Najpierw opowiem wam o przedziwnym sposobie w jaki ta książka do mnie trafiła. Na początku marca miałam zdecydowaną fazę na Bollywood, które w takich właśnie fazach do mnie od czasu do czasu powraca. Codziennie lub co drugi dzień oglądałam jakiś nowy film, a miałam spore zaległości. Pod koniec tych dwóch tygodni zauważyłam rzecz następującą – Indie zaczęły same do mnie przychodzić. Widać tak bardzo skupiłam się na tym temacie, że wszechświat podsyłał mi to, na czym tak mocno się koncentrowałam – wyjaśnienie rodem z różnych nowatorskich poradników, ale ja akurat wierzę, nieważne czy w jednej książce jest to nazywane „sekretem”, a w innej „mocą własnej podświadomości”. W każdym razie, jednego dnia przychodzi do mnie sos curry Tikka Masala, nie widziany u mnie w domu od pół roku, drugiego jakaś indyjska przyprawa, trzy dni później odkrywam, że bluzka, którą właśnie kupiłam jest zrobiona w Indiach choć w większości bluzki są wykonywane w Turcji czy Chinach… W konkursie u Która Lektura, w którym wygrałam książkę, przemiła Viv dorzuciła czekoladkę... Jaką? – „Hot Masala from India”. A na deser zostawię właśnie recenzowaną książkę. Pewnego dnia zaglądam na pocztę, a tam powiadomienie z biblioteki, że czeka do odbioru „Z Hajerem na kraj Indii”. Przysięgam, że ani ja, ani nikt z domowników jej nie rezerwował… Trafiła na moje konto dziwnym doprawdy przypadkiem, choć jak ja to mówię: Nie ma przypadkowych przypadków. Po tym wstępie możemy przejść do części dalszej ;).
„Z Hajerem na kraj Indii” to niezwykle barwny zapis co ciekawszych elementów podróży Mieczysława Bienieka, którego miłośnicy podróży być może znają, ja spotkałam się z nim po raz pierwszy (bo i takich książek zwykle nie czytam). Zapis barwny, bo na każdej stronie znajduje się po kilka zdjęć wykonanych przez samego autora, a jak wiemy Indie są krajem niezwykle kolorowym. To także kraj wielu sprzeczności, a od podróżnika wymagający wiele plastyczności, którą na szczęście, wychowany w latach komuny autor, posiadał w ilościach wręcz nadprogramowych. Żeby dotrzeć w różne niedostępne rejony Indii, albo chociaż odbyć wycieczkę do jakiejś świątyni, trzeba się wykazać niemałym sprytem, refleksem i pomysłowością, inaczej można stracić majątek, zarówno na biletach wstępu jak i ten dosłowny – plecak i buty. Wymagana jest też spora doza cierpliwości, ponieważ to, co w Polsce byłoby nie do pomyślenia (mimo wszystko), tam jest czymś normalnym i nikt się z tego powodu nie buntuje. Zderzyły się dwa pociągi, a naprawa trwa trzy dni? Nic nie szkodzi, czekamy. Wejście na teren świątyni kosztuje 25 dolarów? Nic nie szkodzi, przechodzimy przez dziurę w ogrodzeniu a strażnikowi który przyłapał nas minutę później, mówimy tylko, że poszliśmy „w krzaczki”. Dobrze jest też umieć dostosowywać się do sytuacji i charakteru ludzi, z którymi przyjdzie nam się spotkać. Autor żołnierzom wciskał, że sam jest oficerem na wakacjach, a innym, że owszem, ma wymaganą pieczęć, choć to akurat był zakaz wstępu do innej części kraju… Może niektórzy się skrzywią na listę takich oszustw, ale bez tego można nie wyjść poza granice, a wiedzcie, że jest ich tam sporo.
Autor posługuje się językiem niezwykle swobodnym, dlatego bardzo dobrze się czyta, a dzięki zdjęciom można sobie dokładniej wyobrazić dane miejsce. Dla urozmaicenia od czasu do czasu dodaje także wspomnienia swojego własnego dzieciństwa, czy lat spędzonych w kopalniach, bo musicie wiedzieć, że kiedyś był górnikiem i takie zwroty (na szczęście wyjaśnione) śląskiej gwary również znajdziecie.
Książkę polecam każdemu, kto chciałby się w krótkim czasie dość pobieżnie rozeznać w różnych rejonach Indii, które są bardzo zróżnicowane i tak samo ciekawe. Ta książka to żaden przewodnik, ale może zainspirować i na chwilę przenieść w bardzo odległe miejsca. Przy okazji można się trochę pośmiać i doświadczyć mentalności zarówno wielu ludzi, jak i kraju jako jedności. Choć szczerze mówiąc, trochę też się pogubiłam, ponieważ autor niejako podzielił różne miasta i rejony Indii na oddzielne kraje, co trochę mnie zmyliło. Do każdego z nich trzeba mieć odpowiednie pozwolenia, aby wjechać, a nawet wyjechać. Taka Kalkuta na przykład. Myślałam, że to miasto, a zabrzmiało niemalże jak osobny kraj w kraju. Jak widać muszę się jeszcze wiele nauczyć, ponieważ moja wiedza o Indiach jest znikoma, a jak wiadomo, filmy Bollywood to bajki Disneya dla dorosłych ;). Podsumowując, książkę polecam, doskonała jako wakacje w pigułce, a słońce na zdjęciach jest oddane niezwykle sugestywnie.
„Z Hajerem na kraj Indii” Mieczysław Bieniek, wyd. Annapurna 2011, str. 320
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz