niedziela, 31 stycznia 2016

Przeczytane w styczniu. Podsumowanie.

Stosik na styczeń miałam już zaplanowany w grudniu, ale oczywiście nic z niego nie wyszło. Niespodziewanie rok rozpoczęłam ostatnią wydaną powieścią Kornela Makuszyńskiego „List z tamtego świata”. Jak ja się przy tej książce bawiłam! Dzisiaj się już takich książek nie pisze. Pisze się inne, też dobre, ale jednak powieści Makuszyńskiego czy Zarzyckiej mają w sobie to „coś”, co przynajmniej ja uwielbiam. To powieść bardzo ciepła i przesiąknięta ogromną życzliwością w stosunku do drugiego człowieka. Pod pretekstem odkrycia skarbu ukrytego przez przodka rodu Mościrzeckich, Makuszyński stworzył historię zabawną, mądrą, uczącą miłości i dobroci. Przez całą książkę zachwycałam się jego kunsztem, jak dosłownie kilkoma zdaniami tworzył sceny proste, ale niesamowicie błyskotliwe, pełne humoru albo wzruszające. A na samym końcu książki jest prawdziwy „list z tamtego świata”. Krótka notka od autora, po której przeczytaniu odczułam z całą mocą okropieństwo II wojny światowej. Jest dla mnie niesamowite, że ten człowiek tyle przeżył, a mimo to wciąż tworzył powieści, które podnosiły na duchu. Niósł światło, pomimo wszechogarniającej ciemności. Bardzo ważna postać dla polskiej kultury, mam wrażenie, że nieco zapomniana i nie do końca doceniana. A to właśnie o takich ludziach powinniśmy pamiętać.


„List z tamtego świata” Kornel Makuszyński, wyd. Wydawnictwo Literackie 1988, str. 368

Wszyscy znamy „Nad Niemnem”, prawda? Większość nawet chciałaby nie znać i wspomina tę książkę, jako jedną z najgorszych lektur w liceum. Mnie się nawet podobała, ale pewnie tylko dlatego, że przeczytałam ją dopiero, kiedy dorosłam. Po Kornelu Makuszyńskim nadal miałam ochotę na coś „starego” i polskiego, więc losowo wyciągnęłam z półki „Zygmunta Ławicza”. Co to jest za książka! Czy możecie sobie wyobrazić, że Orzeszkowa wciąga nie gorzej od dajmy na to, „Gry o tron”? Oczywiście nie ma co porównywać, to kompletnie dwa różne gatunki, ale tak samo nie mogłam się oderwać. Sposób w jaki autorka opisała głównego bohatera, jego życie, otoczenie, charakter, wewnętrzne przemiany jest po prostu oszałamiający. Nie traktuje go z pobłażaniem, wręcz przeciwnie, z całą uczciwością opisuje wszystkie jego wady i zalety, co było przyczynkiem zaistniałych zdarzeń, co spowodowało, że jego życie ułożyło się tak, a nie inaczej. Przy okazji pokazuje życie pod zaborem carskiej Rosji, ale to nie jest najważniejsze. Do tej pory jestem oszołomiona kunsztem z jakim pokazała Zygmunta Ławicza. Czuję się, jakbym go znała, jakby był prawdziwą osobą, którą miałam okazję znać. To niesamowite. W książkach, które zwykle czytam, nawet jeśli bohater wydaje nam się bliski, to nigdy ze słów go opisujących nie tworzy się ciało. Tutaj, Zygmunt Ławicz przybrał niemalże materialną postać, tak doskonale został opisany.
Jeszcze o tym nie wiedząc, powiedziałam, że ta powieść jest dojrzała i musiała być napisana później niż „Nad Niemnem”. I tak właśnie jest. Obie te książki dzieli dwadzieścia lat i widać, w jak wspaniałą pisarkę przeobraziła się Eliza Orzeszkowa. Widać jej rozwój i dojrzałość. Ogromnie polecam.

