Na tych, którzy chcą widzieć, czeka świat.Trzeci tom trylogii „Magiczny krąg”, dziejącej się w czasach wiktoriańskich, gdzie ludzie dopiero uczą się znaczenia słowa sufrażystka, a w młodych pannach budzi się świadomość, że popijanie cienkiej herbaty na wieczorkach i poślubienie mężczyzny podsuniętego przez rodzinę a nawet damy wyżej stojące od własnej rodziny, nie jest koniecznie jedyną rzeczą, do której kobieta została stworzona.
Gemma Doyle, główna bohaterka wszystkich trzech książek, posiada moc Międzyświata. Jest jedyną nadzieją dla ludzi oraz stworzeń magicznych by ocalić świat. Szkoda tylko, że jest nastolatką w fazie przemiany. Jest na tym etapie, gdzie się przemienia w dorosłą kobietę i nic nie jest pewne, istnieją setki wątpliwości dotyczące dosłownie wszystkiego a najbardziej własnej osoby i przyszłego życia. Gemma jest zagubiona, zarówno w swoim świecie, jak i świecie magicznym. Każdy ma wobec niej oczekiwania, a ona te oczekiwania zawodzi jedno po drugim, co podkopuje jej pewność siebie i wiarę we własne siły. Nie wie kogo słuchać. Zewsząd otaczają ją ludzie, którzy mówią jej co powinna, a czego nie. Do czego została stworzona, a czego jej nie wolno. Babcia mówi „Reputacja stanowi o kobiecie”. Dotychczasowy największy wróg zdaje się pomagać, by zaraz potem okazać się zdrajcą. Dotychczasowy przyjaciel okazuje się największym wrogiem. Nic nie jest pewne i nic nie jest takie jakie się wydaje. Gemma ma przed sobą trudne zadanie. Czy jej się uda uratować oba światy i nie dać przejąć mocy?
Powiem, że jest to dzieło jedyne w swoim rodzaju. Mówię o całej trylogii. Książki utrzymane w podobnym klimacie i z podobnym szablonem scenariusza, wydają mi się tylko kopią, nieważne czy zostały napisane wcześniej, czy później. Żadna z nich nie jest dobra jak „Magiczny krąg”. Pierwsze dwie części pochłonęłam. Byłam zauroczona całą opowieścią i światem zarówno wiktoriańskiej Anglii, jak i Międzyświatem. Najbardziej podobało mi się to, że robiłam krok i już znajdowałam się „po drugiej stronie”. Libba Bray napisała wszystko niezwykle sugestywnie. Ale trzeci tom, „Studnia Wieczności”… Mam pewne zastrzeżenia. Książka liczy sobie dokładnie 759 stron, a przez pół książki nic się nie dzieje. Czytamy tylko o rozterkach Gemmy, dziwimy się nad jej głupotą i zastanawiamy, dlaczego czytamy coś tak grubego, co najwyraźniej nie ma zamiaru się rozkręcić. Na szczęście w drugiej połowie akcja nabiera tempa, aczkolwiek nadal nie można użyć słów „nie mogłam się od książki oderwać”.
Podziwiam Libbę Bray za umiejętność stworzenia zupełnie różnych charakterów postaci, za umiejętność drobnych insynuacji i tego czegoś, co człowiek gdzieś tam „łapie” krańcem umysłu, ale nadal pozostaje to w sferze niewiedzy.
Nadal zastanawiam się, czy mam się cieszyć, że większości postaci w książce nie lubiłam, łącznie z główną bohaterką na czele.
Denerwowała mnie łatwowierność Gemmy, a raczej jej chęć wierzenia, chociaż prawda kłuła w oczy. Denerwowały mnie jej przyjaciółki, które były nieodpowiedzialnymi gówniarami, ryzykującymi wszystko tylko dla chwili przyjemności. To się tyczy szczególnie Felicity Worthington. Wykorzystywała Gemmę dla własnych celów, cały czas uznając się za jej przyjaciółkę, na co Gemma pozwalała, bojąc się być sama. I co nam z takiej przyjaźni? Oczywiście na koniec wszystko jest cacy, ale co się nairytowałam podczas lektury to tylko ja wiem. Może to zabieg celowy, kto wie.
W „Studni wieczności” dobrze jest pokazane jak wielka moc wpływa na ludzi. I nie chodzi tylko o magiczną moc, ale o moc jaką daje władza, jaką dają pieniądze, przekładając to na nasz świat. Można stracić głowę, zgubić się i przestać widzieć, kto stoi po naszej stronie, a kto jest przeciwko. Wszystko ma swoją cenę i Gemma traci jedną z najcenniejszych dla niej rzeczy.
Polecam cała trylogię bardzo gorąco i mimo wszystko również tom trzeci. Przez pierwszą połowę po prostu trzeba przejść, gdyż stopniowo przybliża nas ona do wielkiego zakończenia, które oczywiście jest do przewidzenia, acz kilku rzeczy gwarantuję, że czytelnik by się nie spodziewał.
Zastanawia mnie też jedno - dlaczego nazwano tom trzeci "Studnia wieczności", kiedy to wcale nie jest taki ważny element, a nie przetłumaczono cudownego angielskiego tytułu "Sweet Far Thing" - Słodka, odległa rzecz. On lepiej wyraża istotę całej powieści. Na dobrą sprawę oddaje całego ducha i to, co jest bohaterem pierwszoplanowym, choć niewidzialnym - Moc.
Na koniec śmieszna i jednocześnie irytująca ciekawostka. Za każdym razem jak ktoś grał w krykieta, to grał… w krokieta. Wtedy widziałam takie paszteciki walające się po trawie. Myślałam, że to pomyłka jednorazowa, ale wystąpiła aż cztery razy. Tak więc… smacznego!
Edit: Pani z Wydawnictwa Dolnośląskiego poinformowała mnie na w pół rozkazująco, na w pół uprzejmie, że gra w krokieta istnieje i nie ma żadnej pomyłki. Nie dowierzając własnym oczom zajrzałam do nieocenionej Wikipedii i rzeczywiście tak jest. Istnieje wersja croquet (krokiet) i cricket (krykiet). Zwracam honor i następnym razem postaram się nie widzieć pasztecików na trawie a piłkę ;).