poniedziałek, 30 listopada 2015

Przeczytane w listopadzie. Podsumowanie

"Człowiek, którego prześladował czas". Diane Setterfield to książka dość dziwna, z pogranicza prozy obyczajowej i fantastycznej. Została napisana jako nawiązanie do poematu Edgara Allana Poe, pt. „Kruk”. I rzeczywiście, kruków tu co nie miara. Wszystko zaczyna się, kiedy ośmioletni William Bellman zastrzela z procy kruka. I chociaż szybko o tym wydarzeniu zapomina, od tej pory nad jego życiem czai się cień, który im William jest starszy, tym jest coraz bliżej. Coraz więcej zabiera, najpierw powolutku wszystkich, których William kocha, a potem i jego. Miałam wrażenie wszędzie sączących się cieni i nigdy nie było wiadomo, czy książka nie stanie się jeszcze mroczniejsza. Pozornie taka nie była, ale jednak można było wyczuć grozę i niewiadomą. Najbardziej podobał mi się niesamowicie rzetelny i plastyczny opis fabryki, w której William robił karierę, a potem jego własnego imperium. Autorka podawała bardzo dużo szczegółów, ale ani razu nie odczuwałam znużenia. Ogólnie nie polecam tej książki, bo poza tym, że jest dobrze napisana, to jakby nie ma sensu jej czytać. Nic z niej nie wyniosłam i nie do końca rozumiem to nawiązanie pomiędzy czasem a krukami i czym (kim) konkretnie był pan Black? Myślałam, że śmiercią, ale chyba czasem, a skoro czasem to co ma Czas wspólnego ze śmiercią kruka? Niewyjaśnione.

"Człowiek, którego prześladował czas" Dianne Setterfield, wyd. Amber 2014, str. 336

"Atlas chmur" David Mitchell. Oj, ty Atlasie, mam ochotę rzec. Książka, o której naprawdę można by długo mówić, szczególnie gdyby do dyskusji włączyć jej ekranizację, która bardzo wierna, a jednak zmieniła jedną z podstawowych rzeczy. Otóż, po filmie (obejrzanym najpierw) byłam przekonana, że rzecz ma się o reinkarnacji. W filmie jeden aktor grał kilka różnych postaci, które w odpowiednim życiu się ze sobą spotykały, za każdym razem w innych konstelacjach. Książka natomiast przedstawia reinkarnację jednej i tej samej osoby, począwszy od czasów kolonializmu, przez początek XX wieku, przez lata siedemdziesiąte, około nam współczesne, do czasów sto lat później i jeszcze dalej w nieznanej przyszłości. Przy czym, tak na bieżąco, w każdym „życiu” autor nie skupia się na samym zagadnieniu reinkarnacji (a myślałam, że to o tym), a na ogólnym zazębianiu się wątków w życiu i wpływie jednych wydarzeń na inne prowadzących do jeszcze kolejnych. Pomimo tego niejako rozczarowania, książkę czytało się świetnie – podziwiam wyobraźnię autora, jego zmysł obserwacji, poczucie humoru i powiedzmy, że przewidywania na przyszłość (mam nadzieję, że się nie spełnią). Muszę się jednak przyznać, że ominęłam prawie całkowicie rozdział z Georgem w tym dziwnym świecie z przyszłości, bo nie mogłam znieść stylu opowieści głównego bohatera (nie pamiętam jak ma na imię), a że w filmie też za tym wątkiem nie przepadam, to uznałam, że po obejrzeniu ekranizacji wiem, co się dzieje i wiele nie stracę. Pominęłam też ostatni rozdział, gdzie znowu jesteśmy w czasach kolonializmu. Tu znowu denerwowała mnie stylistyka. Pierwszy rozdział książki był koszmarem, więc nie chciałam jej w taki sam sposób zakańczać. Moje ulubione wątki są z Sonmi, z Timothym Cavendishem i Robertem Frobisherem. Są najbardziej błyskotliwe, przejrzyste, zabawne (ten z Sonmi akurat nie jest), najlepiej się je czyta, a bohaterowie byli mi najbliżsi. Książkę polecam, acz jeżeli wolicie obejrzeć film, to akurat w tym wypadku niewiele stracicie, a może nawet i zyskacie. Uwielbiam sposób w jaki twórcy filmu rozwinęli powieść.

"Atlas chmur" David Mitchell, wyd. MAG 2012, str. 544

"Dożywocie" Marty Kisiel jest jedną z tych powieści, które na bank sprawią, że się uśmiechniecie (chyba, że ktoś jest już bardzo niewzruszony i powie, że siąkający nosem anioł w bamboszkach to stos głupot i książkę trzeba spalić). Oprócz anioła mamy tu też cztery utopce, upiora, starożytną ośmiornicę, hamadriadę i miastowego pisarza, który usiłuje się przystosować do nowego domu na wsi i jego mieszkańców, z którymi przyjdzie spędzić mu dożywocie. Wszystko mi się tu podobało – ogólnie jest bardzo słodko i wesoło – z wyjątkiem jednej rzeczy. Zamiast jednej pełnej powieści, mamy zbiór opowiadań z życia Konrada i jego dożywotników. Niby nic takiego, ale trochę mi przeszkadzała forma opowiadań, zamiast jednej ustalonej linii wydarzeń. Jakby zabrakło planu na powieść? Nie wiem. Ale bawiłam się cudownie, „Dożywocie” jest pełne ciepła, humoru i na pewno kiedyś wrócę.

