A oto tytuły z sierpnia:
Nie mogłam się doczekać tej książki po Polsku (W Polsce tomy
serii znane są jako „Zła krew” i „Dzika krew”), czekanie kolejny rok na trzeci
tom wydawało się strasznym okrucieństwem wobec czytelnika. Także poradziłam
sobie sama. I och, co to była za książka.
Z początku myślałam sobie, że to taki zwyczajny ciąg
dalszy, że tom pierwszy był najlepszy i chociaż książka mi się podobała, to tak
czytałam ją bez większego entuzjazmu, nieco cynicznie myśląc, że tomy pierwsze
zawsze są najlepsze. I w sumie nadal tak trochę myślę, choć zakończenie książki
zmieniło całą moją perspektywę. Z całej serii to właśnie zakończenie będę
zawsze najmocniej pamiętać i przebiło ono wszystko, co autorka wcześniej nam
opisała. No, ale przecież nie zdradzę wam zakończenia.
W skrócie – Nathan szaleje po śmierci ojca, dyszy żądzą
zemsty na Annalise, oddala się przy tym od Gabriela do tego stopnia, że
martwiłam się, co z nimi dalej będzie – przecież on go potrzebuje – oraz ci
dobrzy planują atak ostateczny na Białych, a Nathan ma być ich tajną bronią.
Książkę bardzo dobrze się czyta, fajnie było móc zobaczyć oryginalny styl
autorki i muszę wam powiedzieć, że książki na polski są bardzo dobrze
przetłumaczone i wspaniale oddają przekaz, „energię” Nathana i całej powieści.
Żałuję, że nie mogę więcej powiedzieć o zakończeniu. Wbiło mnie w ziemię,
wypłakałam sobie oczy i do tej pory boli mnie serce jak o nim myślę.
To naprawdę dobra powieść, nawet powiedziałabym że świeża
przy tym zalewie YA. Polecam.
„Half
lost” Sally Green, wyd. Penguin Books 2016, str. 337
Info: Książka po polsku będzie już niedługo wydana, pt. „Prawdziwa
krew”. (Tytuł mi się nie podoba, nie ma nic wspólnego z treścią książki, nie
tak jak „Half lost”. Nie mogli przetłumaczyć np. „Stracona krew”? Bardziej
odpowiednie. Dlaczego ja się zawsze muszę denerwować przekładami tytułów?).
Kontynuacja „Króla kruków”, czyli dalsze poszukiwania
Glendowera. Oczywiście robi się coraz mroczniej i niebezpieczniej, ludzie się
zmieniają, pojawiają się nowi, przyjaźnie się rozpadają i rodzą miłości.
Z początku zawsze trudno mi wejść w powieści Maggie
Stiefvater, musi minąć kilkanaście, czy nawet kilkadziesiąt stron, zanim
przyzwyczaję się do jej stylu pisania, a wtedy już od powieści nie mogę się
oderwać, a na koniec mam ochotę natychmiast na ciąg dalszy. Z jednej strony nie
mam za dużo do opowiadania o tej książce, ot, opowiastka dla młodszej części
publiczności, a z drugiej strony uważam powieści Maggie Stiefvater za jedne z
najlepszych w tym gatunku. Ona ma coś takiego, że przyzywa magię i Ty, drogi
czytelniku, jesteś tą magią osaczony, dopóki nie przebrzmi ostatnie słowo. A
nawet potem, bo chce się wrócić, marzy się o dalszym ciągu. Na mnie już
oczywiście czeka trzeci tom. Za długo też zbierałam się do przeczytania tego
tomu. Po „Królu kruków” bardzo miałam chciałam od razu dalej czytać, ale
wiadomo, dużo innych książek, czasem brak czasu, a w moim konkretnym przypadku
brak uzupełnienia serii przez panie bibliotekarki. Tak długo nie mogłam się
doczekać „Złodziei snów”, że w końcu sama zakupiłam, po czym oczywiście się okazało,
że jak już zakupiłam tom drugi (nie posiadając pierwszego) to nagle w
bibliotece pojawiły się tomy 2 i 3. Jakiś wredny kawał od losu…
Tak czy inaczej, całą serię bardzo polecam.
„Złodzieje snów” Maggie Stiefvater, wyd. Uroboros 2015,
str. 479
Teraz coś z rodzimej literatury fantasy, którą zawsze
bardzo lubiłam. „Szeptucha” to nowe dzieło Katarzyny Bereniki Miszczuk, znanej
z zabawnej trylogii „Ja, diablica”.
