niedziela, 16 listopada 2014

Wnuczka do orzechów. Małgorzata Musierowicz

Ależ ja się ucieszyłam, kiedy pewnego dnia niespodziewanie się dowiedziałam, że wychodzi kolejna część Jeżycjady! Może moje zdziwienie nie byłoby tak wielkie, gdybym pamiętała o tej książce i jej (zapewne nerwowo) oczekiwała. A zapomniałam, bo poprzednia część, „McDusia” nosi na sobie piętno najgorszego (według mnie) tomu i po jej przeczytaniu całkowicie Jeżycjadę wykreśliłam sobie z pamięci. Przynajmniej jej najnowsze części, bo te starsze, do Kalamburki (jej nie włączam, nigdy jej nie lubiłam, ale i tak jest lepsza niż „McDusia”) kocham i uwielbiam po wsze czasy i jak ostatnio z okazji „Wnuczki do orzechów” zastanawiałam się, ile razy którą część czytałam, to wyszło mi że „Opium w rosole”, „Kwiat kalafiora”, „Idę sierpniową” i najukochańszą „Szóstą klepkę” czytałam co najmniej po sześć razy. Każdą z osobna. Jeżeli przemnożę ilość książek przez wielokrotność przeczytania to wychodzi mi kilkadziesiąt książek. Ktoś powie, że w takim razie mogłam poznać tyle książek więcej, a ja powiem, że nie, bo to, co przeżywam podczas czytania „Jeżycjady” jest bezcenne, a bohaterowie tych książek stali się moją rodziną, czego nie mogę powiedzieć nawet o dziesięciu procent przeczytanych książek.

„Wnuczka do orzechów” ukazuje nam rodzinę Borejków (oraz wszelkie Pałysowe, Florkowe i Robrojkowe rozrosty) w całkiem nowym świetle, bo takim jakby z oddali. Tym razem główną bohaterką jest Dorota Rumianek i tak jak tutaj to nazwisko wciąż mi dziwnie brzmi, to w książce nawet nie razi. Bo Dorota to taka fajna dziewczyna, że rozgrzewa swoim słońcem wszystkich dookoła, każdemu pomoże, rozśmieszy, życzliwie okpi i wyjaśni. Osoba może nazbyt radosna, aby była prawdziwa, ale nie chcę zawsze być taką pesymistką i chcę wierzyć, że takie dobre, jasne i całkowicie pozytywne osoby też istnieją. I to do niej trafia na wakacje Ida Pałys, kiedyś Ida Borejko, pamiętna Ida Sieprniowa. Ida ma teraz lat już prawie pięćdziesiąt, ale wciąż jest prędka, dzika, a jej głos czasami przypomina kozę. Ponoć ma nawet trzecie dziecko. Nie wiem, co mi umknęło, czy to dziecko było w „McDusi” wspominane. Owej części naprawdę nic a nic nie pamiętam, chyba na swoje nieszczęście muszę ją przeczytać jeszcze raz. Ale nie, nie będę się katować. Jak ktoś pamięta, to poproszę o komentarz. A ponieważ jest gorący środek lata, do niedaleko mieszkającej Pulpecji i jej męża Baltony zjeżdża cała familia, łącznie z synem Idy, Józefem. I tak pewnego dnia Dorota i Józef spoglądają sobie w oczy…

Szczerze, to nawet nie umiem krótko zarysować akcji, bo niewiele się tam takiego konkretnego dzieje. Zamiast tego jest opisane życie na przestrzeni kilku dni w bardzo przyjemnej wsi pod Poznaniem. Ale jak ono jest opisane! Naprawdę nie ma lepszych książek na „pokrzepienie serc”. To czysty antydepresant i tabliczka czekolady w jednym. Po skończonej lekturze poczułam się cudownie ogrzana, uśmiechnięta i tylko zawsze jest ten ból skończonej książki. Bo chciałoby się jeszcze i jeszcze.

Czytając „Wnuczkę do orzechów” miałam wrażenie, że pani Musierowicz wzięła sobie do serca niestety mało przychylne recenzje „McDusi”, bo niektóre fragmenty wyglądały, jakby zostały napisane specjalnie po to, aby tamte błędy naprawić. Może za dużo sobie dopowiadam i nad interpretuję, ale tak mi się wydaje.