"Dożywocie" Marta Kisiel, wyd. Uroboros 2015, str. 376

"Zawód: Wiedźma. Część 1 i 2", autorstwa Olgi Gromyko. „Wiedźma” to typowy pewniak w kategoriach lekkiej i zabawnej lektury. Część pierwszą czytałam mnóstwo razy, nawet nie pamiętam ile. Z pięć na pewno. I za każdym razem chichotałam jak głupia prawie na każdej stronicy. Jakież było moje zdumienie, kiedy czytając ją, wcale się nie śmiałam, a wręcz nudziłam! Pomyślałam, że jestem już stara, skoro ta książka na mnie nie działa… Na szczęście jakoś pod koniec ją doceniłam, choć tym razem  nie w kategoriach humoru, a po prostu sympatycznej treści. I od razu chciałam ciąg dalszy. Dlatego od razu „poleciał” tom drugi, a w kolejce na stosiku na grudzień czeka już „Wiedźma opiekunka”. Cieszę się, że odkrywam tę serię na nowo. Bo zawsze lubiłam tylko tom pierwszy, a dalszych tomów chyba nigdy drugi raz nie czytałam. Ogromnie polecam, może też polubicie Wolhę i Lena, strasznie strasznego władcę wampirów… który jest bardzo kochany.

"Zawód: wiedźma. Część 1" Olga Gromyko, wyd. Fabryka Słów 2007, str. 296
"Zawód: wiedźma. Część 2" Olga Gromyko, wyd. Fabryka Słów 2007, str. 315

"Hamlet". Shakespeare. Listopad zdecydowanie upłynął mi w towarzystwie wiecznie żywego Shakespeara. Najpierw czytałam Hamleta, później wybrałam się do kina na sztukę (tę z teatru Barbican i ostatnio bardzo sławną), a potem doczytywałam Hamleta do końca. I żałuję, że nie przeczytałam go w całości przed obejrzeniem przedstawienia. Tak do połowy mam własny osąd tej sztuki, ale potem w głowie mam już cudze spojrzenie i myśli i już nie potrafiłam dalej czytać bez widzenia twarzy aktorów i scen wyreżyserowanych nie przez moją wyobraźnię. Niemniej jednak zawsze będę do Hamleta żywiła pewien sentyment. Do tej pory pamiętam, jak czytałam go wieczorami przed snem… w wieku lat jedenastu. Zaraz potem (lub tuż przed) przeczytałam pierwszy tom Harry Pottera. 

"Hamlet" William Shakespeare, tłum. Stanisław Barańczak, wyd. W Drodze 1990, str. 205

I jakimś dziwnym trafem historia zatoczyła po latach koło, bo przysięgam, że nie zrobiłam tego celowo, wraz z Hamletem w listopadzie czytałam też „Harry Potter i kamień filozoficzny”. Wszystko dlatego, że chciałam go odsłuchać jako audiobook w wykonaniu Stevena Fry, ale że You Tube zablokowało wszystkie „filmiki” z tym audiobookiem, nie mogłam tego dokończyć. (Żałuję do tej pory i mam nadzieję, że kiedyś będę mogła odsłuchać wszystkie tomy w jego wykonaniu, bo kiedy się go słucha to jest czysta magia. Tak fantastycznie oddaje Hogwart, bohaterów…. Słuchając, czułam się ponownie zanurzona w świecie magii i całej tej historii). Tak więc, z braku laku, skoro już dotarłam do połowy, to skończyłam w formie książkowej. Miałam okazję zaobserwować, jak wydarzenia opisane przez Rowling dosłownie jednym czy dwoma zdaniami, w mojej dziecięcej wyobraźni trwały wieczność. Teraz jestem już duża, więc i historia płynęła o wiele szybciej i nie było tego fantastycznego odpłynięcia w inny świat, który tak uwielbiam. Niemniej jednak, to Harry Potter, więc wracać będę zawsze ;).

"Harry Potter i kamień filozoficzny" J. K. Rowling, wyd. Media Rodzina 2000, str. 320


"Łaskawszy niż samotność". Yiyun Li – Książka, która lekko mnie zawiodła, bo niedorosła do zachwytów na jej temat. Te wspaniałe zapowiedzi, które mnie nakłoniły do jej przeczytania, jak dla mnie, są mocno przesadzone. Owszem, książka bardzo dobrze napisana, autorka zachwyca przenikliwością, czuć w niej „ducha chińskości” i owszem, samotność bije z każdej strony, ale nie jest tak zachwycająco piękna i bolesna, jak to niektórzy mówili. Może ktoś ją głębiej odczuje i przeżyje tak, że nim wstrząśnie, ja jednak czytałam, ale nic nie odczuwałam. Mimo to, historia wciąga, choć składa się z opisów codziennego życia i przemyśleń na jego temat, przeszłości, przyjaźni, kim jesteśmy i jak się odnaleźć. Dużo egzystencjalnych pytań i wschodniego wyciszenia. Na pewno powieść jest warta przeczytania, to jedna z lepiej napisanych książek, jakie ostatnio czytałam. Myślę, że każdy na swój sposób może się odnaleźć w tej opowieści, ponieważ każdy z nas nosi w sobie swój własny rodzaj pustki i samotności. Tylko niekoniecznie miałam teraz ochotę się w tę pustkę zagłębiać, więc może dlatego książki nie przeżywałam.