„Zygmunt Ławicz i jego koledzy” Eliza Orzeszkowa, wyd. Czytelnik 1954, str. 216

Nie zliczę, ile razy już czytałam te książki. Te, oraz „Rilla ze Złotego Brzegu”, czyli ostatni tom serii, są moimi ulubionymi, chociaż chyba są najnudniejszymi. Ale ja zawsze lubiłam ten nieco inny świat Ani, już poza Avonlea, z nowymi ludźmi i „przygodami”. Pamiętam, jak kiedyś celebrowałam ze smakiem każde zdanie, chcąc jak najbardziej wydłużyć pobyt z Anią. Teraz te książki straciły nieco na grubości, okazały się całkiem szczupłymi książkami, które bardzo szybko się czyta. Niesamowite jak duży i wspaniały jest świat dziecka, a jak się zacieśnia, kiedy człowiek jest już dorosły. Mimo to nadal wspaniale czytało mi się oba tomy. Pisarstwo Lucy Maud Montgomery bardzo mnie relaksuje. To całkowicie inny świat, ani trochę nie dzisiejszy. Ludzi byli prości, żyło się spokojnie, bez wynalazków współczesności, które mają ułatwić życie, abyśmy mogli więcej zrobić, a tak naprawdę zabierają ten czas. Także czytałam z nutką nostalgii oraz inaczej, niż jak miałam te dwanaście czy czternaście lat. Wkrótce zamierzam przeczytać pozostałe tomy „Ani”, może też sięgnę po inne książki pani Montgomery. Napisała bardzo dużo, a ja czytałam jeszcze tylko „Historynkę”. To też sobie odświeżę. Taki miły powrót do lat dzieciństwa :).

„Ania na uniwersytecie” Lucy Maud Mongomery, wyd. Prószyński i S-ka 1997, str. 336
„Wymarzony dom Ani” Lucy Maud Montgomery, wyd. Prószyński i S-ka 1999, str. 296 

To istotnie księga dziwnych nowych rzeczy. Nie takiej książki się spodziewałam. Ciężko mi określić, jakie były moje oczekiwania (po przeczytaniu opisu z okładki, a szczególnie ostatniego zdania, chyba się spodziewałam jakiegoś dystopijnego thrillera z mnóstwem akcji na naszej i obcej planecie),ale na pewno nie tego, co dostałam. W moim odczuciu, „Księga dziwnych nowych rzeczy” to powieść o człowieku i Bogu. O naturze stworzenia, zaufaniu, miłości, wierze i wszystkim tym, co na co dzień człowiekiem targa. O naszych emocjach, pytaniach bez odpowiedzi, o tym co nas powstrzymuje i jak daleko jesteśmy w stanie sięgnąć. I tak piszę te słowa i nasuwa mi się pytanie – A co jeśli to my jesteśmy Bogiem?

Dalszy ciąg recenzji tutaj.

„Księga dziwnych nowych rzeczy” Michel Faber, wyd. WAB2015, str. 590

Chociaż o „Z mgły zrodzonym” jest głośno już od jakiegoś czasu, to i ja wtrącę swoje trzy grosze. Głównie będą to zachwyty, w dodatku mało uporządkowanie opowiedziane. Podobało mi się w tej książce wszystko. Okładka, fabuła, bohaterowie, świat stworzony, czcionka, a nawet to, jak cudownie było czuć tę książkę w dłoniach. Może dziwnie to brzmi, ale ta książka ma to „coś”, w tym wypadku stworzone to jest przez wydawnictwo. Słyszałam, że są ludzie, którym się te okładki nie podobają. Nie rozumiem tego. Za każdym razem, jak miałam się zabrać do czytania, to najpierw spędzałam chwilę podziwiając malowidło przedstawiające Vin. Świetny portret i po prostu bardzo dobry rysunek. Często potrafiłam głaskać okładkę, czy strony i zachwycać się, jak doskonale się ta książka układa, w dużej mierze zawdzięczając to twardej okładce i szytemu grzbietowi. Tak się robi książki! Mogłabym też pozachwycać się papierem, ale chyba na tym przestanę…

Do Brandona Sandersona mam sentyment, bo to recenzja jego książki „Siewca wojny” jest pierwszą, którą na tym blogu opublikowałam. Już wtedy lubiłam jego pisarstwo i wyobraźnię (swoją drogą, nadal obstaję, że „Siewca wojny” powinien mieć drugi tom), a „Z mgły zrodzony” tylko to potwierdza. Niby nie ma tu nic specjalnego, ot, uzurpator na tronie, zniewoleni ludzie, szajka złodziei, i kilka postaci z „nadprzyrodzonymi” mocami. I nawet nie ma tyle akcji, rzadko coś się szybkiego dzieje, a jednak od książki nie można się oderwać, wciąga nawet nie wiemy kiedy, a bohaterowie wywołują uśmiech na twarzy. Podziwiam autora, już kolejny raz, za stworzenie mocy, z którymi nie spotkałam się nigdzie indziej. Bardzo lubię to połączenie chemii, alchemii i fizyki, które wykorzystuje przy tworzeniu magii nigdzie indziej nie spotykanej.

