poniedziałek, 29 października 2012

50 twarzy Greya. E.L. James



Od dawna jest głośno o „50 Shades of Grey”. Oczywiście trudno nie dowiedzieć się mimochodem o czym to jest i co wszyscy o tym sądzą. Jakoś niespecjalnie mnie to interesowało, a jedynym powodem, dla którego chciałam to przeczytać to powszechne zainteresowanie, jakie ta książka wzbudziła. Po drobnym wspomnieniu u Przyjemnostek, postanowiłam zabrać się za „50 twarzy Greya” (szkoda że po polsku tytuł nie ma już takiego podwójnego znaczenia), tym bardziej, że inne, o wiele mądrzejsze książki, nie za bardzo mnie w tamtym momencie pociągały. No i spędziłam kilka godzin z panem Christianem Greyem i panną Anastasią Steele.

Książka jest… komiczna. I każdy, kto ją przeżywa i pisze, jak bardzo jest to obrazoburcze dla literatury i takie tam, powinien nabrać dystansu i nie pisać nic. Dla mnie ta książka jest kwintesencją naszej durnej pop kultury i całkowicie przemyślanym produktem. Autorka wcześniej pracowała w show biznesie, przy serialach bodajże, ale głowy nie dam i nie mogę powtórnie tej informacji znaleźć. Tak czy siak, doskonale wie, co w trawie piszczy i co się dobrze sprzedaje, zresztą nie trzeba się długo namyślać. Pani E.L. James reklamuje swoją książkę, jako fan fiction dotyczacą „Zmierzchu”, tylko potem nieco przerobioną. I co robią piszczące histeryczki? Lecą kupować „50 Shades of Grey”.

Zacznijmy od tego, że specjalnie dla nich ta książka powinna być oznaczona 18+, co by się dzieci za bardzo nie zdziwiły. Choć czytając inne fan ficki, pisane już przez owe dzieci, jestem pewna, że ich młode nerwy zniosą i to. Nie ma naprawdę sensu analizować głębszej wartości tej książki i jej wkładu w literaturę. Ona takowego nie posiada. Nic a nic. Jedyne co mogę powiedzieć o treści, to że jest to wartki zapis relacji Christian-Anastasia. Nie ma tam zbędnych opisów mieszkań, sytuacji politycznej kraju, czy nawet pogody. Nic. Wszystko jest nadzwyczajnie puste. Niemniej jednak głupota głównej bohaterki, jak i samej autorki (jeżeli podtrzymywać moją teorię spiskową, to wyjdzie, że to akcja przemyślana) powalała na kolana i sprawiała, że co chwila wybuchałam gromkim śmiechem. Dlatego czytałam.

Anastasia to dziewczę będące ewidentną kopią Belli Swan z „Twilightu”. Brunetka, totalna sierota, potyka się o wszystko (na pierwszym spotkaniu z Greyem potyka się o własne nogi i leci na podłogę, on się wtedy podobno w niej zakochuje od pierwszego wejrzenia), matka z kolejnymi mężami w jakimś ciepłym stanie itd. Christian Grey zaś to typowa wizja idealnego wampira. Co prawda tutaj nie ma nigdzie przekazane, że jest wampirem, ale w końcu jego pierwowzorem był ten ciamajda Edward, nie? Co niektórych może rozczarować, Grey nie jest ciamajdą, za to jest stalowookim przystojniakiem na czele własnej multimilionowej firmy i to go od Edwarda różni. Natomiast zupełnie jak bohater Sagi, ma problemy z przejrzeniem myśli Anastasii, co bez przerwy daje jej do zrozumienia „Chcę wiedzieć o czym myślisz”, powtarza niestrudzenie, chociaż dość często jest insynuowane czytelnikowi i samej Anastasii, że zdolności telepatyczne posiada, co dziewczyna nieustannie kwituje „Ojejciu, zupełnie jakby mi czytał w myślach”. I a propos Anastasii. Nie bójcie się tego, że ta książka to jakiś pornol S&M. Zanim atmosfera się podgrzeje, Anastasia zdąży wszystko popsuć wykrzykiwaniem co chwila „O święty Barnabo!”. Nie, ja tego nie zmyśliłam, naprawdę tak jest. Zastanawiam się, co musiało być w oryginale, że polski tłumacz wybrał ten, a nie inny okrzyk. Also. Co się zaś samych scen „rated” tyczy, to i autorka pisała je jakoś tak, że… komedia. I nie wiem czy specjalnie tak pisała, czy po prostu nie umie pisać scen erotycznych.

