sobota, 11 grudnia 2010
Odyseja kota imieniem Homer. Gwen Cooper
Gwen Cooper od wielu lat jest wolontariuszką na rzecz niewidomych, ubogich, potrzebujących i zwierząt. Posiada trzy koty, każdego z nich uratowała od śmierci. Jak sama mówi – najpierw je przygarnęła, bo tego potrzebowały. Dopiero później je pokochała. Z jednym wyjątkiem. Jej trzeci kot, malutki, czarny Homer sprawił, że pokochała go od pierwszej chwili.
Niewidome stworzonko, które ocaliła od niechybnej śmierci okazało się podarunkiem od losu. Przez lata uczyło ją miłości, odwagi, a także… o związkach. Homer, chociaż niewidomy, jest niezwykle żywotnym kotem, żądnym przygód, groźnym niczym pies obronny (jest o tym cały rozdział) i obdarzającym miłością każdego – z wzajemnością. Gwen jeszcze nie spotkała człowieka, który by nie kochał jej kota.
Ja także mu się nie oparłam. Przecudownych opowieści mamy bez liku. Ta powieść to ogromny ładunek miłości i pozytywnej energii. Niejednokrotnie też ryczałam jak bóbr, co przy książce nie zdarzyło mi się już dawno. Jednym z momentów, które najbardziej utknęły mi w pamięci, jest opowieść Gwen o 11 września 2001 roku. Do tej pory nie spotkałam się z relacją osoby, która tam była. Swoje doświadczenia z tym wydarzeniem czerpałam jedynie z wiadomości i filmów. Gwen jest pierwsza, a sposób w jaki opowiedziała swoje przeżycia sprawił, że poczułam je jak nigdy. I ryczałam bardziej niż przy zakończeniu „Twój na zawsze”. Niestety nie będę dalej mówiła, żeby nie spolerować, do czego mam szczególny talent.
Kocham całą tę powieść, za jej przekaz, poczucie humoru, mądrości życiowe, które naprawdę są mądre, a nie tylko sloganami i oczywiście za Homera. Z łatwością wyobrażałam sobie scenki z życia kotów, które opisywała autorka. Może dlatego, że sama mam je teraz trzy (dwa plus od miesiąca jedna mała przybłęda, która czeka na przygarnięcie, ale nie ma szczęścia), ale niewątpliwie również dzięki talentowi Gwen Cooper do plastycznego ukazywania sytuacji. Każdy z jej kotów jest indywidualnością, co autorka doskonale pokazała personifikując ich gesty czy spojrzenia. Był to doskonały zabieg i uważam, że nie musiała się wysilać by to zrobić. Każdy posiadacz kota wie, o czym mówię.
Gorąco polecam tę książkę każdemu, nie tylko posiadaczom zwierząt. Przysięgam, że niewiele jest aż tak pozytywnych propozycji czytelniczych na rynku. „Odyseja kota imieniem Homer” to najlepszy zastrzyk na wzmocnienie jaki można sobie zaaplikować. Jako plus może dodam, że nie znalazłam nic, co można by zarzucić pisarstwu Gwen Cooper. Całość czyta się szybko, głęboko przeżywa, a kończy pociągając nosem…
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Po Twoich łzach domyślam się co może zawierać ta książka... Z chęcią sięgnę choć zdecydowanie jestem zwolenniczką psów ^^.
OdpowiedzUsuńTam o psach też parę zdań znajdziesz :). Przeczytaj, bo warto, nieważne już, czy to o kotach czy psach. Po prostu wartościowa książka moim zdaniem :).
OdpowiedzUsuńA tak niepozornie wygląda ;)
OdpowiedzUsuń