Z minusów mogę tylko wymienić trochę płytkie traktowanie postaci. Czasami brakowało mi jakiegoś głębszego rysu psychologicznego. Nawet Elend, który przy pierwszym spotkaniu wydawał się być postacią dodającą powieści pieprzyku, za chwilę został tego pozbawiony. Mimo to da się nawiązać z bohaterami więź, choć jeszcze nie wiem jak z przywiązaniem. Taki Kelsier na przykład. Nie do końca mnie to wzruszyło (ci, którzy czytali, wiedzą o czym mówię). Mimo tego i tak moja sympatia wobec całej powieści nie spadła.

Specjaliści od gatunku i ludzie bardzo dociekliwi na pewno będą dawali trzy albo najwyżej cztery gwiazdki, ale ja daję pięć, bo już dawno nie czytałam takiego prawdziwego, chciałoby się rzec, klasycznego fantasy. A to jednak wciąż mój ulubiony gatunek. Nie mogę się doczekać tomu drugiego i bardzo żałuję, że na początku roku „sprzątnięto” mi ze wszystkich internetowych księgarń promocyjne boxy z trzema tomami. Na jednej stronie były nawet za 77zł. Nie dziwię się, że tak szybko wszystkie się sprzedały. Gorąco polecam.

„Z mgły zrodzony” Brandon Sanderson, wyd. MAG 2015, str. 671

Ta książka, to taki słodko-gorzki owoc do zgryzienia. Trochę się czuję, jakbym była w związku, który nie do końca mnie satysfakcjonuje, są problemy, ale w sumie nie mam ochoty się z tym kimś rozstawać. Pozycja olbrzymia, bo ponad 900 stron, ale na szczęście dużą czcionką, a i autorka pisze tak, jakby nie umiała napisać nic wymagającego myślenia. Może jestem trochę za ostra, ale naprawdę ma taki styl. Seria o Anicie Blake to czytadło; trochę romans, trochę erotyk, a to wszystko w towarzystwie wampirów, wilkołaków, magii i broni palnej. To któryś tom z kolei, już powoli zaczynam się gubić w ich numeracji, ale czekałam na jego wydanie bardzo długo. Już zamierzałam się poddać i czytać po angielsku, ale cieszę się, że wytrwałam, bo akurat tę serię wolę po polsku.

Wcale nie z powodu grubości książki, czytałam ją cały miesiąc. Zaczęłam około pierwszego i skończyłam wczoraj. Przy tym tomie jestem zła na autorkę. Książka wyglądała tak: 500 stron seksu, 50 stron akcji, 200 stron filozofii, 200 stron seksu, 100 stron akcji. To naprawdę przesada. Chociaż akurat ona dobrze opisuje wątki erotyczne, to nie po to czytam te książki i byłam już zirytowana i znudzona, więc co ileś stron książkę odkładałam, aż w zasadzie zrobiłam sobie przerwę na dwa tygodnie. W tym tomie Anita była rozgadana jak nigdy, jej rozmowy z Jean Claudem albo jej własne myśli ciągnęły się bez końca i w tej chwili nawet nie mogę powiedzieć, czego dotyczyły. Paradoksalnie można docenić talent autorki, bo mimo wszystko przez to przebrnęłam i nawet chcę kolejny tom. Po skończonej lekturze zastanawiałam się, co mam w recenzji napisać i za co ten tom, czy w ogóle serię, lubię. W tym konkretnie tomie bardzo spodobało mi się, jak autorka opisuje energię, moc. To nie jest magia „zamieszaj w kociołku”. To czysta, zwierzęca bądź duchowa, energia. Pisarka tak to opisywała, że można było sobie doskonale wyobrazić, poczuć, energię Anity i jej niebywałe moce, które zaskakują nawet kilkusetletnich mistrzów wampirów. Trochę się zastanawiam, czy nie przesadzała ona z obdarowywaniem Anity tyloma wielorakimi talentami (bądź klątwami, jak kto woli), tworząc z niej kolejną bohaterkę, która się utopi we własnej wspaniałości, ale Anitę równoważy jej bezwzględność i to, że sama ma dość tych wszystkich darów, choć jakby coraz słabiej temu zaprzecza.

