„Tam gdzie ty”, kolejna powieść jednej z najbardziej znanych autorek literatury kobiecej. Głównymi bohaterami jest małżeństwo, Zoe i Max. Od wielu lat starają się o dziecko do momentu kiedy coś w nich pęka i po tym, jak Zoe rodzi martwego chłopca, Max postanawia od niej odejść. Zamieszkuje ze swoim bratem, gdzie poznaje pastora Clive’a i odnajduje pocieszenie w religii. Zoe poznaje Vanessę i razem postanawiają założyć rodzinę. To opowieść o walce o największe pragnienia, o pragnienia tak naprawdę podstawowe dla każdego człowieka. Miłość, rodzina, prawo do bycia sobą, tolerancja. Te tematy porusza Jodi Picoult.
Jest to pierwsza książka tej autorki, którą miałam okazję przeczytać. Zwykle trzymałam się od niej z daleka, mając w pamięci zasłyszane informacje – że strasznie wzruszająco pisze, że akcja rozgrywa się głównie w sądzie oraz, że dotyczy różnych strasznych wydarzeń. Nie zawsze miałam ochotę na taki ładunek emocjonalny i bohaterów, którzy byli boleśnie pokrzywdzeni w najróżniejsze sposoby. Tym razem się skusiłam, pomyślałam że czas najwyższy zapoznać się z tą autorką.
„Tam gdzie ty” jak najbardziej porusza trudne kwestie w społeczeństwie. Tym razem Jodi Picoult skoncentrowała się na homoseksualizmie, religii i macierzyństwie, powiedziałabym że od tej mrocznej strony. Zoe nie dość, że nie może mieć dziecka, to później musi walczyć z byłym mężem o zarodki po to, by Vanessa mogła to dziecko urodzić. W między czasie wszystko oczywiście rozbija się o Boga, bo na jaw wychodzi pewien sekret Zoe. Wszystko to rzeczywiście bardzo wzruszające i ważne, tylko że… Styl wszystko zabija.
Nie wiem, czy to wina stylu w jakim pisze autorka, czy może tłumaczenia z angielskiego na polski. Ale tak jak mogłabym „włączyć” w sobie odczuwanie przeżyć bohaterów, tak sposób w jaki zostało to opisane całkowicie mi to uniemożliwiał. I mam wrażenie, że to po części wina stylu pisania pani Picoult. Zupełnie mi nie odpowiada. Zdania oszczędne, o opisach nie wspominając i wszystko takie jakieś…. Nawet nie umiem tego określić, po prostu źle mi się to czytało. Takie… bezuczuciowe? Dlatego zdumiewa mnie niezmiernie fakt, że naczytałam się tyle recenzji innych tytułów, w których czytelniczki tak sobie ową pisarkę chwaliły właśnie za te przeżycia. Owszem, czasami coś we mnie drgnęło, ale ogólnie cały czas czułam irytację. Nie chcę nikogo zniechęcać do tej książki, bo jak widać Jodi Picoult ma wielką bazę fanów i ta książka na pewno ich nie zawiedzie (tak mi się wydaje) a co do nowych czytelników to wypowiadać się nie mogę. Może tylko ja mam takie odczucia? Bo to, co się w książce działo chętnie bym przeczytała w jakiejś innej formie, napisane przez kogoś innego. Tematy bardzo ważne, ciągle żywe (pamiętacie sprawę Kościoła i In vitro w Polsce?) a i związek Zoe z Vanessą również nie mniej kontrowersyjny dla społeczeństwa pomimo rzekomej otwartości.
Chciałabym też wspomnieć, że do lektury dodana jest płytka z piosenkami stworzonymi przez autorkę i jej znajomą. Utwory są tematycznie dopasowane do rozdziałów i akcji. Chociaż muzyka też mi nie podeszła, to pomysł fajny i sama parę lat temu na niego wpadłam, gdyby udało mi się kiedyś książkę napisać ;).
Za egzemplarz dziękuję wydawnictwu Prószyński i S-ka.
„Tam gdzie ty” Jodi Picoult, wyd. Prószyński i S-ka 2012, str. 566
Koniecznie muszę ją przeczytać;)
OdpowiedzUsuńOryginalny tytuł brzmi "Sing you home". Tematyka jak zwykle ciężkiego kalibru, ale chyba się skuszę. Przeczytam w po angielsku, to wtedy mogę Ci napisać, czy rzeczywiście styl taki sobie, czy może tłumacz trochę zawinił. ;)
OdpowiedzUsuń