środa, 31 grudnia 2014

Książkowe podsumowanie roku 2014.

Lista przeczytanych w tym roku książek:

1.       „Czas żniw” Samantha Shannon
2.       „Pisane szkarłatem” Anne Bishop
3.       „Tajemnica Abigel” Magda Szabo
4.       „Krąg” Mats Strandberg i Sara B. Elfgren
5.       ”Nomen Omen” Marta Kisiel
6.       ”Urodzona o północy” C.C. Hunter
7.       „Flawia de Luce. Tych cieni oczy znieść nie mogą.” Alan Bradley
8.       „Gra o tron” George R.R. Martin
9.       „Indie. Miliony zbuntowanych” V.S. Naipaul
10.   „Zagrożeni” C.J. Daugherty
11.   „Lalka” Taylor Stevens
12.   „Chcę żyć” Michał Piróg, Iza Bartosz
13.   „Przebudzona o świcie” C.C. Hunter
14.   „Na południe od granicy, na zachód od słońca” Haruki Murakami
15.   „Pomnik cesarzowej Achai. Tom 3” Andrzej Ziemiański
16.   „Człowiek, który zna ich wszystkich” Michael Linday
17.   „Perfekcyjna kobieta to suka” Anne-Sophie i Marie-Aldine Girard
18.   „Morderstwo wron” Anne Bishop
19.   „Gra o tron 2: Starcie królów” George R.R. Martin
20.   „Obsydianowy motyl” Laurell K. Hamilton
21.   „Pięć okien z widokiem na Szanghaj” Tash Aw
22.   „Bliskość” Ziyad Marar
23.   „Wszystkie boże dzieci tańczą” Haruki Murakami
24.   „Procedura” Harry Mulisch
25.   „Divergent” Veronica Roth
26.   „Śnieżka musi umrzeć” Nele Neuhaus
27.   „Bridget Jones’s Diary” Helen Fielding
28.   “Gwiazd naszych wina” John Green
29.   “Co wnosi nos? Nauka o tym, co nam pachnie” Avery Gilbert
30.   „Drozdy. Posłaniec śmierci” Chuck Wendig
31.   „Wybawienie” Jussi Adler Olsen
32.   „Prom do Puttgarden” Helle Helle
33.   „Z jasnego nieba” Charlaine Harris
34.   „Nieświęta magia” Stacia Kane
35.   „Trafny wybór” J.K. Rowling
36.   „Ten, kto mrugnie, boi się śmierci” Knud Romer
37.   „Zabrana o zmierzchu” C.C. Hunter
38.   „Drżenie” Maggie Stiefvater
39.   „Wnuczka do orzechów” Małgorzata Musierowicz
40.   „Awantura o Basię” Kornel Makuszyński
41.   „Dziedziczki Soplicowa” Joanna Puchalska
42.   „Gra o tron 3: Pieśń lodu i ognia, tom 1: Nawałnica mieczy. Stal i śnieg” George R.R. Martin
43.   „Panna Irka” Irena Zarzycka
44.   „Niepokój” Maggie Stiefvater
45.   „Ukojenie” Maggie Stiefvater
46.   „Chińskie lalki” Lisa See
47.   „Akademia wampirów” Richelle Mead
48.   „Opium w rosole” Małgorzata Musierowicz
49.   „Bridget Jones. The edge of reason” Helen Fielding
50.   “Weird Things Customers Say In Bookshops” Jen Campbell
51.   “Podbój świata po chińsku” Juan Pablo Cardenal i Heriberto Araujo
52. "Bogaty ojciec, biedny ojciec" Robert Kiyosaki

W trakcie pisania tej listy zauważyłam pewną tendencję w roku 2014. Ewidentnie przez większość roku czytałam kolejne tomy z serii, lub wręcz całe serie (trylogie). Czyli chyba najchętniej wracałam w znane i lubiane kąty. Chce mi się też śmiać, bo w Tagu „Książka do grobu” (zresztą to jedyny Tag tego roku) było jedno pytanie „książka duetu”, na co ja odparłam, że nie czytałam żadnych książek stworzonych przez duet pisarzy. W tym roku były ich trzy. Najlepszy dowód, że Tagi są nie dla mnie, bo nigdy nic nie pamiętam i moje odpowiedzi nie są rzetelne.

Podejrzewam, że na liście powinno znaleźć się więcej książek, gwarantuję, że ponownie przeczytałam co najmniej jeden z tomów Harry Pottera (to już chyba moja choroba), jak nie kilka (nie wiem, czy to nie były tomy 4, 5 i 6, jak o tym pomyślę), a także kilka innych książek, których nie zapisałam. W okolicach września jeszcze wszystkie pamiętałam i się cieszyłam, że skoro zapamiętałam do września, to zapamiętam i do grudnia, po czym w listopadzie uzmysłowiłam sobie, że już nie pamiętam. Bo nie wszystkie książki recenzowałam i zapisywałam na blogu. Duży błąd, bo przecież traktuję ten blog jako mój książkowy pamiętnik, nie tylko platformę recenzyjną. Także w roku 2015 możecie się spodziewać dziwnych notatek typu „Przeczytane: i tu tytuł”, bez szerszych wyjaśnień.

Sporo też czasu w roku zmarnowałam na książki które zaczęłam, pomęczyłam się z nimi tydzień i porzuciłam. Pomyślcie, ile to czasu zmarnowanego! Choć nie do końca, bo nawet te odrzucone książki coś mi dały, cokolwiek. Taka „Nakręcana dziewczyna”, która moim zdaniem zasługuje na potężną korektę i nie wiem, czemu to ktoś wydał (i jeszcze dał nagrodę!), ale potencjalnie jest bardzo ciekawa. Nadal jestem też w trakcie „Kuchni osadników”, „Poradnika dla ambitnych kobiet”, „Anglicy i inne eseje” oraz „Silmarillionu”. Obecnie w czytaniu jest „Nad Niemnem”, ale niestety nie zdążę dzisiaj skończyć, więc zaliczy się już do roku przyszłego.