Podsumowując, „50 twarzy Greya” można przeczytać, kiedy wybitnie humor nam nie dopisuje, a już na pewno wtedy, kiedy mamy ochotę szydzić z innych ludzi. Może niezbyt to miłe, ale Anastasia na to zasługuje. I cała reszta. Gwarantuję rumieńce na twarzy… ze śmiechu.

Książka czytana w ebooku, więc żadnego info technicznego nie podaję.

niedziela, 28 października 2012

Hinduskie zaślubiny. Sharon Maas



Mam wrażenie, że ostatnio Indie robią się popularne, przynajmniej w literaturze. Nie wiem, czy to pochodna coraz bardziej wyczerpywanego tematu Bliskiego Wschodu, czy po prostu nadszedł czas właśnie na nie. Sharon Maas, istna globtrotterka – mieszkała w 11 krajach, teraz żyje w Niemczech - dwa lata spędziła również w Indiach, gdzie zbliżyła się do tej kultury i zapoznała się z jej „duchem”, co pozwoliło jej na stworzenie powieści o Indiach i relacjach indyjsko-brytyjskich.

W „Hinduskich zaślubinach” zapoznajemy się z trzema osobami. Savitri, wychowanej wśród angielskiej służby w przedwojennych Indiach, Nata zabranego z sierocińca i adoptowanego przez lekarza – Anglika, mieszkającego w małej wiosce, oraz Sarojini – dumną i zapalczywą dziewczynę z Gujany Brytyjskiej. Trzy różne wątki, płynnie się przeplatające, aby w pewnym momencie się złączyć.

To bardzo dobra powieść. Niezwykle ciepła w odbiorze, ale nie znaczy to, że mdła. Autorka stworzyła wiarygodne postaci, w które łatwo uwierzyć i razem z nimi przeżywać ich losy. To książka dobrze pokazująca niuanse – ostatnio coś co lubię. Pokazuje nie tylko to, co wynika ze zdań, ale również z „pomiędzy wierszy”. Nic nie jest czarno białe, odcienie szarości są na porządku dziennym, czy raczej wręcz dotykamy ferii barw. To prosto napisana powieść, ale niezwykle emocjonalna, gdzie każdy gest i myśl bohatera są w jakimś celu – aby stworzyć mocną postać, która trafi do naszego serca i sprawi, że będziemy razem z nią odczuwać.

Na uwagę zasługuje dobro jednego człowieka dla drugiego, jego serce i piękno, które autorka wspaniale oddaje. I nie ma w tym nic naiwnego czy przesadzonego, co bardzo sobie cenię. Można też tu odkryć dość zaskakującą – dla mnie przynajmniej - historię Indusów z Gujany Brytyjskiej, dzisiaj po prostu Gujany. Przybyli tam w poszukiwaniu lepszego życia. Ale czy znaleźli wymarzony raj? To doskonała powieść o tym, jak człowiek się zmienia by poczuć się lepszym, by stworzyć dla siebie nowe życie. O tym, jak traci się dawną tożsamość, zdobywając nową. Kwestia bardzo współczesna, przy ogromnym ruchu migracyjnym, który w dzisiejszych czasach się odbywa.

Polecam tę książkę. Oprócz wspaniałej opowieści dostaniemy wejrzenie na hermetyczny świat Indii i ich relacji z Brytyjczykami, a także próbę ponownego się odnalezienia. Powiedziałabym też, że można tu dostrzec przepiękne elementy na pograniczu realizmu magicznego, a realizmu ezoterycznego. Tak wspaniale przedstawione, że sami mamy ochotę znaleźć się na miejscu Savitrii i przemówić jej językiem. Powieść niejednokrotnie poruszająca i zachwycająca. 


„Hinduskie zaślubiny” Sharon Maas, wyd. Prószyński i S-ka 2012, str.776
 

sobota, 27 października 2012

U kogo jeszcze pada śnieg?

Dzisiejszy poranek całkowicie mnie zaskoczył. Nie dość, że całkowicie celowo postanowiłam spać dłużej i nie iść na moje nieszczęsne zajęcia z projektowania wnętrz (te kursy to bujda), to obudziwszy się o godzinie 10:30 ujrzałam za oknem śnieg. I żeby to jeszcze był śnieg, który sobie posypał i się stopił. Nie. Wciąż pada. Śnieżyca jak w środku stycznia. Albo jakby jutro miała być gwiazdka. I tylko te zielone jeszcze drzewa dziwnie wyglądają przysypane bielą śniegu.
Telewizji nie oglądam, radia słucham tyle co przez przypadek, termometru za oknem nie mam. Nigdy nie wiem jaka ma być pogoda. Podobno można było śniegu oczekiwać. Wiem jedynie, że powinnam była go przewidzieć. Nie bez powodu od dwóch dni zasłuchiwałam się w melancholijnej muzyce pochodzącej z mroźnej Finlandii.





