niedziela, 2 czerwca 2013

Niewinna. Taylor Stevens

„Niewinna” to drugi sensacyjno przygodowy thriller z Vanessą Munroe aka Michael w roli głównej, autorstwa Taylor Stevens. Lubię zarówno autorkę, jak i główną bohaterkę, dlatego naprawdę nie mogłam się doczekać wydania „Niewinnej”. Po „Informacjonistce” chciałam więcej. I chociaż lektura „Niewinnej” nieco mi się odwlekła, to wreszcie mam ją za sobą, a przede mną znowu miesiące oczekiwania na kolejną książkę z serii (mam nadzieję, że taka będzie).

Jest osiem miesięcy po wydarzeniach w Afryce. Zdawałoby się, że Vanessa odpoczywa i wszystko jest dobrze, ale na tej powierzchni spokoju istnieją rysy – coraz bardziej szkodliwe dla niej i otoczenia koszmary nocne oraz brak zrozumienia mężczyzny, którego pokochała. Wtedy do akcji wkracza Logan - jedna z bardzo niewielu osób, które ją naprawdę znają - i prosi ją o pomoc w odnalezieniu porwanej osiem lat temu Hanny. Vanessa musi przeniknąć do sekty aby dziewczynkę wydostać.

Czytałam sporo opinii, że ta część jest gorsza od poprzedniej. Nie wiem, nie mam takich odczuć. Moim zdaniem jest po prostu inna. W „Informacjonistce” dużym plusem było miejsce akcji – Afryka. Do tej pory pamiętam tamten upał, wilgotność powietrza, czerwony pył pod stopami, zupełnie jakby to były moje własne wspomnienia (niestety nie mogę tego powiedzieć już o akcji, ledwo kojarzę o co chodziło). Czuć było przestrzeń, inny kraj, niemalże inny świat. Tutaj jesteśmy w argentyńskim Buenos Aires, które jest całkiem swojskim miastem, z europejską architekturą, po prostu wielkim aglomeratem, znanym nam z własnego otoczenia, filmów i książek. Brak podróży po całym kontynencie i tego poczucia ruchu. Mimo to akcja wciąga, a znalezienie się we wnętrzu sekty przyprawia o dreszcze. A Taylor Stevens wie o czym pisze, gdyż sama kiedyś tak żyła. Gdzieś w trakcie czytania naszła mnie myśl, że ta książka to jej rozliczenie się z przeszłością i może dlatego niektórym wydawała się gorsza od „Informacjonistki”. Stevens skupiła się na bólu i cierpieniu niewinnych dzieci żyjących w świecie, który je krzywdził, a mniej na Munroe biegającej dookoła z karabinkiem i strzelającej do wszystkich wokół. Choć i tego typu akcji nie zabrakło. Poza tym w "Niewinnej" Michael jest jakaś taka krucha, delikatna, a przecież lubimy ją najbardziej, kiedy jest twarda i bezwzględna, a swoim sprytem jest w stanie pokonać samego króla oszustów.

W tej części spodobała mi się jeszcze bardziej postać Milesa Bradforda. Były żołnierz, szef jakiejś tam firmy ochroniarskiej, a do tego osoba niezwykle oczytana, inteligentna, wrażliwa. I chociaż momentami jest zbyt idealny, aby być realny, to lubię, kiedy tak troszczy się o Vanessę, jest koło niej i jej pomaga. Tworzą fajną parę.

Jak dla mnie „Niewinna” to konieczna pozycja dla fanów „Informacjonistki” oraz ludzi głodnych nowych, dobrze skonstruowanych postaci. Vanessy chyba nie sposób nie lubić, a agentką jest lepszą niż sam Bond ;). Ze swojej strony polecam :).

„Niewinna” Taylor Stevens, wyd. Rebis 2013, str. 318

piątek, 31 maja 2013

Pomnik cesarzowej Achai, t.2. Andrzej Ziemiański

Recenzja tomu I.

„Pomnik cesarzowej Achai”, odsłona druga. Wielbicielką Achai jestem od pierwszego tomu pierwszej trylogii (naprawdę, niedługo będzie można się pogubić), dlatego po latach ciszy z ogromną niecierpliwością oczekiwałam „Pomnika”. Wtedy moje czytelnicze oczekiwania nie do końca zostały usatysfakcjonowane i uznałam, że okay, to zaledwie tom pierwszy, akcja na pewno rozkręci się w drugim. Czy tak się stało?