Jestem bardzo zadowolona z tego roku. Prawie każda książka coś dla mnie znaczyła, dała chwile wytchnienia, nadziei, wsparcia, poprawiła humor i nauczyła czegoś nowego. Myślałam, że w tym roku mniej czytałam tak zwanego Young Adult, ale jak widać, lubię jeszcze ten gatunek i nadal nie potrafię z niego zrezygnować. Pocieszam się, że w tym roku udało mi się przeczytać więcej „poważnej” literatury, a najbardziej jestem dumna z tego wielkiego tomiszcza o Indiach, autorstwa V.S. Naipaula (po tej książce wciąż marzę o podobnych lekturach, ale o Indiach współczesnych. Mam kilka na oku, i może w 2015 uda mi się za nie zabrać).  Było kilka powieści w języku angielskim, co bardzo mnie cieszy, gdyż pomaga mi to pielęgnować znajomość tego języka i zawsze ubolewałam, że za mało po angielsku czytam. Przeczytałam też trzy książki z literatury duńskiej, kolejny plus. Pod koniec  roku, tak gdzieś od początku grudnia bardzo mnie naszło na dawne klimaty polskie, tak to nazwę. Stąd „Awantura o Basię”, „Panna Irka”, „Dziedziczki Soplicowa” i teraz „Nad Niemnem”. W roku 2015 na pewno będzie więcej Ireny Zarzyckiej, bo już czeka na mnie cały stos jej książek, bardzo ją lubię.

Najczęściej czytanymi przez Was recenzjami były (od największej ilości wejść):

1.       „Gwiazd naszych wina”
2.       „Zabrana o zmierzchu”
3.       „Wnuczka do orzechów”
4.       „Divergent”
5.       „Indie. Miliony zbuntowanych”

Wynikałoby z tego, że najpopularniejsze jednak jest YA ;).

Książką, która jako jedyna nie pasuje do całorocznego podsumowania jest „Perfekcyjna kobieta to suka”. Powiedziałabym, że zaniża mi poziom ;). Ale oto lista książek, które najmniej mi się w tym roku podobały:

1.       „Perfekcyjna kobieta to suka”
2.       „Trafny wybór”
3.       „Z jasnego nieba”
4.       „Prom do Puttgarden”
5.       „Akademia wampirów”

Książki, które ja sama najmilej wspominam i o których myślałam niejednokrotnie przez ten rok, to:

1.       „Tajemnica Abigel”
2.       „Pisane szakrłatem”, „Morderstwo wron”
3.       „Bridget Jones” (1 i 2)
4.       „Pięć okien z widokiem na Szanghaj”
5.       „Podbój świata po chińsku”

Ciężko powiedzieć, że ostatnie dwie wspominałam najmilej, ale dużo o nich myślałam i potem często „lądowały” w moich rozmowach z innymi ludźmi.

Plany na 2015? Czytać, czytać i czytać. To, co dusza podpowiada i to, dzięki czemu będę miała coraz większą wiedzę. To, co będzie mnie rozwijać (niekoniecznie musi to oznaczać Encyklopedię Britannica ;)).

Mam również ciche marzenie, że może w roku 2015 uda mi się jeszcze bardziej rozwinąć moją pasję związaną z książkami. Chciałabym w „realnym” życiu pracować z książkami, aby wypełniły moje życie zewnętrzne, tak samo jak to robią z wewnętrznym. Mam również drobne plany urozmaicenia bloga, ponieważ recenzje przestały mi wystarczać. Może to chwilowe, ale na razie niezbyt chce mi się je pisać, zaczęłam dostrzegać jakąś powtarzalność. W sumie blog ma już 4,5 roku, więc się nie dziwię. Nadal będę dawała recenzje tak często jak to możliwe i roku 2015 postaram się nie pominąć tu żadnej książki, jaką przeczytałam.

Wam również życzę spełnienia swoich książkowych oraz życiowych planów :).
Szczęśliwego Nowego Roku!
2015

piątek, 26 grudnia 2014

Dziedziczki Soplicowa. Joanna Puchalska

Jak tylko przeczytałam o tej książce na blogu Mary, to wiedziałam, aż coś poczułam, że muszę to przeczytać, że to książka dla mnie. Zawsze, kiedy mam takie przeczucie, to nigdy się nie mylę i potem się okazuje, że rzeczywiście ta książka mi się podobała, że coś dzięki niej przeżyłam. I tak samo było w tym wypadku.

„Dziedziczki Soplicowa” to opowieść o dworze w Czombrowie, według wielu przesłanek pierwowzorze Soplicowa z „Pana Tadeusza”, napisana poprzez jego mieszkańców, a głównie mieszkanki. Śladami pań Czombrowa przechodzimy przez kilka pokoleń i szereg wydarzeń, od czasów Mickiewiczowskich aż po współczesne. A co miał Adam Mickiewicz wspólnego z Czombrowem? Otóż ówczesna pani Czombrowa, Aniela z Wierzejewskich Uzłowska została jego matką chrzestną, a jego rodzona matka była tam panną aptekarką. Mam wrażenie, że powiązanie Czombrowa z Soplicowem, to tylko pretekst dla ukazania barwnej historii tego dworu i jego mieszkańców.

Niestety słowo „barwna” należy powiązać nie tylko z na przykład zmianą właścicieli, uprawianiem ziemi (i związanych z tym perypetiach), ale i z obiema wojnami – I i II wojną światową. Czombrów znajdował się w niefortunnym miejscu i podczas obu wojen był nękany co i rusz zarówno przez Rosjan jak i Niemców. Splądrowany wielokrotnie, a na koniec spalony, na zawsze utracił wiele ze swych pamiątek.

Książka ta jest ważna dla mnie pod wieloma względami. Po pierwsze, niesamowicie przyjemnie się przy niej relaksowałam, czytając ją przed snem (cieszę się, że końcówkę książki przeczytałam w ciągu dnia, zaraz do tego dojdę). Jest napisana prosto (widać, że to chyba pierwsza książka pani Puchalskiej), ale bardzo ciepło i przyjemnie. Do tego w sposób niezwykle przystępny, tonem opowieści, przybliża czytelnikowi wiele ciekawych zagadnień i historycznych wydarzeń. Po drugie, właśnie dzięki „Dziedziczkom Soplicowa” miałam okazję dowiedzieć się czegoś o naszej historii, o której niestety wiem bardzo mało, prawie wcale. Nigdy mnie historia nie interesowała, wręcz wzbraniałam się przed nią jak tylko mogłam, a szczególnie polska historia kojarzyła mi się tylko z nadmiernym epatowaniem się cierpieniem podczas wszelkich możliwych świąt. Dzięki tej książce moje spojrzenie na te sprawy zaczęło się odmieniać i chcę lepiej poznać naszą przeszłość. Może to zabrzmi patetycznie, ale kocham Polskę, ten kraj i chciałabym aby działo się tu jak najlepiej. To, przez co przeszliśmy jest nie do opisania i dopiero teraz zaczynam to odczuwać i chcę wiedzieć więcej. Nie ukrywam, że pod koniec książki, gdzie były informacje o wywiezieniu członków rodziny Karpowiczów na Syberię, o spaleniu dworu i utracie wszystkiego, zwyczajnie się popłakałam, bo nie jestem w stanie pojąć jak jeden człowiek, nieważnej jakiej narodowości, może tak zrobić drugiemu i co musiała przeżywać rodzina, stojąc całą noc przed swoim domem i patrzeć jak on płonie. Podziwiam ogrom dzielności ostatniej właścicielki, skoro już jako starsza kobieta była zdolna powiedzieć swojemu synowi, że: „Powinni Panu Bogu dziękować za to, że nikt nie zginął jak w Worończy. Przekonuje go, że wcale nie jest tak najgorzej, choć bardzo żal patrzeć na zgliszcza i żal pianina…”. Wiem, że moja prababcia tak przeżyła widok zbombardowanego na jej oczach domu, że w przeciągu dosłownie chwili osiwiała. Straszne to były czasy i nawet nie jesteśmy w stanie sobie wyobrazić, jak oni wtedy żyli i co przeżywali.

Może trochę się rozpisałam o smutniejszej części „Dziedziczek Soplicowa”, ale najsilniej ją odczułam. Cała książka jest po prostu zapisem kilku pokoleń, „dziedziczek” dworu, który według wszelkich znaków na niebie i na ziemi, służył za pierwowzór Soplicowa. Adam często tam bywał i znał to miejsce z opowieści. Mam drobne zastrzeżenie do autorki – czasami miałam wrażenie, że nieco nadinterpretuje dane, którymi rozporządzała. Że może niekoniecznie musiało być aż tak, jak mówiła. Np. bardzo sobie pozwalała na dywagacje (przekazane czytelnikowi pewnym głosem), typu:
„On (Kazimierz Karpowicz), urodzony w 1792 roku, zrobił przepisowe sześć klas w nowogródzkiej powiatowej szkole dominikanów, gdzie musiał się spotkać – a może nawet kolegować – z Adamem Mickiewiczem, rocznik 1798”. Takich durnych, według mnie, przypuszczeń jest więcej, szczególnie w pierwszej części książki, najwięcej dotyczącej Adama Mickiewicza. Dlaczego uważam to za durne? Bo po pierwsze książka bazuje na danych sprawdzonych, a tu sobie autorka pozwala na gdybania, po drugie sama mówi, że Karpowicz skończył sześć klas, a Mickiewicz jest od niego dokładnie sześć lat młodszy. Więc albo się minęli, albo byli razem tylko przez rok i może się mylę, ale raczej nawet w tamtych czasach uczniowie najstarszych klas nie kolegowali się z pierwszakami… ;). Oczywiście mogę się teraz całkowicie mylić, bo a nuż to była szkoła, gdzie dzieci każdego wieku miały zajęcia razem. Na szczęście to tylko drobny mankament, na który da się przymknąć oko i spokojnie czytać dalej.

Polecam tę książkę. Oprócz pięknej opowieści dostaniecie dzielnych i dobrych ludzi, bogactwo polskiej historii i wyczuwalny duch patriotyczny. Bardzo mi się „Dziedziczki Soplicowa” podobały. Po ładniejszą recenzję zapraszam ponownie na bloga Mary ;).


„Dziedziczki Soplicowa” Joanna Puchalska, wyd. Muza SA 2014, str. 253

środa, 24 grudnia 2014

Wesołych Świąt, kochani!

życzę Wam wszystkiego najlepszego. Zdrowia, wypoczynku, spokoju i radości, czyli wszystkiego tego, czego sobie bym życzyła ;). I książek pod choinką! ;)


sobota, 13 grudnia 2014

Książka, a książka - czyli co duszy potrzeba.

Rozpoczynam ten post dość spontanicznie. Chciałam zamieścić pewien cytat z "Awantury o Basię" Kornela Makuszyńskiego, którą wczoraj przeczytałam, ale czytając go ponownie, pomyślałam, że mogę to rozwinąć w szerszą wypowiedź. Mianowicie, czym jest książka, dlaczego akurat wybieramy tą, a nie inną oraz czy nie wstydzimy się czytać książek "poniżej swojego poziomu" i co to znaczy?

Czasem, pomiędzy mną a mamą, obie zapalone czytelniczki, wywiązuje się dyskusja, po której pogrążam się w myślach, "trawiąc" to, co zostało właśnie powiedziane. Ja czytam bardziej zróżnicowane lektury, nie unikam mrocznych kryminałów, złych ludzi i trudnych tematów, ona koncentruje się na powieściach łagodnych, o miłości i dobrych ludziach. Nie ukrywam, że czasami patrzę na nią z pokpiwającym uśmiechem i nie rozumiem (albo udaję, że nie rozumiem) ludzi czytających tylko "mdłe, babskie czytadła", albo ogólnie powieści, gdzie nie ma napięcia. Zastanawiam się, dlaczego ogólnie w społeczeństwie, bo nie tylko ja tak uważam (choć naprawdę staram się z takiego podejścia wyleczyć), istnieje pogarda dla powieści lekkich, które niewiele może wnoszą, ale na moment czytania wspomagają czytelnika. Dodają mu otuchy, ocieplają, a niekiedy nawet dają nadzieję. Jeżeli pominiemy takie faktory jak styl autora i jego warsztat, a weźmiemy pod uwagę "to, co niewidzialne", to naprawdę nie można oceniać książek, że lepsze, czy gorsze.

Pomimo tego, że czasami sama zbyt szybko oceniam daną książkę, to w głębi duszy wiem, że każda książka jest potrzebna i każdy sięga po książki, których ta dusza potrzebuje. Dlatego nie oceniajmy ani książek, ani czytających.

Na koniec dam wspomniany wcześniej cytat. Jedna z bohaterek ma lekko pogardliwy stosunek do powieści o miłości, jakie pisze drugi bohater. A oto jego odpowiedź, moim zdaniem są to osobiste słowa Kornela Makuszyńskiego o jego powieściach:

"- Za złe mi to biorą, że w moich książkach roi się od ludzi dobrych, jasnych i miłosiernych, a przecie z palca sobie tego nie wyssałem. Zresztą wielką odczuwam litość dla złych, z rozmysłem natomiast sławię dobroć promienistą. Urojeni ludzie z książek wychodzą z nich jak duchy wywołane z nicości i wchodzą w ludzką gromadę. Serce ludzkie takie jest dziwne, że więcej wierzy jasnemu urojeniu niż mętnej, czarnej rzeczywistości; więc moi dobrzy ludzie z książek korzystając z tego przywileju szerzą wieści o istnieniu dobra i o potrzebie miłosierdzia. Moje książki wędrują pomiędzy rzesze, niechże przeto świecą, niech grzeją, lecz niech nie straszą i nie burzą naiwnej, prostej wiary w serce człowieka".

Cytat z "Awantura o Basię" Kornel Makuszyński, wyd. Iskry 1989, str. 190, cytat ze strony 144

P.S Kiedy przepisywałam ten fragment, miałam ogromny problem z interpunkcją, bo cały czas chciałam wstawiać przecinki tam, gdzie ich nie ma. Niesamowicie to się zmieniło. W dzisiejszych czasach o wiele częściej wstawiamy przecinki ;).

poniedziałek, 1 grudnia 2014

Recenzje zebrane.

Ponieważ w listopadzie się obijałam i odkładałam napisanie recenzji kolejnej przeczytanej książki, wyszło na to, że nie zrecenzowałam aż kilku. Do tego, chociaż postanowiłam napisać ten post wczoraj, aby jeszcze zmieścić listopad w listopadzie, również nie zdołałam tego zrobić, „nie wyszło”. Także, post spóźniony, daję już w grudniu. (Na szczęście pierwszego, a nie np. dziesiątego).

Książka, którą przeczytałam zaraz po premierze, bo na tejże premierze (i spotkaniu z autorką!) ją kupiłam. Natomiast zupełnie nie wiem czemu nie mogłam się przemóc, żeby ją w pełni zrecenzować. Może dlatego, że nie zrobiła mi tego czegoś, co robiły poprzednie książki Lisy See. Ta jest nadzwyczaj łagodna, tylko trochę bolesna i bardzo prosto napisana. Nie to, że czyta się ją jak prościutki i leciutki romans paranormalny, ale jednak nie jest aż tak skomplikowana i intensywna w wyrazie jak poprzednie książki, które czytałam. Ale nadal fantastycznie wciąga, po odłożeniu książki myśli się o jej bohaterach, a na koniec pozostaje satysfakcjonujące uczucie, że poznało się kolejny fragment chińskiej historii. Ogólnie do polecenia.

W listopadzie nadzwyczajnie mnie wzięło na lektury lekkie, rozrywkowe i relaksujące. „Akademię” chciałam od jakiegoś czasu przeczytać, bo pochłonęłam inną, „sukubią”, serię tej autorki i mocno za nią tęsknię, ale jednak „Akademia” to nie to samo. Napisana dla młodszego czytelnika, to znaczy dla nastolatków, podczas gdy Sukub jest skierowany dla dorosłych kobiet. I widać to w języku i stylu powieści, w problemach bohaterów, itd. Do tego najpierw oglądałam film i muszę przyznać, że został wykonany niesamowicie dokładnie. Tak, że w książce nic nie było dla mnie nowe, czułam się jakbym go ponownie oglądała. A aż tak super nie jest, więc troszkę się wynudziłam. Mam jeszcze tom drugi, spróbuję z nim. Jeżeli i on mi nie podejdzie, to chyba podziękuję.

Jak już wyżej powiedziałam, miesiąc listopad oznaczał dla mnie mnóstwo ogrzewania się i poprawiania sobie humoru, a nie ma nic lepszego niż „Jeżycjada” pani Musierowicz. W poprzednim poście macie recenzję najnowszej części „Wnuczka do orzechów”. „Opium w rosole” było przeczytane chyba w oczekiwaniu na „Wnuczkę” i idealnie wpasowało się w moją potrzebę ciepła. To jedna z części, które najlepiej oddają wspaniałą pokrzepiającą atmosferę „Jeżycjady”. I nawet nie chcę się rozpisywać o treści. Tu chodzi o to, co się czuje w czasie czytania. Polecam ogromnie.

 Druga część trylogii „Drżenie”, również niedawno przeze mnie opisywanej. Ktoś w komentarzu powiedział, że pozostałe dwie części nie są aż tak dobre jak część pierwsza. Muszę powiedzieć, że tego nie odczuwam. Jestem teraz w trakcie części trzeciej „Ukojenie” i są tak samo cudownie napisane, wciągające i ach. Więcej treści jest poświęcone innym bohaterom, nie tylko Samowi i Grace, ale to mi się podoba. Dostali swoją najcudowniejszą część pierwszą, która jest czystą magią i teraz mogą ustąpić trochę miejsca innym postaciom. Bardzo podoba mi się Isabel i rozwój jej postaci, Cole też jest nietuzinkowy. W ogóle podoba mi się, że autorka postawiła na rozwój, a nie odgrzewanie kotletów. Cała seria zasługuje na wszelkiej masy komplementy, nie mogę się jej nachwalić wystarczająco. Podobno miał być film. I co? Nic nie słychać. "Drżenie", "Niepokój" i "Ukojenie" polecam nawet z wykrzyknikami ;).

Podczytywałam też troszkę „Anglicy i inne eseje” Orwella, które owszem, są bardzo ciekawe, acz dotyczą już ewidentnie innej epoki. Mimo wszystko postawiłam na ocieplanie się i dlatego nie zostałam przy nich do końca. Ale wrócę, bo warto przeczytać.

A Wam jak minął listopad?

niedziela, 16 listopada 2014

Wnuczka do orzechów. Małgorzata Musierowicz

Ależ ja się ucieszyłam, kiedy pewnego dnia niespodziewanie się dowiedziałam, że wychodzi kolejna część Jeżycjady! Może moje zdziwienie nie byłoby tak wielkie, gdybym pamiętała o tej książce i jej (zapewne nerwowo) oczekiwała. A zapomniałam, bo poprzednia część, „McDusia” nosi na sobie piętno najgorszego (według mnie) tomu i po jej przeczytaniu całkowicie Jeżycjadę wykreśliłam sobie z pamięci. Przynajmniej jej najnowsze części, bo te starsze, do Kalamburki (jej nie włączam, nigdy jej nie lubiłam, ale i tak jest lepsza niż „McDusia”) kocham i uwielbiam po wsze czasy i jak ostatnio z okazji „Wnuczki do orzechów” zastanawiałam się, ile razy którą część czytałam, to wyszło mi że „Opium w rosole”, „Kwiat kalafiora”, „Idę sierpniową” i najukochańszą „Szóstą klepkę” czytałam co najmniej po sześć razy. Każdą z osobna. Jeżeli przemnożę ilość książek przez wielokrotność przeczytania to wychodzi mi kilkadziesiąt książek. Ktoś powie, że w takim razie mogłam poznać tyle książek więcej, a ja powiem, że nie, bo to, co przeżywam podczas czytania „Jeżycjady” jest bezcenne, a bohaterowie tych książek stali się moją rodziną, czego nie mogę powiedzieć nawet o dziesięciu procent przeczytanych książek.

„Wnuczka do orzechów” ukazuje nam rodzinę Borejków (oraz wszelkie Pałysowe, Florkowe i Robrojkowe rozrosty) w całkiem nowym świetle, bo takim jakby z oddali. Tym razem główną bohaterką jest Dorota Rumianek i tak jak tutaj to nazwisko wciąż mi dziwnie brzmi, to w książce nawet nie razi. Bo Dorota to taka fajna dziewczyna, że rozgrzewa swoim słońcem wszystkich dookoła, każdemu pomoże, rozśmieszy, życzliwie okpi i wyjaśni. Osoba może nazbyt radosna, aby była prawdziwa, ale nie chcę zawsze być taką pesymistką i chcę wierzyć, że takie dobre, jasne i całkowicie pozytywne osoby też istnieją. I to do niej trafia na wakacje Ida Pałys, kiedyś Ida Borejko, pamiętna Ida Sieprniowa. Ida ma teraz lat już prawie pięćdziesiąt, ale wciąż jest prędka, dzika, a jej głos czasami przypomina kozę. Ponoć ma nawet trzecie dziecko. Nie wiem, co mi umknęło, czy to dziecko było w „McDusi” wspominane. Owej części naprawdę nic a nic nie pamiętam, chyba na swoje nieszczęście muszę ją przeczytać jeszcze raz. Ale nie, nie będę się katować. Jak ktoś pamięta, to poproszę o komentarz. A ponieważ jest gorący środek lata, do niedaleko mieszkającej Pulpecji i jej męża Baltony zjeżdża cała familia, łącznie z synem Idy, Józefem. I tak pewnego dnia Dorota i Józef spoglądają sobie w oczy…

Szczerze, to nawet nie umiem krótko zarysować akcji, bo niewiele się tam takiego konkretnego dzieje. Zamiast tego jest opisane życie na przestrzeni kilku dni w bardzo przyjemnej wsi pod Poznaniem. Ale jak ono jest opisane! Naprawdę nie ma lepszych książek na „pokrzepienie serc”. To czysty antydepresant i tabliczka czekolady w jednym. Po skończonej lekturze poczułam się cudownie ogrzana, uśmiechnięta i tylko zawsze jest ten ból skończonej książki. Bo chciałoby się jeszcze i jeszcze.

Czytając „Wnuczkę do orzechów” miałam wrażenie, że pani Musierowicz wzięła sobie do serca niestety mało przychylne recenzje „McDusi”, bo niektóre fragmenty wyglądały, jakby zostały napisane specjalnie po to, aby tamte błędy naprawić. Może za dużo sobie dopowiadam i nad interpretuję, ale tak mi się wydaje.

Moim marzeniem czytelniczki na kolejną część (lub kilka) jest napisanie historii od strony rodziny Robrojków, bo Natalii jest tak mało i za nią tęsknię, a także za Cesią. Biedna przewinęła się chyba w odległym tle raz czy dwa w jakichś częściach, ale to za mało. A ona i Hajduk również mają dzieci, które powinny już być w wieku nastoletnio-dorosłym i też mogłyby kiedyś zagrać w historii pierwsze skrzypce. Nie pogniewam się, jeżeli odpocznę od rodziny Borejków i fajtłapowatego Ignacego, który tutaj może i był nawet zabawny, ale o tym flaczku to ja za często czytać nie mogę. A chyba niestety jest jednym z ulubionych bohaterów pani Musierowicz. I błagam, nigdy więcej McDusi! Jej list do Ignacego, zawierający notabene chyba dosłownie trzy zdania, wywołał we mnie wysypkę i odruch zwrotny. Ta dziewczyna jest po prostu okropna z tą swoją protekcjonalnością dla Ignacego i za co on tak ją kocha, to ja nie wiem. Pewnie ma syndrom pantoflarza. Matka była za silną postacią. Hehe.

Dobrze, powinnam skończyć tę recenzję, która zamieniła się w listę życzeń do autorki, a na koniec w psychoanalizę bohatera, co rzadko mi się zdarza. „Wnuczkę do orzechów” można spokojnie czytać, moim zdaniem nastąpiła pełna rehabilitacja. Polecam!!!


„Wnuczka do orzechów” Małgorzata Musierowicz, wyd. Akapit Press 2014, str. 264

wtorek, 11 listopada 2014

Drżenie. Maggie Stiefvater

Parę dni temu miałam dość kiepski nastrój, a książki zawsze mnie pocieszają, więc postanowiłam iść do biblioteki zobaczyć co mają. Krążyłam między półkami i nagle mój wzrok padł na jasnobłękitny grzbiet „Drżenia”. Znacie te momenty, kiedy intuicja krzyczy, że to właśnie to? Natychmiast wyciągnęłam książkę z półki, przeczytałam opis, że o wilkołakach oraz to zdanie: „- Myślisz, że powinnyśmy zabrać do domu tę książkę, no wiesz „Eksplorację bebechów”, czy jak to się tam nazywa?” – i wiedziałam, że to książka, której szukałam.

Zabawne, jak czasami powracają do nas książki, które kiedyś ignorowaliśmy. „Drżenie” znam wzrokowo, było na wielu blogach, kiedy zostało wydane, ale wtedy zupełnie mnie ta powieść nie interesowała. Dzisiaj jestem nią zachwycona i cieszę się, że ją poznałam.

To opowieść o poezji lasu, jesieni, miłości ponad wszystko i wiary, która pomaga przenosić góry. Sam jest wilkołakiem. Kiedy jest ciepło, czyli w lato, jest człowiekiem, kiedy nadchodzi zima zamienia się z powrotem w wilka. Grace ma siedemnaście lat, w dzieciństwie przeżyła atak wilkołaków. Uratował ją właśnie Sam. Od tamtej pory obserwują siebie z daleka, nie nawiązując kontaktu, do dnia, w którym Sam zostaje postrzelony, a Grace znajduje go zakrwawionego na progu swoich drzwi.

Nie przypuszczałam, że w tym paranormalnym chaosie lekkości i szybkiej akcji może się znaleźć coś tak pięknego. Kiedy czytałam, czułam się całkowicie wciągnięta w powieść, zawieszona w czasie, bo on znikał, a liczył się tylko późno jesienny las, zapach wilgotnej ziemi, zimnego powietrza i zwierzęcego futra. Mam wrażenie, jakby ta powieść została napisana specjalnie dla mnie, gdyż mało jest rzeczy, które kocham bardziej od lasu, drzew, zapachu liści i jesieni. Przeczytałam tę książkę o idealnej porze, las jest teraz właśnie taki jak w „Drżeniu”.

Oczywiście na tylnej okładce nie omieszkano porównać książki do „Zmierzchu”, ale uważam, że poza faktem istnienia wilkołaków i miłości nie mają ze sobą nic wspólnego. „Drżenie” jest szczególne i magiczne, a miłość Sama i Grace jest niesamowicie silna i ponad wszystko, podczas gdy Edward i Bella wyglądają jak ckliwe dzieciaki, które tylko wzdychają i kolor różowy kojarzą z romantycznością. Również przedstawienie wilkołaków bardzo się różni. W "Drżeniu" są to po prostu wilki, a my jesteśmy gotowi uwierzyć, że one istnieją naprawdę. 

Zakochałam się w tym klimacie, w tej opowieści, w lesie i w wilkach. A także w samym stylu pisania autorki i jej sposobie przekazywania czytelnikowi uczuć, jakimi darzą się Sam i Grace. Kiedy piszę tę recenzję, wciąż wydaje mi się, że czuję zimny i ostry zapach wieczornej mgły, że słyszę szelest kruchych liści. To jest właśnie magia pisarstwa.


„Drżenie” Maggie Stiefvater, wyd. Wilga 2011, str. 454

poniedziałek, 10 listopada 2014

Przed premierą! Wodospady Cienia: Zabrana o zmierzchu. C.C. Hunter

To już trzeci tom! Z jednej strony nie mogę w to uwierzyć, a z drugiej cieszę się, że wydawnictwo tak szybko wydaje kolejne części. To zdecydowanie jedna z moich ulubionych serii „paranormal” czy Young Adults.

Krótko zakreślając historię: Kylie trafia do wakacyjnego obozu dla trudnej młodzieży, a w rzeczywistości będącego miejscem, w którym nadnaturalni młodzi ludzie mogą bezpiecznie się rozwijać i uczyć. Z tym bezpiecznie to różnie bywa, bo odkąd Kylie tam trafiła, obozowi wiecznie coś zagraża. Dziewczyna jest kimś dziwnym i na razie nikt nie potrafi rozgryźć jej natury. Wiadomo tylko, że zajmuje się duchami, a od czasu do czasu posiada wampirzą szybkość, czy wilkołaczą siłę; potrafi też uzdrawiać. Oprócz paranormalnego środowiska mamy również młodzieńczy trójkąt miłosny i dwie najlepsze przyjaciółki głównej bohaterki, czyli typową amerykańską młodzieżówkę.

Tym, co wyróżnia tę serię i co zawsze będę powtarzać, to naprawdę dobry styl autorki, w dodatku stabilny – jakość treści i wykonania nie pogarsza się z tomu na tom, co rzadko się zdarza. Dla porównania przychodzi mi na myśl inna seria „Wybrani”, której jakość strasznie przy tomie trzecim spadła. „Wodospady cienia” zdecydowanie się wyróżniają na plus pod każdym względem. Lubię w zasadzie wszystkich bohaterów, każdy z nich jest przemyślany, ma konkretną rolę, jest dobrze opisany. Autorka doskonale oddała nastoletni wiek opisywanych postaci, ale również indywidualne cechy, także te nadprzyrodzone. Nie mogę też pominąć poczucia humoru zawartego w książce oraz momentów, w których łzy się cisną do oczu. Owszem, są takie i uważam, że bardzo dodają książce wartości.

To piękna powieść. Lekka, ale nie głupia. Daje chwile odpoczynku, i mam wrażenie, że relaksuje te mięśnie, które są spięte podczas długiego i stresującego dnia. Przenosi w inne miejsce. Pozwala odetchnąć  latem, lasem i beztroską. A żeby nie było nudno, to towarzyszymy Kylie w odkrywaniu tajemnicy jej pochodzenia. Myślałam, że jak autorka nie poda w tym tomie, kim Kylie jest, to coś jej zrobię. Czekałam na to od samego początku, czyli „Urodzonej o północy”. Na szczęście, na sam koniec dowiadujemy się, ale to wcale nie jest wyjaśnienie tajemnicy. Wręcz przeciwnie, powstaje jeszcze więcej pytań.

Zdecydowanie będzie ciąg dalszy, to nie może się tak zakończyć. Z niecierpliwością będę czekać na tom czwarty. Gorąco polecam wielbicielom tego typu literatury.

Dziękuję również wydawnictwu Feeria za egzemplarz przedpremierowy. Data wydania 19 listopad.


„Zabrana o zmierzchu”  C.C. Hunter, wyd. Feeria 2014, str. 399


niedziela, 9 listopada 2014

Mój blog zamienił się w dynię.

Mój blog zamienił się w dynię, albo miał zbyt dużą styczność z Ronaldem Wesleyem. Albo przejął się tym, że jest jesień i liście opadają z drzew. Ja tam nie wiem, co mój blog robi jak na niego nie patrzę, wszystko jest możliwe. Efektem powyższych jest ten wygląd, który chyba powinien był rozpocząć swój żywot na Halloween. Może wtedy byście uznali, że to tylko chwilowe. Ja tam nie wiem. W każdym razie, zobaczymy jak długo to dziwo sobie pobędzie w stanie niezmienionym. Ja tym czasem zmierzam napisać dwie zaległe recenzje, może jakaś się dzisiaj jeszcze pojawi. Happy fall 2014? Hm...?

środa, 29 października 2014

Ten, kto mrugnie, boi się śmierci. Knud Romer

Knud Romer jest kolejnym duńskim pisarzem, którego udało mi się „złowić”. Tytuł „Ten, kto mrugnie, boi się śmierci” niejako mnie hipnotyzuje i mogłabym się w niego wpatrywać bez końca, tak samo jak i w okładkę. Bardzo mi się to podoba. Niebanalny obraz, na którym nie wiadomo do końca co widnieje, tytuł, a nawet użyta do niego czcionka. To chyba moja ulubiona okładka od tej pory. (Z każdym dniem przekonuję się, że moje odpowiedzi na pytania w TAG-u „Książka do grobu” coraz bardziej tracą na ważności).