"Łaskawszy niż samotność" Yiun Li, wyd. Czarne 2015, str.373 

niedziela, 22 listopada 2015

Stos! 15 nowych książek.


W tym miesiącu szczypałam się, wahałam, zastanawiałam... I zamiast zera lub dwóch mam stos aż 15 nowych książek. Co prawda dwie są zakupione w zeszłym miesiącu, ale chciałam je również pokazać. Mam wrażenie, że im bardziej się powstrzymuję od zakupów, tym więcej przybywa mi nowych nabytków. Nie mniej jednak, żadnej z książek nie żałuję i każda ogromnie mnie cieszy. Mój portfel zaś pociesza się chlipaniem, że każda z pozycji była kupiona z rabatem minimum 30%, a niektóre wręcz za 2zł.

Przedstawiam od góry:

Dwie pierwsze pozycje to "List z tamtego świata" i "Szaleństwa panny Ewy" Kornela Makuszyńskiego. Od czasu do czasu lubię taką dawną polską literaturę, dlatego jak mi wpadły w oczy to i od razu do koszyka ;).

Wtedy też przypomniało mi się, że chciałam "Dzieci północy" Salmana Rushdie, koniecznie w tym starym wydaniu z jaskrawym zegarem na okładce. Nie wiem dlaczego, ale bardzo mi ona przypadła do gustu. Mam nadzieję, że w 2016 roku to przeczytam.

Potem mamy "Gwiezdny motyl" Bernarda Werbera, autora "Tanatonautów". Kiedyś do tego pisarza przyciągnął mnie właśnie "Gwiezdny motyl", ale wtedy z opisu wynikało, że pierwszym tomem są "Tanatonauci", więc od nich zaczęłam. Teraz, przynajmniej na okładce, nic nie wskazuje jakoby istniało połączenie między tymi dwoma. Cóż, okaże się. "Tanatonauci" wzbudzili wiele mojej sympatii, mam nadzieję, że "Gwiezdny motyl" nie zawiedzie.

"Narcyz spętany" Laurell K. Hamilton to największe (i najbardziej widoczne) zaskoczenie tego stosu. Książka kupiona jako ostatnia, w wyniku wymiany komentarzy pod postem Moreni na temat niedokończonych serii i mojej decyzji, aby napisać do wydawnictwa i zapytać się, czy jeszcze będą kontynuować serię o Anicie Blake. Pan odpisał bardzo szybko, że owszem, nawet kolejny tom jest od miesiąca wydany... Nie wiem, jak to się dzieje, ale zawsze przegapiam premierę kolejnego tomu, chociaż specjalnie dla tej serii regularnie zaglądam do zapowiedzi wydawnictwa Zysk i S-ka (oprócz tej serii nie wydają nic, co by mnie interesowało). No nic. Najważniejsze, że jest i że za kilka miesięcy ma się pojawić kolejny tom. W tej chwili mam szeroki uśmiech na twarzy.

"Interior" Lisy See to dalszy ciąg "Sieci rozkwitającego kwiatu", kryminalnej serii dziejącej się w Chinach lat dziewięćdziesiątych. Po "Sieci" bardzo ubolewałam, że Świat Książki nie zdecydował się wydać kolejnych tomów, ale w tym roku, po latach przerwy, wydali dalszy ciąg. Za jakiś czas zakupię też część trzecią - "Kości smoka".

Jedną z książek, których zakupu najbardziej nie mogłam się doczekać, jest "Łaskawszy niż samotność" Yiyun Li, a wszystko za sprawą niesamowicie do mnie przemawiających zapowiedzi. Książkę już czytam; czy spełnia moje oczekiwania? Nie ma "wow", ale dopiero ją zaczęłam, dam znać w recenzji :).

"Dożywocie" Marty Kisiel, należy do tego rodzaju książek, który będę lubić chyba już zawsze i do którego uwielbiam raz na jakiś czas wracać. Czarująca okładka i intrygujące, acz humorystyczne postaci, sprawiły że musiałam ją mieć. Już przeczytana, więcej opowiem w podsumowaniu miesiąca.

Nowa Flawia de Luce! "Obelisk kładzie się cieniem" Alana Bradleya. Przy tej książce, jak słowo daję, wykazałam się moim cudownym darem telepatii, czy jasnowidzenia. Jak tego by nie nazwać, zaczęłam informacji o kolejnym tomie Flawi poszukiwać dokładnie wtedy, kiedy tenże tom został wydany (choć info o nim nigdzie, ale to nigdzie nie mogłam znaleźć). Cud! Kiedy dowiedziałam się, że nowy tom jest już od kilku dni, poczułam się jakby mi ktoś podarował prezent na święta. Zdecydowanie za rzadko "Flawię" wydają (ale dobrze, że w ogóle to robią).