W tomie drugim akcja grzebie się wolniej od przysłowiowej muchy w smole. Jesteśmy przerzucani z jednego miejsca na drugie, a to towarzysząc Shen w więzieniu, a to Kai i Tomaszewskiemu tam, gdzie się akurat znajdują. Mamy także Randa, pomagającego zawiązać Polakom pełną intryg sieć, mającą później ułatwić im nieoficjalne zdobycie Cesarstwa (zresztą jakie to cesarstwo. W „Achai” czuć było przestrzeń i jego wielkość, w „Pomniku” wszystko się kruszy i trzęsie w posadach). Przed naszymi oczami snuje się obraz powolnego zazębiania wątków, nowych wynalazków i reakcji tubylców na przybyszów zza gór.

I jeśli mówię, że się snuje, to naprawdę tak się dzieje. Przykro mi to stwierdzić, ale „Pomnik cesarzowej Achai, t.2” jest nudny, nudny, nudny. Humoru mi nawet nie poprawia, że egzemplarz swojej książki mam z dedykacją i autografem autora, wręcz go psuje; teraz nawet nie mogę książki odsprzedać. Nie chcę tu osądzać, ani narzekać nie wiadomo ile, bo po spotkaniu z panem Ziemiańskim, mogę stanowczo stwierdzić, że bardzo go lubię, facet ma świetne poczucie humoru, a Achaję rozumie jak nikt inny (w końcu ją stworzył) – do tej pory pamiętam jedno zdanie jakie o niej powiedział, a które mnie wzruszyło, ale coś się w „Pomniku” stało, że seria już nie jest tak porywająca, nie oszałamia, nie zachwyca, a bohaterowie wydają się nędznymi replikami postaci z pierwszej trylogii. I to nie tak, że wszystko jest kiepskie. Zdarzały się sceny, które czytałam z przyjemnością, ale niestety szybko się urywały i znowu wracałam do tego snucia się. Chociaż niby akcja jest (Shen ze swoimi oddziałami bandytów), to dla mnie jej nie ma i nawet sceny, w których powinien być ruch, czytałam ze znużeniem. Stąd skończenie książki zajęło mi prawie trzy miesiące. Co jak co, ale z „Achają” nigdy się tego nie spodziewałam.

Ziemiański ma jakieś pomysły, jego idee nie są stracone i bez sensu, wręcz przeciwnie – dość ciekawe. Dostrzegam też pomysł na całość i intrygę, którą prowokuje grupa naukowców przybyłych z Tomaszewskim. Czyżby byli potworami, wśród których tysiąc lat temu Achaja kiedyś przez chwilę mieszkała? Tylko dlaczego  wykonanie jakieś takie – niedbałe? Leniwe? Może brak weny? Ponoć mają być jeszcze dwa tomy „Pomnika cesarzowej Achai”. Błagam o poprawę.

„Pomnik cesarzowej Achai, t.2” Andrzej Ziemiański, wyd. Fabryka Słów 2013, str. 703

niedziela, 26 maja 2013

Beyonce w Warszawie. Orange Warsaw Festival

Dzisiaj mam dla was relację z wczorajszego koncertu Beyonce na Stadionie Narodowym, który odbył się zarówno w ramach jej trasy Mrs Carter Show World Tour, jak i naszego rodzimego Orange Warsaw Festival. Od razu ostrzegam, że niestety będzie dużo narzekania i ogólnego nieszczęścia.

Zobaczyć Beyonce to było moje marzenie. I jakieś dwa lata temu przysięgłam sobie, że jak tylko pojawi się choćby w pobliżu naszego kraju (najlepiej w Berlinie) to pojadę na jej koncert. Nie wierzyłam, że do Polski przyjedzie. Dlatego piałam ze szczęścia kiedy dowiedziałam się, że jednak do nas zajrzy. W związku z wieloma okolicznościami, których nie chce mi się teraz wymieniać i oczywiście pragnieniem jak najlepszego miejsca, wykosztowałam się na trybuny A. Czyli jedne z lepszych.

Cóż. Najważniejszy wniosek ze wszystkich - bycie w czasie koncertu na trybunach to morderstwo owego koncertu. Nie da się dobrze bawić siedząc i będąc otoczonym ludźmi, którzy wolą stać z założonymi rękoma niż tańczyć i ogólnie żywo reagować. Płyta i tylko płyta wchodzi w grę, nawet jeśli istnieje ryzyko że się sceny nie zobaczy. Zapamiętać, zakodować do końca życia. Wniosek drugi - nigdy przenigdy nie chodzić na koncerty w tak olbrzymich halach. czyli nigdy więcej Stadionu Narodowego. Tak olbrzymi obszar (plus miejsce na trybunach) zabijają jakikolwiek kontakt z występującym artystą. Nie ma nawet możliwości istnienia żadnej atmosfery, a taki artysta choćby nie wiem jakie dawał show nie sprawi, że 50 tysięcy ludzi poczuje się wyjątkowo.