Moim marzeniem czytelniczki na kolejną część (lub kilka) jest napisanie historii od strony rodziny Robrojków, bo Natalii jest tak mało i za nią tęsknię, a także za Cesią. Biedna przewinęła się chyba w odległym tle raz czy dwa w jakichś częściach, ale to za mało. A ona i Hajduk również mają dzieci, które powinny już być w wieku nastoletnio-dorosłym i też mogłyby kiedyś zagrać w historii pierwsze skrzypce. Nie pogniewam się, jeżeli odpocznę od rodziny Borejków i fajtłapowatego Ignacego, który tutaj może i był nawet zabawny, ale o tym flaczku to ja za często czytać nie mogę. A chyba niestety jest jednym z ulubionych bohaterów pani Musierowicz. I błagam, nigdy więcej McDusi! Jej list do Ignacego, zawierający notabene chyba dosłownie trzy zdania, wywołał we mnie wysypkę i odruch zwrotny. Ta dziewczyna jest po prostu okropna z tą swoją protekcjonalnością dla Ignacego i za co on tak ją kocha, to ja nie wiem. Pewnie ma syndrom pantoflarza. Matka była za silną postacią. Hehe.

Dobrze, powinnam skończyć tę recenzję, która zamieniła się w listę życzeń do autorki, a na koniec w psychoanalizę bohatera, co rzadko mi się zdarza. „Wnuczkę do orzechów” można spokojnie czytać, moim zdaniem nastąpiła pełna rehabilitacja. Polecam!!!


„Wnuczka do orzechów” Małgorzata Musierowicz, wyd. Akapit Press 2014, str. 264

wtorek, 11 listopada 2014

Drżenie. Maggie Stiefvater

Parę dni temu miałam dość kiepski nastrój, a książki zawsze mnie pocieszają, więc postanowiłam iść do biblioteki zobaczyć co mają. Krążyłam między półkami i nagle mój wzrok padł na jasnobłękitny grzbiet „Drżenia”. Znacie te momenty, kiedy intuicja krzyczy, że to właśnie to? Natychmiast wyciągnęłam książkę z półki, przeczytałam opis, że o wilkołakach oraz to zdanie: „- Myślisz, że powinnyśmy zabrać do domu tę książkę, no wiesz „Eksplorację bebechów”, czy jak to się tam nazywa?” – i wiedziałam, że to książka, której szukałam.

Zabawne, jak czasami powracają do nas książki, które kiedyś ignorowaliśmy. „Drżenie” znam wzrokowo, było na wielu blogach, kiedy zostało wydane, ale wtedy zupełnie mnie ta powieść nie interesowała. Dzisiaj jestem nią zachwycona i cieszę się, że ją poznałam.

To opowieść o poezji lasu, jesieni, miłości ponad wszystko i wiary, która pomaga przenosić góry. Sam jest wilkołakiem. Kiedy jest ciepło, czyli w lato, jest człowiekiem, kiedy nadchodzi zima zamienia się z powrotem w wilka. Grace ma siedemnaście lat, w dzieciństwie przeżyła atak wilkołaków. Uratował ją właśnie Sam. Od tamtej pory obserwują siebie z daleka, nie nawiązując kontaktu, do dnia, w którym Sam zostaje postrzelony, a Grace znajduje go zakrwawionego na progu swoich drzwi.

Nie przypuszczałam, że w tym paranormalnym chaosie lekkości i szybkiej akcji może się znaleźć coś tak pięknego. Kiedy czytałam, czułam się całkowicie wciągnięta w powieść, zawieszona w czasie, bo on znikał, a liczył się tylko późno jesienny las, zapach wilgotnej ziemi, zimnego powietrza i zwierzęcego futra. Mam wrażenie, jakby ta powieść została napisana specjalnie dla mnie, gdyż mało jest rzeczy, które kocham bardziej od lasu, drzew, zapachu liści i jesieni. Przeczytałam tę książkę o idealnej porze, las jest teraz właśnie taki jak w „Drżeniu”.

Oczywiście na tylnej okładce nie omieszkano porównać książki do „Zmierzchu”, ale uważam, że poza faktem istnienia wilkołaków i miłości nie mają ze sobą nic wspólnego. „Drżenie” jest szczególne i magiczne, a miłość Sama i Grace jest niesamowicie silna i ponad wszystko, podczas gdy Edward i Bella wyglądają jak ckliwe dzieciaki, które tylko wzdychają i kolor różowy kojarzą z romantycznością. Również przedstawienie wilkołaków bardzo się różni. W "Drżeniu" są to po prostu wilki, a my jesteśmy gotowi uwierzyć, że one istnieją naprawdę. 