"Harry Potter i więzień Azkabanu" oraz "Hamlet" to dwie pozycje, które znalazłam w moim prawie przydomowym antykwariacie. Wejście na czuja i voila. Na trzeci tom Harry'ego polowałam od lat, aż sobie dałam z nim spokój, uznając, że kiedyś i tak go znajdę. Jego niebywała rzadkość na Allegro (w korzystnej cenie) sprawiła, że na jakieś trzy lub cztery lata moja kolekcja była niepełna (czyli od czasu, kiedy zaczęłam zbierać wszystkie tomy, uznając, że piąte czy szóste wypożyczenie z biblioteki tej samej książki nie ma sensu). Teraz mam już wszystkie siedem tomów :). "Hamleta" zaś postanowiłam sobie odświeżyć przed wyjściem do kina na transmisję przedstawienia z teatru Barbican, z Benedictem Cumberbatchem w roli głównej. Nie ukrywam, że tylko dla niego idę ;). Ale z chęcią się przekonam o co ten cały szum i czy tylko znany aktor sprawił, że bilety na przedstawienie były wykupione na dwa miesiące wstecz, czy może dlatego, że wykonanie sztuki jest tak fantastyczne.

"Moja mroczna strona" i "Krew z krwi" autorstwa Gabrielle Zevine to dwa tomy kolejnej dystopijnej serii z gatunku YA. Genialny zakup, bo książki całkowicie nowe, a po 10zł każda. Mam nadzieję, że treść tak samo będzie mi się podobać, ale jestem pozytywnie nastawiona. Czytałam już dwie inne powieści tej pisarki i obie ogromnie mi się podobały.

I to by było na tyle jeśli chodzi o listopad. Do zdjęcia jednak wcisnęły się zakupy październikowe :).

"Ścieżki północy" Richarda Flanagana to książka chyba bardzo promowana. Ja jednak zakupiłam ją, ponieważ najpierw zauroczyła mnie piękna okładka, a potem opis. Dopiero po zakupie zobaczyłam ją wszędzie i poczułam się, jakby siła promocji wcisnęła mi ją w ręce ;). Mimo to liczę, że będzie to dobra powieść.

"Znikasz" Christiana Jungersena to druga książka autora "Wyjątku", książki o której ostatnio piszę w każdym niemalże poście. Kiedy dowiedziałam się o istnieniu "Znikasz", cieszyłam się jak rzadko kiedy z powodu książki. Moje oczekiwania wobec niej są bardzo wysokie, więc mam nadzieję, że się nie zawiodę. Lektura zaplanowana na grudzień, czyli już niedługo.

I to by było tyle. Czuję ogromną satysfakcję patrząc na ten stos, bo bardzo lubię oglądać takie zdjęcia u innych, a tu wszystkie książki moje ;D. A Wam wpadły w ręce jakieś ciekawe nowości, albo książki, o których długo marzyliście? Co macie na liście do zdobycia? :)




sobota, 14 listopada 2015

Co czytać późną jesienią? Cz. 2 - Książki dla dorosłych.

Kiedy rozmyślałam nad książkami idealnymi na zimną pogodę, kiedy za oknem szaro, mglisto, siąpi deszcz i coraz szybciej robi się ciemno, uświadomiłam sobie, że książki które lubię wtedy najczęściej czytać należą do gatunku powieści młodzieżowej. I chociaż myślę, że dorośli też je z przyjemnością przeczytają, to postanowiłam, że zrobię drugą część i przedstawię książki bardziej „dorosłe”. Może nie zawsze będą ciepłe i kojące, bardziej nawet trochę mroczne i tajemnicze, ale to też jest część jesieni, szczególnie listopadowej. Powiem wam, że późną jesienią i w zimie bardzo dobrze czyta mi się powieści trudniejsze, wymagające skupienia. Ale ta lista nie będzie taka straszna :).

        „Wyjątek” Christiana Jungersena. Doskonałe, mroczne studium ludzkiej psychiki i zła, które tkwi w ludziach. O tej książce wspominam bardzo często, chyba najlepsza, jaką przeczytałam w życiu. Pamiętam, że doskonale czytało mi się ją właśnie zimą, na przełomie roku 2012 i 2013. Doskonale pasuje do obecnej pogody, bo i w samej książce jest wiecznie ciemno i zacina deszcz. Ogromnie polecam.

        Książka typowo jesienna – „Historyk” Elizabeth Kostovy. Historia Draculi napisana na nowo, we wspaniałym klimacie brunatnych jesiennych liści, zabytkowych budynków Europy i historycznej Bułgarii. Trzeba przyznać, że autorka stworzyła dość oryginalne dzieło. Chciałabym, żeby tę książkę sfilmowano. To także podróż ojca i córki, trochę przygodowa, bardzo refleksyjna. Warto tę książkę przeczytać, szczególnie w obecnym miesiącu.





1.       „Obca” Diana Gabaldon. To już trochę cieplejsza powieść, nie tak mroczna i owiana mgłą, choć zależy o której porze dnia spojrzy się na szkockie wrzosowiska. Wspaniała książka łącząca elementy przygody, fantastyki, powieści historycznej i romansu. Wciąga niesamowicie, oferuje Szkocję pełną rozległych zielonych wzgórz, jeszcze nie zapełnioną wielkimi miastami. Pośmiejecie się, czasem nawet wzruszycie. Wydaje mi się, że to powieść typowo kobieca, ale kto wie :).