Omawiana dzisiaj książka jest zapiskiem wspomnień młodego duńskiego chłopca, Knuda, który wychował się w Nykøbing, w rodzinie z duńskim ojcem i niemiecką matką. Nykøbing jest niezwykle hermetyczną małą miejscowością, żywo nienawidzącą Niemców za II wojnę światową. Miasteczko nie tylko natychmiast odrzuca matkę Kunda po jej przybyciu, ale również jego ojca, za to, że ożenił się z Niemką. Nietrudno się domyślić, że również dorastający Knud od dziecka jest wyrzutkiem, w szkole go szykanują, czasami biją i dają odczuć, że jest czymś gorszym za każdym razem jak tylko mają okazję. A więc przez cały szkolny dzień.

„Ten, kto mrugnie…” to także opowieść o II wojnie światowej i o Niemcach, niejako od środka. Przyznam, że chyba po raz pierwszy w życiu spotkałam się z relacją o zwykłych Niemcach, którzy też nie chcieli być pod reżimem Hitlera, który przewrócił ich kraj, ich dom, do góry nogami. Można tu spotkać informacje o ruchu oporu, o walce, jaką ludzie usiłowali podjąć, aby dalej żyć tak jak do tej pory. Ich historie niewiele się różnią od historii Polaków po drugiej stronie granicy. Hitler niszczył wszystkich, swoim może tylko dawał większe szanse. Matka Knuda musiała pracować w obozie dla dobra państwa, acz nie był to obóz koncentracyjny.

Knud wędruje wspomnieniami pomiędzy różnymi członkami rodziny, mamy więc całą paletę charakterów, ich drobne animozje i krótkie historie ich życia. Nie tylko miasteczko wyklęło rodziców Knuda, ale również ich własna rodzina. Jedynymi chwilami oddechu były wycieczki do Niemiec, choć rodzina matki Knuda również nie należała do najprzyjemniejszych, gdzie nieme wyrzuty, poczucie winy i gorzkie wspomnienia błąkały się po kątach.

Słusznie zauważyliście, że główny bohater nazywa się identycznie, co autor. Z tego co wyczytałam na Wikipedii z jego biografii, to podstawowe fakty pokrywają się z powieścią, dlatego mniemam, że jest oparta na autentycznych wydarzeniach, że wspomina swoje własne życie i rodzinę. Ale ile jest w tym prawdy, a ile fikcji, to wie tylko sam autor.

Książka ważna, przez cały okres jej czytania miałam myśli, że powinna być szkolną lekturą. Jest krótka, świetnie napisana i porusza mnóstwo bardzo ważnych spraw, zarówno ludzkich jak i historycznych, których doświadczenie za pomocą tej książki i ich przeanalizowanie mogłoby się przyczynić do rozwoju młodych ludzi. Ale w polskich szkołach chyba się nie uczy o tym, że istnieli też zwykli Niemcy i nie każdy był szczęśliwy z panowania Hitlera.


„Ten, kto mrugnie, boi się śmierci” Knud Romer, wyd. Replika 2008, str. 189

środa, 22 października 2014

Zły wybór, zły. Czyli:Trafny wybór. J.K. Rowling

Muszę popełnić coś, co będzie jednym wielkim wyrażeniem frustracji. Zwykle staram się nie recenzować książek, których nie przeczytałam. Aby wyrazić pełną opinię powinno się daną książkę przeczytać. Ale ja nie mogę!

Na „Trafny wybór” (Zły wybór, zły! I kto tak nazwał książkę!) rzuciłam się od razu, jak tylko wyszedł. Wyszła. Ta książka. Została wydana. (Właśnie macie niechcący próbkę stylu autora „Morfiny”, o którym wspominałam w TAGu „Książka do grobu”). Wtedy wydawało mi się to czymś niebiańskim. Kolejna książka spod pióra J.K. Rowling? Czy życie może być piękniejsze? To nieważne, że wiedziałam, że to pozycja dla dorosłych, że kryminał, że czarodziejów tam nie uświadczymy. Ja wciąż mam w sobie potrzebę dalszych części „Harry Pottera” i zostanie mi tak chyba do późnych lat starości. Także pierwszym rozczarowaniem była całkowita normalność, wręcz szara rzeczywistość, jaka mnie spotkała wewnątrz powieści. Ale to moja wina. W końcu wiedziałam, co mnie czeka. Przeszłam nad tym do porządku dziennego.

Mimo tego, pierwsze strony nadal były potężnym rozczarowaniem. Treść dziwna, bo… nudna. Byłam przerażona ciężkością, z jaką się przez kolejne zdania przedzierałam. Uznałam, że to nie czas na tę książkę i odłożyłam na półkę. Wróciłam do niej prawie okrągłe dwa lata później (data wydania 11/2012).

Naprawdę dałam jej szansę. Przeczytałam około 150 stron. I dalej nie jestem w stanie. Rowling z taką dokładnością opisuje co robią i myślą bohaterowie, że jest to niemożliwie nudne. Co mnie obchodzi pryszczaty nastolatek, pracowniczka socjalna z beznadziejnym przywiązaniem do emocjonalnego tchórza, czy ćpunka, której na niczym nie zależy? A to tylko kilka postaci z kilkunastu! To kolejny i chyba główny zarzut. Zostaje nam przedstawionych tylu bohaterów, że do tej pory mylą mi się Shirley, Samantha i Maureen oraz ich mężowie czy synowie oraz wzajemne zależności i nienawiści. Dlaczego zostaje nam przedstawiony niemalże każdy mieszkaniec Pagford? Żeby jeszcze był przedstawiony trzema zdaniami. Nie. Każdy z nich ma swój rozdział, gdzie zanurzamy się we wnętrzu tej osoby, pływamy w jej myślach, obawach, nadziejach i pretensjach. CO MNIE TO OBCHODZI?!

Wykrzyczałam się, a teraz rozwinę swoją myśl, bo wyrwana z kontekstu może zabrzmieć co najmniej dziwnie. Wiadomo, że autor ma jakiś zamysł, kiedy przedstawia nam dane postaci. Do czegoś zmierza. Zdaję sobie sprawę, że każdy mieszkaniec Pagford jest z jakiegoś powodu cenny dla książki, skoro pani Rowling tyle czasu mu poświęca. Inny czytelnik może być wręcz zachwycony tak dogłębnym stadium małego angielskiego miasteczka. Mnie. Doprowadza. To. Do. Szału. To nie jest kryminał. To rozwleczona epopeja małomiasteczkowych charakterów. W dużej ilości wspomagana różnymi penisami i kondomami, jakby pani Rowling chciała sobie odbić te wszystkie lata pisania o całkowicie niewinnych czarodziejach, gdzie słowo „seks” nie pada ani razu. Mnie szkoda czasu na przeżywanie miałkości i zwyczajności tych ludzi. Książkę czytałam ponad tydzień i przez ten czas nie przekroczyłam tych 150 stron. Gdybym miała się przez nią przedzierać do końca, to następną recenzję ujrzelibyście pod koniec listopada. A ja bym została bez włosów i paznokci, bynajmniej nie obgryzanych w nerwowym oczekiwaniu „co będzie dalej?”.