„Szeptucha” to powieść, która łączy w sobie fantastykę,
słowiańską mitologię, szczyptę historii i w zasadzie toczy się w alternatywnej
rzeczywistości, gdzie Mieszko I wciąż żyje, Polska jest jednym z największych
mocarstw na świecie i jednym z nielicznych krajów, gdzie wciąż utrzymuje się
monarchia, a ludzie leczą się zarówno współczesną medycyną jak i uwielbiają
korzystać z porad wykształconych w zielarstwie i magii kobiet, oficjalnie
zwanych Szeptuchami, a mniej oficjalnie Babami Jagami. Główna bohaterka,
studentka „poważnej” medycyny musi odbyć obowiązkowe praktyki u szeptuchy, w
związku z czym wyjeżdża na odległą wieś, z której pochodzi jej mama i
najbliższa przyjaciółka, a z którą ona zdaje się nie mieć nic wspólnego. Tam
konfrontuje swoje złudzenia i oczekiwania z rzeczywistością, a poza tym
odkrywa, że postaci z baśni i legend nadal istnieją, a w dodatku ona jest ich
częścią.
Wiadomo, nie oczekujmy tutaj wyższej literatury, szczególnie
że autorka się w takiej nie specjalizuje, ale książka bardzo, ale to bardzo mi
się podobała. Pomijam, że lekka, zabawna i szybko się czyta. Przede wszystkim
ogromnie przyjemnie było mi zanurzyć się w naszej własnej słowiańszczyźnie.
Czemu tak mało jest takich książek? Czemu królują u nas stwory kultury
zachodniej, a nasze własne strzygi, utopce, wodniki i bogowie nie rysują się
nawet w ludzkiej świadomości? A to takie barwne towarzystwo, takie pole do
popisu dla wyobraźni pisarza! Bardzo się cieszę, że ktoś zdecydował się czerpać
z tego źródła. Dobra wiadomość jest też taka, że to nie jest pojedyncza powieść
(jak myślałam ja), ale trylogia.
Sami bohaterowie fajni, akcja wartka, trochę humoru,
trochę romansu. Mnie się podobało.
„Szeptucha” Katarzyna Berenika Miszczuk, wyd. W.A.B.
2016, str. 414
To najdziwniejsza książka, jaką w życiu czytałam. Nawet
nie wiem od czego zacząć przedstawianie jej.
Z początku czyta się jak skandynawski kryminał – w ponurym,
mglistym i deszczowym rejonie Szkocji codziennie na ulice wyjeżdża młoda
kobieta. Poszukuje autostopowiczów, ale nie byle jakich. Muszą spełniać
odpowiednie warunki – przede wszystkim, autostopowicz musi być płci męskiej,
młody, silny, umięśniony, z dobrą sylwetką. Od początku wiadomo, że zwabieni
mężczyźni tego nie przeżywają. Najpierw wydawało mi się, że chodzi o seks.
Jakaś psychopatka jeździ po okolicy, wykorzystuje ich, a potem zabija. Ale nie.
Tu chodzi o coś więcej. I to więcej jest stopniowo uwalniane, aż kiedy prawda
do nas dociera, otwieramy szeroko oczy, nie mogąc uwierzyć. Nie wiedziałam, czy
mam się czuć oszołomiona, czy przyklasnąć wyobraźni autora. Na pewno czułam
obrzydzenie i wstręt. Zastanawiałam się czy dalej czytać. Ale czytałam, bo tu
nie chodziło o tę prawdę, ale o główną bohaterkę, która choć była głównym
sprawcą zaginięć autostopowiczów, to nie robiła tego z własnej woli. Przeżywamy
jej coraz większy bunt, zniewolenie, brak wyjścia, samotność, niezrozumienie.
Nie należy ona do nikogo. W powieści czuć nieustanny ruch, obracające się koła
samochodu i deszcz uderzający o szyby.
Nie jest to powieść mus i na pewno nie jest dla każdego.
Ale zmusza do myślenia, jest oczywistą alegorią naszego świata, wszystko tu
zostało zaplanowane. Autor każe się czytelnikowi zastanowić „Kim jesteś?” „Czy
nadal chcesz tak żyć?” „Czy uważasz, że to jest słuszne?”. Nie powiem,
odtrącałam jeden aspekt książki, nie chciałam się postawić na miejscu
autostopowiczów, czy raczej tego, co reprezentowali. Poniekąd już przez to
przeszłam i podjęłam swoją decyzję.
„Pod skórą” Michel Faber, wyd. W.A.B. 2005, str. 318
Książka nadal w czytaniu: „Historia koreańskiego
konfucjanizmu” (idzie mi strasznie powoli, ale idzie)
Książka w większości przeczytana w sierpniu, ale jednak
jeszcze nie skończona „Tańcz, tańcz, tańcz” Haruki Murakami