           „Listy” J.R.R. Tolkien – Sama ich jeszcze nie skończyłam i szybko tego nie zrobię, a uwaga – zaczęłam je chyba ze trzy lata temu? Już sama nie pamiętam. Ale do tej pory są dla mnie kwintesencją jesieni. Jakiś taki klimat bije z listów Tolkiena do jego syna. Pisze o obecnych dla niego sprawunkach, sytuacjach, które mu się w ciągu dnia wydarzyły, a także dużo rozmyśla i pisze o procesie powstawania „Władcy Pierścieni”. Może to czasy, w których żył (II wojna światowa i syn służący poza ojczystą Anglią), ale „Listy” są owiane nutą nostalgii i tego „czegoś” co jest szczególnie wyczuwalne właśnie jesienią. Więc jeżeli chcecie poczuć jesienną aurę jeszcze bardziej, to polecam owinąć się ciepłym kocem, obok naszykować duży kubek herbaty i zagłębić się w „Listach”. 

       „Trzynasta opowieść” Diane Setterfield. Książka, która jest utrzymana w stylu najlepszych powieści angielskich. Klimat godny „Wichrowych wzgórz”, a do tego mamy antykwariat, książki i bohaterkę, która zaczyna spisywać historię największej pisarki naszych czasów (fikcyjnej) Vidy Winter. Pamiętam, jak bardzo byłam książką zachwycona, jej mrocznym klimatem, zapachem kurzu i starych książek. Muszę ją sobie odświeżyć i wam polecam.







      Tak jak widzicie, są to książki nadal klimatyczne, a jedyną która tak naprawdę wymaga większego wysiłku jest "Wyjątek". Mam nadzieję, że znajdziecie coś dla siebie na późnojesienne wieczory :). Niedługo święta ;).


sobota, 7 listopada 2015

Co czytać późną jesienią? Cz.1 - Pięć przytulnych książek.

Najpierw chciałam napisać o książkach, które w zimną, późnojesienną aurę sprawiają, że robi mi się ciepło na duszy, ale kiedy uświadomiłam sobie, że prawie w całości są to pozycje młodzieżowe, uznałam, że zrobię listę w dwóch częściach. Dzisiaj podaję pięć tytułów książek, do których zawsze wracam z przyjemnością, które kojarzą mi się z ciepłą herbatą, rozpalonym ogniem w kominku i wszystkim co przytulne, ciepłe, miłe. To książki, które przytulają mnie do siebie, ogrzewają, a nawet rozśmieszają.

           „Opium w rosole” Małgorzaty Musierowicz. Chociaż o M.M. można by długo mówić, szczególnie o jej najnowszych książkach, nigdy nie przestanę kochać pierwszej połowy Jeżycjady, tej starej. I długo zastanawiałam się, który z tomów najbardziej mnie ogrzewa, bo uwielbiam zarówno „Szóstą klepkę”, „Kwiat kalafiora” itd. Jednak kiedy myślę o ogrzaniu w zimny dzień, zawsze sięgam po „Opium w rosole”. Akcja książki dzieje się co prawda zimą, nie jesienią, ale autorka bardzo dobrze kreśli mroźną atmosferę na dworze i kontrastowo ciepłe przytulne wnętrza mieszkań, które nie za wystawne, skromne, ale z „atmosferą” mają w sobie to „coś”. Bohaterowie zaś ciągle popijają gorącą herbatę, gotują posiłki i opatulają się swetrami. Do tego oczywiście wydarzenia – trochę smutne, trochę przemarznięte, ale ostatecznie dobrze się kończące.

    "Flawia de Luce: Zatrute ciasteczko” Alan Bradley – powieść napisana przez Kanadyjczyka, ale na wskroś angielska. Mamy tu wszystko, co uwielbiają anglomaniacy. Wielka, ponura posiadłość, zamknięta społeczność miasteczka Bishop’s Lacey z wieloma oryginalnymi charakterami, otoczenie miasteczka, klimat – typowo brytyjskie (cokolwiek to znaczy, ale wiecie o co chodzi). No i Flawia. Dziewczynka geniusz i samozwańczy detektyw. Powieść urocza, przytulna, w tle słuchać krakanie kruków i dzwonienie łyżeczek mieszających w filiżankach z herbatą. Autor tak sugestywnie odmalował posiadłość de Luce’ów, że mam ochotę pojechać i ją zwiedzić. Szkoda tylko, że nie istnieje.

       „Wiedżma” Olga Gromyko – To powieść fantasy, którą swego czasu czytałam dość regularnie. Nie uświadczycie w niej herbatek i typowo jesiennej aury, za to na poprawę humoru i rozświetlenie waszego życia nadaje się jak ulał. Autorka przedstawia przygody świeżo upieczonej wiedźmy, która wyrusza do krainy wampirów z pewną misją. Na miejscu okazuje się, że nie są one takie straszne, jakimi się je maluje. Bohaterka co i rusz ma wpadki, z których zaśmiewałam się do rozpuku. No i znajdziecie tam fajnego władcę wampirów o imieniu Len. Ostatnio bardzo często myślę o tej książce i nie wiem, czy sobie jej niedługo nie powtórzę. 
          