Myślę, że to pozycja zdecydowanie dla fanów serii, bo chyba tylko oni zdołają przetrwać przez większą pierwszą połowę książki. Ostatnie sto stron naprawdę bardzo fajne, takie jaka powinna być cała książka i jakie były pierwsze tomy. Po to właśnie to czytam. Zakończenie trochę niesprawiedliwe, bo po całej nijakości jest bardzo szybkie, ogniste i zostawia nas bez deseru. Nie można urywać w takim momencie...

Kurczę, chyba jednak polecam. Ale dla odpornych ;).

„Narcyz spętany” Laurell K. Hamilton, wyd. Zysk i S-ka 2015, str. 908

Sztuka ta, jak tytuł wskazuje, nawiązuje do "Hamleta", a jej głównymi bohaterami są Ros i Guil, dwaj przyjaciele Hamleta, którzy w pewnym momencie na rozkaz króla wiodą go na śmierć. Tytuł sztuki sugeruje nam, że to oni są już martwi, czyli, że rzecz się dzieje już po fakcie (wg. Shakespeare'a mieli oni odprowadzić Hamleta do Anglii, wioząc list z rozkazem o jego śmierci, ale Hamlet podmienia list i wiozą wiadomość z rozkazem własnej śmierci).

Tom Stoppard porusza tutaj wiele różnych kwestii. Z jednej strony każe nam myśleć, że Guildenstern i Rosencrantx są martwi, a do tego nie do końca przy zdrowych zmysłach, co oczywiście mógł spowodować fakt, że są w zaświatach. Ale w niektórych momentach jakby tworzył własną wersję "Hamleta", pokazywał niektóre wydarzenia z innego punktu widzenia. Wtedy zastanawiałam się, czy wszystkie postaci są już martwe i czy wszystko dzieje się w krainie śmierci, rozgrywając się w jakiejś pętli, która sama odtwarza to, co działo się za życia. Autor sporo tu filozofuje, tworzy bardzo zabawne dialogi, miszmasze umysłowe i językowe, można czasami się zakręcić, bądź głośno wybuchać śmiechem. Bardzo bym chciała to zobaczyć na scenie. Czasami niestety trochę się gubiłam, głównie przy scenach, gdzie oprócz tytułowej dwójki występowały inne postaci, takie jak trupa aktorów, Hamlet, czy król. Wtedy traciłam wątek i nie do końca wiedziałam, o co chodzi. Nie wiem, czy to wynika z tego, że czytałam po angielsku i nie mam go wystarczająco opanowanego, czy po prostu akcja była tak zakręcona, że można się pogubić.

Mimo tego, sztuka bardzo mi się podobała, najbardziej dialogi pomiędzy Rosem a Guilem, jeden trochę głupszy, drugi trochę inteligentniejszy, obaj bardzo zagubieni i nic nie rozumiejący. Sztukę można interpretować na wiele sposobów i czytać ją nie raz. A przecież właśnie o to w sztuce chodzi. Polecam.

„Rosencrantz and Guildenstern are dead” Tom Stoppard, wyd. Faber 2000, str. 117

sobota, 23 stycznia 2016

Księga dziwnych nowych rzeczy. Michel Faber

To istotnie księga dziwnych nowych rzeczy. Nie takiej książki się spodziewałam. Ciężko mi określić, jakie były moje oczekiwania (po przeczytaniu opisu z okładki, a szczególnie ostatniego zdania, chyba się spodziewałam jakiegoś dystopijnego thrillera z mnóstwem akcji na naszej i obcej planecie),ale na pewno nie tego, co dostałam. W moim odczuciu, „Księga dziwnych nowych rzeczy” to powieść o człowieku i Bogu. O naturze stworzenia, zaufaniu, miłości, wierze i wszystkim tym, co na co dzień człowiekiem targa. O naszych emocjach, pytaniach bez odpowiedzi, o tym co nas powstrzymuje i jak daleko jesteśmy w stanie sięgnąć. I tak piszę te słowa i nasuwa mi się pytanie – A co jeśli to my jesteśmy Bogiem?