Wiem, że w październiku obiecałam więcej recenzji. Myślałam, że się uda. Ale ja nadal nie mam czasu. Doba powinna mieć 36 godzin, ale o tym już wszyscy wiedzą. Wbrew jednej z poprzednich notek, seriali też nie oglądam. Null. Zaległości we wszystkim mam spore. Terminy recenzyjnych gonią. Albo nie mam co czytać, albo mam tyle, że nie wyrabiam. Mimo chronicznego ostatnio zmęczenia, uważam, że nie jest źle :). I zamiast tu gadać powinnam iść czytać...


niedziela, 14 października 2012

Zalotnice i wiedźmy. Joanna Miszczuk



„Zalotnice i wiedźmy” to kontynuacja „Matki, żony, czarownice”, autorstwa Joanny Miszczuk. Jak łatwo się domyślić, są to powieści o kobietach, ich sile, wiedzy, mądrości i… magii. Druga część podejmuje wątek dokładnie tam, gdzie kończy się pierwsza. Joanna mieszka z córką w Berlinie, z dala od pozostawionego we Wrocławiu Piotrka. Mężczyzna wnosi wniosek o separację z orzeczeniem o winie żony, Joanna się broni i wnosi pozew o rozwód z orzeczeniem o winie męża. W między czasie we Francji przy okazji projektu, nad którym pracowała, ponownie spotyka swojego pierwszego małżonka, Juliana, który nadal jest tak samo paskudny jak kiedyś.

Autorka koncentruje się na kobietach, ich emocjach i życiu. I chociaż mężczyźni biorą udział w życiu bohaterek, raczej są przeszkodą, która trzeba ominąć i pokonać. Joanna sama już nie wie, czy chce znowu kogoś pokochać, chociaż miłość o niej nie zapomina i na jej drodze pojawiają się nowi mężczyźni. Nie brakuje także moich ulubionych historii z przeszłości – o przodkiniach Joanny. Te wątki zdecydowanie najlepiej wychodzą pisarce, jakby dopiero w nich mogła pisać o tym, o czym tak naprawdę chce pisać. Powiem szczerze, że zarówno w pierwszej jak i tej części, wątki Joanny, czyli współczesne, są moimi najmniej ulubionymi i moim zdaniem, najmniej udanymi. Sporo rozmów o niczym, dialogi jakby robione na siłę, aby tylko przedłużyć akcję i zapełnić strony. To wszystko można by zmieścić w krótkiej opowieści na kilka stron, w postaci wspomnień Asi. Tutaj niestety druga część zdecydowanie nie dorównuje pierwszej, gdzie mimo wszystko było o wiele ciekawiej.

Nie wiem jak bardzo wy, kobiety, jesteście pro kobiece, czy wręcz feministyczne. Sporo w tej książce czynienia z mężczyzn ofiar losu, ostatnich szumowin, drani, czy osobników nudnych. Mało to wiarygodny obrazek, kiedy skontruje się go z bohaterkami – zaradne, samodzielne, piękne, mądre, stanowcze… Jednym słowem lepsze. Trochę mnie już nudzą sceny czy to w literaturze czy filmie, gdzie dobierze się kilka psiapsiółek i każda nadaje na swojego faceta.

Za sporą zaletę można uznać fascynację pisarki przeszłością i wciąganiem do powieści rzeczywistych postaci, sporo ubarwiając ich losy, ale dzięki temu czyniąc je jeszcze ciekawszymi. Nie należy zapominać też o czarach. Prostych, pięknych, dających złudzenie realności. Genetyczny spadek jest potężnym dziedzictwem. Albo klątwą…

Podsumowując, mam mieszane uczucia co do tej powieści. Zdecydowanie bardziej podobały mi się „Matki, żony, czarownice”. Tam zostało zawarte wszystko, co musiało być zawarte. Ta część jest tylko takim pociągnięciem, nie do końca udanym sequelem. Acz warto, dla tych prababek Joanny.

„Zalotnice i wiedźmy” Joanna Miszczuk, wyd. Prószyński i S-ka 2012, str. 418

----
Recenzja, recenzja! Kiedyż to ja ostatnio coś takiego tu opublikowałam? :D Powinnam też pokazać stosik, który mi się uzbierał. Nawet sporo tego. Może za kilka dni :).
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...