            Jeżeli w ponure listopadowe dni chcemy, aby jakaś książka nas przytuliła, to co może być lepszego niż „Harry Potter”, dowolny tom? Nie ma nic na świecie lepszego niż Hogwart. Ja nawet nie wiem, dlaczego dzieciaki chciały go opuszczać na wakacje. Chyba tylko po to, aby jeszcze bardziej za nim zatęsknić i go lepiej docenić. Jeżeli potrzebujecie w swoim życiu magii, to wiecie, co czytać ;).





            „Dzikuska” albo dowolna inna książka Ireny Zarzyckiej. Pisarka nie koncentrowała się na oddawaniu aury pogody, ale za to tak opisywała bohaterów i wydarzenia, że trafia to prosto w serce czytelnika. Ilekroć potrzebuję książki, która mnie wzmocni, zrelaksuje, po której poczuję się lepiej i ogrzana na sercu, wybieram książki Ireny Zarzyckiej. Jej bohaterki są młode, dobre, niewinne, często dopiero uczą się świata, który jest okrutny, bezmyślny. Nie są obce im smutki i ból, ale dzięki swojej dobroci „wygrywają” z tym złem, żyją mimo wszystko i nie pozwalają, aby nienawistni ludzie je zmienili. To one często zmieniają tych ludzi na dobre. Powieści może i pisane schematycznie i ktoś powie, że naiwnie, ale doceniam je za ten spokój, za wiarę w dobro ludzkie, za to pokrzepienie. 

      
      I to tyle w części pierwszej. Za tydzień zapraszam na część drugą, gdzie będzie przedstawiona "mroczniejsza" strona jesieni i książki już typowo dla dorosłych. A Wam jakie książki kojarzą się z późną jesienią, z zimnem, deszczem i mgłą? Co was ogrzewa i wprowadza trochę światła w te nieco ponure dni?




niedziela, 1 listopada 2015

Przeczytane w październiku. Podsumowanie.

Czy też tak macie, że miesiąc wam się wydłuża, zdawałoby się – w nieskończoność? Pomimo tego, że czas tak szybko leci – a może właśnie dlatego – często się gubię. Nie mogę doczekać się końca miesiąca, bo tak długo trwa, nie pamiętam już kiedy się zaczął i co było na początku, a po drodze potykam się o pojedyncze dni. Za to pewnego dnia nagle się okazuje, że to już nowy miesiąc, a do końca roku zostało tylko 61 dni. I że czas na miesięczne podsumowanie, które zwykle staram się opublikować ostatniego dnia miesiąca, ale właśnie z powodu tych czasowych zawiłości i zwykłego życiowego zmęczenia nie zawsze mi się udaje. Szczęśliwie dzisiaj mam dzień wolny (jak każdy przecież) i mogę poświęcić trochę czasu na ten przyjemny obowiązek, jakim jest książkowe podsumowanie miesiąca.


W październiku przeczytałam pięć całych książek i kilka zaczęłam:

Firmy Google i Apple należą do przeszłości, za to króluje koncern Gnosis oraz ich aplikacja na „hand held” Lux. Z Luxa korzystają prawie wszyscy, a ci, którzy się wyłamują z systemu nie mają szans na dobre życie. Lux pomaga podejmować decyzje, nawet te najprostsze – w co się ubrać, co zjeść, czy warto iść na ten film do kina i czego słuchać. Nikt nie dostrzega niebezpieczeństwa, za to wszyscy są zachwyceni, że ich życie przebiega gładko i bezproblemowo. Szesnastoletnia Rory też tak myślała, dopóki nie dostała się do elitarnej Akademii Theden i nie zaczęła powoli odkrywać, co się za tą aplikacją kryje. 
Pełna recenzja tutaj.

„Aplikacja” Lauren Miller, wyd. Feeria Young 2015, str. 453

.To chyba jedna z najcieplejszych książek tego roku. Chciałam przeczytać ją od dawna, ale jakoś się nigdy nie składało. Do momentu, kiedy znalazłam ją w hipermarkecie w koszu z tanimi książkami. Miałam taki moment, że wiedziałam, że muszę tam zajrzeć, że będę zadowolona. I rzeczywiście, ledwo podeszłam, od razu tę książkę zauważyłam.
Jest to piękna, klimatyczna opowieść o kilku ludziach, którzy są nieco zagubieni i samotni, ale stopniowo los ich do siebie zbliża, aż łączą się ze sobą w księgarni na małej, nieco oddalonej od „dużego” życia wyspie. A razem z nimi mamy książki. Są na każdej stronie. Autorka bardzo sympatycznie wplątała w powieść wiele tytułów, autorów jak i również ciekawostek ze świata książek. Większość rozmów toczy się na ich temat, a jeżeli bohaterowie rozmawiają o czymś innym, to robią to w księgarni, podczas spotkania klubu książki czy wizyty pisarza, a nawet przedstawiciela handlowego jakiegoś wydawnictwa, także cały czas książki istnieją w naszej świadomości.
Wspaniale mi się to czytało, bardzo relaksująca powieść. Taka ciepła, zabawna, a momentami bardzo wzruszająca i refleksyjna. W porównaniu z obecnie wydawanymi powieściami dość krótka, ale bardzo treściwa. Ogromnie polecam.