Nie czepiam się samej Beyonce. Jej koncert był stuprocentowym profesjonalizmem. Jej głos jest czymś oszałamiającym. Żadna inna gwiazda nie ma takiego głosu jak ona. Nikt. Cudo. Podziwiałam jej taniec, ruchy, grę ciała. Wszystko doskonałe. Ale. Koncert jest jednym z wielu na trasie. Miałam wrażenie, że każde spojrzenie na publiczność, każdy wyciągnięty w naszą stronę mikrofon i większość uśmiechów były zaplanowane. Ja wiem, że tak wielki koncert musi być zaprogramowany od A do Z, ale nie umiałam się wczuć i przeżywać, jeśli wiedziałam, że teraz serwuje nam spojrzenie numer 10, a za pięć minut uśmiech numer 6. Jedyny prawdziwszy moment był na sam koniec, kiedy jakby zupełnie znikąd nagle pojawiło się kilkaset niebieskich balonów. Widok naprawdę piękny i godny zapamiętania. Wtedy widziałam, że szczerze się uśmiechnęła. Ale inaczej każde słowo było odklepaną formułką. No trudno. Aczkolwiek wydaje mi się, że gdybym była na płycie, w tłumie śpiewającym i machającym rękoma i nawet tańczącym, to miałabym trochę inne wrażenia.

Niestety mojego narzekania nie koniec. Dlaczego nigdy więcej Stadionu Narodowego? Otóż - albo się buduje stadion z myślą tylko i wyłącznie o wydarzeniach sportowych i wtedy można akustykę olać, albo się wie, że będą na nim koncerty i dba o akustykę. Stadion nie nadaje się do muzyki. Nagłośnienie było przesadne, jeszcze nigdy nie byłam na koncercie tak głośnym. Koszmarna akustyka powodowała, że dźwięk poruszał się echem, momentami brzmiał jak z garnka. Dźwięki się zlewały, zacierały, zgrzytały. Nie rozumiałam słów, jakie Beyonce śpiewała czy mówiła, bo zwyczajnie znikały w tej kakofonii dźwięków. Bardzo przykre, zważywszy na kwotę jaką na koncert wydałam. Moim zdaniem położyło to też jej kontakt z publicznością. Chciała, żebyśmy byli głośniej, żebyśmy tu czy tam zaśpiewali. Odpowiadała jej niemalże cisza z naszej strony. Dlaczego? Bo ludzkie gardło nie jest w stanie wydać z siebie dźwięku przy takim nagłośnieniu. Otwierałam usta i nie czułam, żeby cokolwiek się z nich wydobywało. Miałam wrażenie, że Beyonce była nieco rozczarowana naszym brakiem entuzjazmu, choć to wcale nie była wina ludzi, bo ludzie odpowiadali, ale nic nie było słychać. Nie mogę też nie wspomnieć o ziąbie jaki na stadionie panował. Wszyscy w zapiętych kurtkach, niektórzy z kapturami na głowach. Bardziej zajmowaliśmy się ogrzaniem niż muzyką. Jak tak można? Zmarzłam tak, że w nocy spać nie mogłam z wyziębienia. Jestem naprawdę zła na tych, którzy zajmują się stadionem od tej strony. Wszystkie te drobne elementy sprawiły, że koncert nie należy do udanych.

Nie wiem też dlaczego, nie było dwóch ważnych elementów show, które występowały w innych krajach - wybieg w głąb publiczności, na który Beyonce wychodzi i jej "fruwanie" na linach pod sufitem. Do tego jakby pusta scena (muzycy byli głęboko schowani i z mojego miejsca całkowicie niewidoczni, a siedziałam stosunkowo blisko). Najbardziej podobały mi się projekcje na wielkim telebimie, które leciały w przerwach, kiedy pani Carter się przebierała w kolejny strój. Szkoda tylko, że dzięki brakowi odpowiedniej akustyki niewiele było słychać, co B. na tych nagraniach mówi.