Michel Faber stworzył bardzo ascetyczny świat. Nową, obcą planetę, na której nic nie ma, tylko ziemia i od czasu do czasu białe kwiaty, z których da się stworzyć niemalże każdy gatunek jedzenia znany nam na Ziemi. I ta pustynność Oazy, bo tak nazywa się ta planeta, staje się sceną, po której stąpa człowiek – Peter. Peter jest pastorem (chciałam napisać pasterzem, co w sumie ma sens), który ma nieść Słowo Boże grupie Oazjan, Miłośników Chrystusa jak sami siebie nazywają. To wymarzone zadanie dla pastora, wlewać słodki napój biblii w spragnione serca wiernych. Tylko dlaczego z czasem się okazuje, że jest coraz trudniej? Początkowo Peter jest pełen miłości i entuzjazmu, misję kończy stwierdzeniem, że na razie nie może się modlić. Co się zmieniło?

Kiedy zaczęłam czytać, z trudem przedzierałam się przez kolejne strony, ale z czasem książka coraz bardziej mnie pochłaniała. Nie jest to łatwa lektura, ale miałam momenty, kiedy strony dosłownie mi uciekały i po chwili „budziłam” się z transu, zdziwiona, że jestem tu, a nie tam, pośród łagodnych i wrażliwych Oazjan. Autor poruszył tu mnóstwo kwestii odnoszących się do istoty człowieczeństwa; książka niejako jest dysputą filozoficzną z samym sobą. Niemalże na każdej stronie książki jest wspomniane istnienie Boga, ale myślę, że nawet osoby antyreligijne nie będą tą książką urażone czy do niej zniechęcone. Można powiedzieć, że pomimo całej swojej intensywności, kwestie Boga i religii były tu poruszane bardzo łagodnie i neutralnie, a zarówno główny bohater, jak i autor, pozwalali osobom niewierzącym zachować własną przestrzeń. Zresztą o tym mogłabym naprawdę długo rozmawiać, ale nie chcę was pozbawiać radości odkrywania samemu.

Dużo słyszałam o geniuszu tego pisarza i po tej książce, mojej pierwszej jego, stanowczo mogę potwierdzić wszystkie dobre opinie. Jest coś ujmującego w jego sposobie pisania. Niby prosto, niby zwyczajnie, niby niemalże nudno, a jednak niesamowicie płynnie, inteligentnie, zachwycająco. Zmusza czytelnika do własnego odczuwania i przemyśleń. Potrafi też wstrząsnąć i wywołać grozę. Przeżycia bohaterów zdawały się być niesamowicie realne. Moim jedynym zastrzeżeniem jest tylko zakończenie. Chyba rzadko autorzy potrafią czytelnika usatysfakcjonować w tych ostatnich chwilach. Tutaj się lekko zawiodłam. Kiedy wiedziałam, że za kilka stron będzie koniec, napięcie wzrastało, czułam dziwny niepokój, zastanawiając się co i jak, po czym dosłownie ostatnie półtorej strony kompletnie mnie zawiodło. Może niepotrzebnie, ale… Chciałabym dowiedzieć się, co dalej. Co z Beą, żoną Petera, co z naszą Ziemią, na której następowały wszelkiego rodzaju kataklizmy? Co z ich wiarą? Tak, nawet to mnie nurtowało. Z drugiej strony zakończenie jest bardzo smutne i niesamowicie symboliczne. W czasie pisania tej książki, żona Michela, Eva, bardzo chorowała i na kilka dni przed oddaniem książki do wydawnictwa zmarła. Odniosłam wrażenie, że to wydarzenie ogromnie wpłynęło na treść książki, na wybrnięcie pisarza z pewnych wątków i na samo zakończenie. Peter jest bardzo zagubiony, ale nie traci nadziei. Kiedyś się z Beą spotkają. To takie symboliczne.

Nie mogę też nie wspomnieć o wspaniałym projekcie okładki. Osoba „niewtajemniczona” widzi kroplę wody i przypadkowe esy floresy, ja już wiem, że to wizualizacja niesamowitych wirów deszczu i wiatru istniejących na Oazie. Wspaniale się to komuś udało. Do wydawnictwa mam tylko zastrzeżenie o jakość materiału, z którego wykonano te złote wzory. Strasznie się ścierają, kiedy trzyma się książkę w rękach. Po skończonej lekturze książka nie wygląda już tak pięknie, jest powycierana i wyblakła. Ogromna szkoda, bo to jedna z najładniejszych okładek jakie widziałam.

„Księgę dziwnych nowych rzeczy” bardzo polecam, szczególnie jeśli szukacie powieści pięknych i niebanalnych.


„Księga dziwnych nowych rzeczy” Michel Faber, wyd. WAB 2015, str. 590
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...