Niestety muszę się jeszcze pożalić na wydawnictwo. Kiedy zobaczyłam tę książkę i zobaczyłam jej oryginalną cenę, to doznałam szoku. 39,99 za takie wydanie? Powinni się wstydzić, nie wiem, co nimi kierowało. Książka ma niecałe 270 stron (zapisanych dużą czcionką), mniejszy format niż większość wydawanych powieści i do tego miękką okładkę, a oni żądają 40zł? Serio? Powinna kosztować maksymalnie 29,99. Cieszę się, że ja wydałam tylko 9,90… Sama historia jest bardzo piękna, ale nie dziwię się, że książka nie zdobyła większej liczby czytelników. Za taką cenę nikt normalny jej nie kupi.

„Między książkami” Gabrielle Zevin, wyd. „W.A.B” 2014, str. 267

Kolejna książka, którą od jakiegoś czasu (czyt. rok albo dłużej) miałam w pamięci i bardzo się ucieszyłam, kiedy znalazłam całą trylogię na bibliotecznej półce z nowościami. Salla Simukka stworzyła serię (w Polsce wydano trzy książki, nie wiem, czy jest więcej) kryminałów dla młodzieży z główną bohaterką zainspirowaną Królewną Śnieżką. Lumikki to po fińsku Śnieżka, a przez cały pierwszy tom przewijały się drobne elementy nawiązujące do tej znanej bajki. Nie jakieś nachalne, żadnych wiedźm z zatrutym jabłkiem nie było, ale bardzo drobne symbole, które jakby podkreślały mroczniejszą stronę opowiadanej historii. Lumikki ma około siedemnastu lat, sama już wynajmuje mieszkanie i uczęszcza do artystycznej szkoły z dala od rodzinnej miejscowości. Dzięki kilku szkolnym „gwiazdom” zostaje niechcący wplątana w fińsko-rosyjskie mafijne sprawki, a żeby się z tego wyplątać (co poniekąd zaplątuje ją jeszcze bardziej) przeprowadza własne śledztwo.
Takiej książki jeszcze nie czytałam. To normalny regularny kryminał, tylko napisany ciut lżej, ale myślę, że i dorosłym czytałoby się go bardzo dobrze. Nie za długi, dobrze skonstruowany, z pewnym mrocznym, psychologicznym pazurem dotyczącym Lumikki. Jej własna przeszłość (przez większość książki owiana tajemnicą) daje większy dreszczyk emocji, niż samo śledztwo, ale do czasu. Ogólnie bardzo płynnie się to wszystko przeplata, dzięki czemu mamy dobry posmak skandynawskiego, nieco mrocznego klimatu. A wszystko to mocno przykryte śniegiem i głębokim mrozem. Polecam.

„Czerwone jak krew” Salla Simukka, wyd. YA! 2014, str. 256

Tutaj ciężko mówić o przeczytaniu całej książki, ale wreszcie ją dokończyłam, co wcale nie zajęło mi tak dużo czasu, bo chyba tylko dwa dni. Nie wiem, czemu zbierałam się do tego ponad dwa lata… Mam z tą książką drobny problem – mianowicie, nie wiem skąd się wzięła jej kultowość. Może ja nie z tej epoki? Została napisana w 1992 roku, w Polsce wydana w ’96. Niemniej jednak, abstrahując od określenia „kultowy”, mogę zrozumieć, dlaczego była ważna.

Po pierwsze, autor niemalże na pierwszym planie postawił problem duńsko-grenlandzki. Coś, czym najprawdopodobniej nikt w naszym kraju się nie interesuje, a co tysiąc kilometrów dalej ma znaczenie dla całej populacji ludzi. Dania zagarnęła Grenlandię dla siebie, a choć jest to byt osobny, to wciąż jej podlega. Grenlandczycy są traktowani gorzej od Duńczyków i na siłę zmieniani*. Jednakże dalej, autor pokazuje społeczne rezultaty takiego działania – mniej Grenlandczyków umiera z głodu i żyją w lepszych warunkach. Tym samym stawia tu też ciekawe pytanie – czy warto poświęcić wolność dla lepszego życia?
Po drugie, „Smilla w labiryntach śniegu” jest powieścią bardzo globalną i wciąż aktualną. Jest krytyką dla współczesnego społeczeństwa i całego „zachodniego” systemu.
Po trzecie, jest to naprawdę dobry kryminał, tylko trochę rozwleczony przez te wszystkie polityczno-kulturalno-gospodarcze wątki. A na koniec mamy trochę biologii.

Peter Hoeg niejednokrotnie zaskakiwał mnie swoją wiedzą, zdawałoby się na wszelkie możliwe tematy. Ustami swojej bohaterki nie wahał się wygłaszać ostrych i brutalnych komentarzy – z którymi niejednokrotnie się zgadzałam. Sama Smilla jawi się jako osoba bardzo zamknięta, wręcz zablokowana na wielu poziomach. Jest bardzo bezwzględna w stosunku do swojego otoczenia i siebie samej. A jej dusza cały czas łka za utraconym eskimoskim dziedzictwem. Do tego, oprócz tak ważnych różnic kulturowych (matka Grenlandka, ojciec Duńczyk) ma mnóstwo nieprzerobionych ran w związku ze swoimi rodzicami. Poniekąd wciąż jest małą dziewczynką, tylko że jest już dorosła i jakoś musi żyć.
To rzeczywiście bardzo wartościowa książka i bardzo się cieszę, że ją przeczytałam. Do samego końca trwałam w zaciekawieniu, kto i dlaczego zabił Esajasa. Szkoda tylko, że po wyjątkowości całej książki mamy takie byle jakie zakończenie. To mnie wręcz wybiło z rytmu wydarzeń i tamtej atmosfery. Ogólnie polecam, warto.