Najbardziej żal mi moich marzeń. Człowiek się cieszy, oczekuje, niecierpliwi - a potem rozczarowanie. Nie żałuję, że poszłam, bo wiem, że gdybym tego nie zrobiła żałowałabym jeszcze bardziej. Mam swoje doświadczenia, wiem czego w przyszłości unikać. Na szczęście nie ma już żadnych "gwiazd", na które bym poszła za wszelką cenę, gdyby jeszcze jakiś super ważny koncert miał się odbywać na Stadionie. Już wiem, że koncerty w małych klubach są najwspanialsze i nie ma co poddawać się wielkiemu "wow". Bo to tylko iluzja. Bo jak zwykle chodzi o pieniądze. Liczy się największa ilość sprzedanych miejsc, a nie atmosfera i głębokie przeżycia. Taki bardziej gorzki niż słodki koncert. Dzisiaj czuję się jak na kacu i całkowicie chora. Taki poziom nagłośnienia zdecydowanie nie jest na ludzki organizm.

Acha, i na dokładkę dodam, że praktycznie nie dawało się zdjęć robić, bo aparat wyłapywał tylko wielką plamę światła, a do tego po trzech pierwszych piosenkach telefon mi się zawiesił i cały koncert przeżyłam bez cykania co chwilę fotek. Więc nawet takich przyjemnych wspomnień nie mam ;). Dam wam tylko jedno zdjęcie, które jest w miarę. Jak słyszę w TV, że ktoś jest tym koncertem zachwycony i że był doskonały, to siłą rzeczy nie wierzę ;).


piątek, 24 maja 2013

Zabójcy bażantów. Jussi Adler-Olsen

Mam wrażenie, że w pewnych kręgach Jussi Adler-Olsen jest bardzo znany, ale poza tym wcale. Ja sama usłyszałam o nim zupełnym przypadkiem i teraz nacieszyć się nie mogę z jego istnienia. Za sobą mam już pierwszą część kryminalnej serii o podkomisarzu Carlu Morck (gdyby chciał, miałby już stopień komisarza w kieszeni), „Kobieta w klatce”, ale to „Zabójcy bażantów” są naprawdę warci przeczytania.

Pewnego dnia, tajemniczym sposobem, na biurku Carla w jego Departamencie Q pojawia się teczka z zamkniętą sprawą, której sprawca właśnie kończy swoją wieloletnią odsiadkę. Jednak parę poszlak wystarcza (oraz przekorna natura pana podkomisarza), aby Carl zaczął tropić. A jest gdzie. Na jaw wychodzi mętna przeszłość największych prominentów Danii. Ludzi, którym się nie grozi. Ale Carl nie daje się zastraszyć. Wraz ze swoim asystentem (zarówno śmiesznym jak i tajemniczym) Assadem, znajduje się coraz bliżej rozwiązania sprawy morderstwa dwójki nastolatków, a także całej serii pobić i kolejnych zabójstw.

I tu bym się chciała zatrzymać. Po lekturze „Kobiety w klatce” nie do końca rozumiałam, czemu w recenzjach znajdowały się takie określenia jak dreszcze, strach, mocne wrażenia, itp. Może ja jakaś nieczuła jestem, ale poza właściwemu kryminałom lekkiemu napięciu nie miałam żadnych mocniejszych wrażeń. Natomiast tutaj, w „Zabójcy bażantów”…

Boli bezmyślność, co ja mówię, bezduszność i okrucieństwo tych młodych ludzi (potem już dorosłych). Jak można kogoś bić, dopóki nie umrze i czerpać z tego radość? Jak można się cieszyć, że się kogoś tak skatowało, że do końca życia nie wyjdzie ze strachu na ulicę? Jak można bić na śmierć nie tylko niewinnych ludzi, ale i jeszcze bardziej niewinne zwierzęta. Nie wiem co bardziej odczułam. Okrucieństwo wobec ludzi, czy wobec tych całkowicie od nas zależnych i niczego nieświadomych zwierząt. Jussi Adler-Olsen stworzył coś, co naprawdę wywołuje dreszcze, a do tego smutek. Coś, co wstrząsa, sprawia, że zastanawiamy się jak jeden człowiek może tak zrobić drugiemu.

Na uwagę zasługuje też postać Kimmie. Wiemy, że przynależała do grupy przestępców. Wiemy, że ona też mordowała. Jesteśmy świadkiem, jak znowu kogoś zabija, choć tym razem niejako we własnej obronie. A mimo to jesteśmy z nią. Żałujemy, życzymy dobrze. Mamy nadzieję, że wszystko się dla niej lepiej ułoży. Co z tego, że ona też zabijała. I dlatego zakończenie nie do końca mnie usatysfakcjonowało (pomijając, że było kiczowate).