Zakochałam się w tym klimacie, w tej opowieści, w lesie i w wilkach. A także w samym stylu pisania autorki i jej sposobie przekazywania czytelnikowi uczuć, jakimi darzą się Sam i Grace. Kiedy piszę tę recenzję, wciąż wydaje mi się, że czuję zimny i ostry zapach wieczornej mgły, że słyszę szelest kruchych liści. To jest właśnie magia pisarstwa.


„Drżenie” Maggie Stiefvater, wyd. Wilga 2011, str. 454

poniedziałek, 10 listopada 2014

Przed premierą! Wodospady Cienia: Zabrana o zmierzchu. C.C. Hunter

To już trzeci tom! Z jednej strony nie mogę w to uwierzyć, a z drugiej cieszę się, że wydawnictwo tak szybko wydaje kolejne części. To zdecydowanie jedna z moich ulubionych serii „paranormal” czy Young Adults.

Krótko zakreślając historię: Kylie trafia do wakacyjnego obozu dla trudnej młodzieży, a w rzeczywistości będącego miejscem, w którym nadnaturalni młodzi ludzie mogą bezpiecznie się rozwijać i uczyć. Z tym bezpiecznie to różnie bywa, bo odkąd Kylie tam trafiła, obozowi wiecznie coś zagraża. Dziewczyna jest kimś dziwnym i na razie nikt nie potrafi rozgryźć jej natury. Wiadomo tylko, że zajmuje się duchami, a od czasu do czasu posiada wampirzą szybkość, czy wilkołaczą siłę; potrafi też uzdrawiać. Oprócz paranormalnego środowiska mamy również młodzieńczy trójkąt miłosny i dwie najlepsze przyjaciółki głównej bohaterki, czyli typową amerykańską młodzieżówkę.

Tym, co wyróżnia tę serię i co zawsze będę powtarzać, to naprawdę dobry styl autorki, w dodatku stabilny – jakość treści i wykonania nie pogarsza się z tomu na tom, co rzadko się zdarza. Dla porównania przychodzi mi na myśl inna seria „Wybrani”, której jakość strasznie przy tomie trzecim spadła. „Wodospady cienia” zdecydowanie się wyróżniają na plus pod każdym względem. Lubię w zasadzie wszystkich bohaterów, każdy z nich jest przemyślany, ma konkretną rolę, jest dobrze opisany. Autorka doskonale oddała nastoletni wiek opisywanych postaci, ale również indywidualne cechy, także te nadprzyrodzone. Nie mogę też pominąć poczucia humoru zawartego w książce oraz momentów, w których łzy się cisną do oczu. Owszem, są takie i uważam, że bardzo dodają książce wartości.

To piękna powieść. Lekka, ale nie głupia. Daje chwile odpoczynku, i mam wrażenie, że relaksuje te mięśnie, które są spięte podczas długiego i stresującego dnia. Przenosi w inne miejsce. Pozwala odetchnąć  latem, lasem i beztroską. A żeby nie było nudno, to towarzyszymy Kylie w odkrywaniu tajemnicy jej pochodzenia. Myślałam, że jak autorka nie poda w tym tomie, kim Kylie jest, to coś jej zrobię. Czekałam na to od samego początku, czyli „Urodzonej o północy”. Na szczęście, na sam koniec dowiadujemy się, ale to wcale nie jest wyjaśnienie tajemnicy. Wręcz przeciwnie, powstaje jeszcze więcej pytań.

Zdecydowanie będzie ciąg dalszy, to nie może się tak zakończyć. Z niecierpliwością będę czekać na tom czwarty. Gorąco polecam wielbicielom tego typu literatury.

Dziękuję również wydawnictwu Feeria za egzemplarz przedpremierowy. Data wydania 19 listopad.


„Zabrana o zmierzchu”  C.C. Hunter, wyd. Feeria 2014, str. 399


niedziela, 9 listopada 2014

Mój blog zamienił się w dynię.

Mój blog zamienił się w dynię, albo miał zbyt dużą styczność z Ronaldem Wesleyem. Albo przejął się tym, że jest jesień i liście opadają z drzew. Ja tam nie wiem, co mój blog robi jak na niego nie patrzę, wszystko jest możliwe. Efektem powyższych jest ten wygląd, który chyba powinien był rozpocząć swój żywot na Halloween. Może wtedy byście uznali, że to tylko chwilowe. Ja tam nie wiem. W każdym razie, zobaczymy jak długo to dziwo sobie pobędzie w stanie niezmienionym. Ja tym czasem zmierzam napisać dwie zaległe recenzje, może jakaś się dzisiaj jeszcze pojawi. Happy fall 2014? Hm...?
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...