*Napisałam to w czasie teraźniejszym, odnosząc się do książki, a nie do rzeczywistej obecnej sytuacji.

„Smilla w labiryntach śniegu” Peter Hoeg, wyd. Świat Książki 1996, str. 445

Bardzo długo zastanawiałam się, czy tę książkę kupić. Znalazłam ją przypadkiem już prawie trzy miesiące temu i od tamtej pory zastanawiałam się, czy warto. Opinie słyszałam różne. Co najciekawsze, polskie blogerki książkę zachwalały, brytyjskie vlogerki narzekały. Ponieważ wciąż mnie coś do niej przyciągało, postanowiłam kupić i przeczytać. Na szczęście jestem kolejną polską blogerką, której książka się podobała.

Nie jest to zwyczajna powieść, ma trochę inną konstrukcję. Historia jest opowiadana za pomocą krótkich fragmentów skaczących w czasie. Autorka z różnych stron pokazuje jakie zdarzenia na przestrzeni czasu miały wpływ na życie członków jednej rodziny. Wybory rodziców, przeszłość babci, nawet wybory jej rodziców, skutki w życiu najmłodszego pokolenia, ich decyzje, a w szczególności Alice. To główna bohaterka i to ona jest osią wydarzeń. Na niej się skupia przeszłość i teraźniejszość.
Moim zdaniem autorka bardzo ciekawie to wszystko skonstruowała. Taki niejako porwany i skaczący sposób opowiadania jeszcze lepiej oddał dramatyzm wszystkich wydarzeń, podkręcał atmosferę. Bardzo dobra powieść psychologiczna.

Opowiem wam jeszcze o czymś, co teraz jest dla mnie zabawne. Podczas czytania książki w pewnym momencie coraz bardziej się denerwowałam. Chodziło o kota Alice. Było tak, że Alice po całym dniu poza domem wraca, a tam głodny kot, który nie jadł cały dzień. W domu nic dla niego. Postanawia pójść do sklepu. Po drodze ma wypadek i zapada w śpiączkę. Kot nie dostał jedzenia. Następnego dnia przyjeżdżają rodzice Alice, wieczorem przychodzą do domu. Jest już drugi dzień jak kot nie je. Wita ich wrzaskiem, a matka Alice elokwentnie zauważa, że kot jest chyba głodny. Po czym kładą się spać i NIKT nie daje kotu jedzenia! Rano jadą do szpitala a kot nadal nienakarmiony! Sama mam dwa koty i wiecie, jak mnie skręcało, że nikt tego kota nie nakarmił? Do końca książki czekałam, aż ktoś to zrobi, ale później już nie było o nim mowy. W ogóle miałam wrażenie, że plącze się po kartach powieści całkowicie niepotrzebny i skoro nikt go nie karmi, a jest to po co w ogóle o nim pisać i jeszcze kilka razy zaznaczać, że jest głodny? Wrr. Trochę mi ten element popsuł odbiór książki ;). Moja reakcja teraz mnie śmieszy, ale w pewnym momencie czułam się, jakbym czytała mocny thriller… :D.

Wydawnictwo muszę pochwalić za świetną, niezwykle klimatyczną okładkę i formę wydania książki. Jej wielkość jest w sam raz, okładka nie miękka, ale też nie typowo twarda. Całość przypomina doskonale wyważony brulion, który ma się ochotę trzymać w rękach i wszędzie ze sobą nosić. Cudowne. 

„Kiedy odszedłeś” Maggie O’Farrell, wyd. Sonia Draga 2015, str. 406

Jestem w trakcie czytania „Reflektorem w mrok” Tadeusza Żeleńskiego (będę to chyba czytać do końca roku, jeśli nie dłużej, bardzo bogaty zbiór przemyśleń), „Kłamstwa Locke’a Lamory” Lyncha i w zasadzie zaraz skończę „Człowiek, którego prześladował czas” Diane Setterfield. Mam problem z książkami, które przeczytałam pół na pół w dwóch miesiącach. Do którego wtedy zaliczyć? Czy to ważne? „Człowieka…” jakieś 60% przeczytałam w październiku, a dzisiaj prawie skończyłam, ale zostało mi jeszcze ze 30 stron. Ech te dylematy książkowego mola… A wy jak robicie? Ma to dla was znaczenie? Dla mnie nie miało aż takiego, dopóki nie zaczęłam robić miesięcznych podsumowań.

W tym miesiącu zmarnowałam też kilka dni na usiłowanie przeczytania drugiego tomu „Szklanego tronu” Sarah J. Maas. Naprawdę nie rozumiem, co w tym wszyscy widzą, a niektórzy twierdzą, że to najlepsza przeczytana w tym roku książka. Była ok., ale nic szczególnego. Tom drugi to nadal ten sam ton, niewiele się zmieniło, nie miałam ochoty tego ciągnąć. Pomęczyłam się i po kilkudziesięciu stronach książce podziękowałam.

Strasznie się dzisiaj rozpisałam, mam nadzieję, że wytrwaliście :D. Udanego listopada!

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...