Mogę szczerze polecić „Zabójców bażantów”. To naprawdę mocny, świetny kryminał. Do tego uważam, że znacznie lepszy pod każdym względem od pierwszej książki autora. Lepiej napisany, bardziej zwarta i skomplikowana akcja, jak zwykle szczypta dowcipu i ironii też została zawarta. Z niecierpliwością będę wyglądać trzeciego tomu Departamentu Q, mam nadzieję, że zostanie wydany. A teraz marsz i czytać. Uważam, że nie trzeba zaczynać od „Kobiety w klatce”, każdą książkę można czytać osobno, choć oczywiście dla ogółu fabuły (prywatnego życia Carla i właściwej linii czasu) warto zacząć od początku. Polecam!

„Zabójcy bażantów” Jussi Adler-Olsen, wyd. Słowo/Obraz Terytoria  2011

środa, 22 maja 2013

Nowy szablon.

Chyba mi odbiło i pewnie za pięć minut znudzi mi się ta kwiecistość, ale na razie niech sobie pobędzie... Wszystkich wrażliwych na róż przepraszam ;).

wtorek, 21 maja 2013

Marzenia Joy. Lisa See



„Marzenia Joy” to dalsze losy poznanych w „Dziewczętach z Szanghaju” Pearl, May, a także ich córki Joy. Mamy koniec lat pięćdziesiątych. Joy dowiaduje się o swoim prawdziwym pochodzeniu - o tym, że jej matka to ciotka, a ciotka to matka, a jej prawdziwy ojciec żyje w Chinach. Napędzana młodzieńczymi marzeniami o lepszym świecie i pragnieniem uporządkowania swojego życia, Joy ucieka z Los Angeles do Chin, znajdujących się akurat w środku panowania Mao. Przerażona czynem córki Pearl jedzie ją odszukać.

Lisa See po raz kolejny odmalowuje przed nami obraz Chin, tym razem za czasów panowania Mao. Akcja każdej z jej książek jest umiejscowiona w innym przedziale historycznym tego kraju, a dzięki jej dogłębnym badaniom i niesamowitym darze malowania słowami, oprócz wciągającej opowieści, mamy też solidną lekcję historii – często niestety przerażającą.

Pokazując losy Joy na przełomie kilkuletniego pobytu w komunistycznych Chinach, Lisa See z bolesnym realizmem opisuje, jak wyglądały rządy Mao i jego kolejne „genialne” pomysły na usprawnienie kraju. Wielki Skok i obietnica wiecznej obfitości przemieniły się w klęskę głodu, w czasie której ludzie potrafili zjadać własne dzieci, a wysuszone trupy leżały pokotem przy drogach. Powiem szczerze, że pod koniec książki miałam już dość przeżywania ogromu cierpień tych ludzi i z wielką ulgą przyjęłam szczęśliwe dla bohaterów zakończenie.

Po tej książce mam mieszane uczucia. Tak jak pisarstwo Lisy See nadal mnie zachwyca i uważam, że naprawdę rzadko można spotkać pisarkę, która wtłacza swoją powieść do głowy czytelnika tak, że ten (ja) później się czuje, jakby to były jego własne wspomnienia, to nie mam już ochoty spotykać się więcej z bohaterami tej mini sagi rodzinnej. Nie udało mi się polubić, czy może przywiązać do żadnego z bohaterów, a wszechobecne tragedie w ich życiu potrafią przytłoczyć. Zdecydowanie bardziej wolę taką „Miłość Peonii” (muszę ją w końcu powtórnie przeczytać). Mam ogromną nadzieję, że to już koniec naszych spotkań z Joy, Pearl i May, i że cieszę się, że w nowej książce, która zostanie w Stanach jakoś niedługo wydana, nie powinno ich być, a to dlatego, że „China Dolls” opowiada o egzotycznych chińskich tancerkach w USA w latach 30 i 40.

Mam nadzieję, że nikogo nie zraziłam do „Marzeń Joy”. Pisarstwo Lisy See zawsze będę gorąco polecać i tak też tę książkę się czyta doskonale jak poprzednie – opowieść jest niezwykle plastyczna, barwna, uczuciowa, prawdziwa, a kolejne strony szybko znikają.

„Marzenia Joy” Lisa See, str. 398, wyd. Świat Książki 2012
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...