„Trafnemu wyborowi” mówię stanowczo „nie”. Nie. Nie. Nie.


„Trafny wybór” J.K. Rowling, wyd. Znak 2012, str. 512

środa, 15 października 2014

Nieświęta magia. Stacia Kane

Po dosłownie latach, powróciłam do Chess, czyli kościelnej wiedźmy, jak ją niektórzy „mile” nazywają i dziwnego świata przyszłości, który wykreowała Stacia Kane. I ponownie, tak jak podczas czytania pierwszej części „Nieświęte duchy”, byłam zdziwiona jak dobra jest to książka i jaka szkoda, że wydało ją wydawnictwo Amber – mnie i sporej liczbie czytelników kojarzące się z literaturą kiczowatą, co potwierdzają nędzne okładki (choć ta i tak jest nie najgorsza). O wiele lepiej ta seria wyszłaby, gdyby wydało ją wydawnictwo MAG, na przykład. Wtedy nadal pozostałaby czytadłem, ale czytelnik już miałby inny odbiór tych książek i może więcej osób by po nią sięgnęło.

Akcja dzieje się w niezidentyfikowanym amerykańskim mieście, jakieś kilkadziesiąt lat do przodu. Coś się wydarzyło, coś na tyle potężnego i paranormalnego, że świat został wywrócony do góry, a władzę teraz sprawuje Kościół, który trzyma w ryzach duchy i świat paranormalny. Normalni ludzie od dwudziestu lat starają się odbudować poprzednie życie, co nie jest proste. Mnóstwo z nich żyje w slumsach i biednych dzielnicach, stworzonych z ruin dawnego miasta, a terytoriami tymi rządzą dwa gangi. Chess jest dwudziestokilkuletnią czarownicą, pracującą dla Kościoła jako demaskatorka – na wezwanie klientów usuwa duchy, choć częściej okazują się to być fałszerstwa w celu wyłudzenia od Kościoła pieniędzy. Wtedy Chess demaskuje ludzi. W życiu prywatnym jest uwikłana w dwa konkurujące ze sobą gangi, dwóch mężczyzn i narkotyki, które pomagają jej przeżyć dzień. O tym oczywiście jej pracodawcy nie mogą się dowiedzieć. Tym razem zostaje wezwana do usunięcia duchów z rezydencji sławnego aktora, a także musi znaleźć seryjnego mordercę prostytutek.

Dla mnie to nie jest żaden paranormalny romans, bo choć taki wątek się tu znajduje, to ani nie jest paranormalny (zarówno Terrible jak i Lex są ludźmi, w dodatku nie czującymi magii), ani taki romantyczny. Mamy trochę myśli Chess na te tematy, ale w żadnym wypadku nie są ckliwe i długie jak stąd do wieczności. Zdecydowanie więcej tu akcji, duchów, morderstw i ciemnych uliczek. A także prochów. Chyba pierwszy raz spotkałam główną bohaterkę, która brałaby narkotyki i jakoś żyła. Nie to, że autorka propaguje zażywanie narkotyków, ale raczej uczłowiecza to bohaterkę, zabiera jej ten nimb doskonałości. Chess jest twardą dziewczyną, umie robić z magią takie rzeczy, że zarówno Kościół jak i szefowie mafii ją potrzebują i dzięki temu jakoś żyje w tych brutalnych czasach. Mimo to posiada też wrażliwą stronę, taką, której nie wystawia na światło dzienne. Ma problemy z zaufaniem, otwarciem się na innych, a żeby zapomnieć o przeszłości bierze cepty, które sprawiają, że przestaje czuć i otacza ją delikatny puchaty bufor chroniący przed światem. Podobają mi się relacje między bohaterami, dobre dialogi, rzetelność wykonania, prawdziwość psychologiczna, że tak to nazwę. Postaci są pociągnięte do końca, nie ma żadnych scen nie wiadomo po co, niedokończonych wątków, a tam gdzie jest miłość, jest miłość codzienna – zagmatwana, mocna, z mnóstwem problemów, bo historia każdego człowieka sprawia, że reaguje on na życie tak, a nie inaczej. Brak tu ckliwości, błyszczących ciał i cytowania sonetów.

Jeżeli jeszcze ktoś czyta taką literaturę (teraz jest boom na jakieś postapokaliptyczne czy inne), to ogromnie polecam. Jedna z lepszych pozycji tego gatunku. Czasami kojarzyła mi się z serią o Rachel i Ivy z „Raz wiedźmie śmierć”… wydawanej przez MAG J.


„Nieświęta magia” Stacia Kane, wyd. Amber 2009, str. 365

niedziela, 12 października 2014

TAG: Książka do grobu.

Nie wiem, czy tak się ten TAG poprawnie nazywa, ale ja wypełniam jego zmodyfikowaną wersję, którą wzięłam z bloga pana Pollaka. Nieźle się namęczyłam przy niektórych pytaniach, co miało swoje zalety i gdyby odpowiedzi miały mi przychodzić automatycznie, to do TAGu bym się nie zabrała :). Oczywiście zrobiłam wszystko za jednym zamachem.

1. Najlepsza książka, którą przeczytałeś w zeszłym roku. 

Najlepszą książką zeszłego roku (i chyba kilku ostatnich lat) jest „Wyjątek” Christiana Jungersena. Super inteligentny, mroczny opis ludzkiej natury zła. 

2. Najnudniejsza przeczytana książka. 


Powinno być chyba „Najnudniejsza nieprzeczytana książka”. Nudne książki odkładam i do nich nie wracam.  Żadna nie przychodzi mi na myśl.


3. Ulubiony wiersz.


  „***” potocznie zwany „Jestem Julią” Haliny Poświatowskiej. Będę szczera i powiem, ze to jedyny wiersz jaki kiedykolwiek zapadł mi w pamięć i niestety przyłączę się do większości Polaków mówiąc, że poezji nie czytam. Ale ten wiersz naprawdę lubię i wiąże się z nim wiele wspomnień. 


4. Książka, która początkowo ci się nie podobała, ale potem okazała się jedną z lepszych.


Mam problem z tego typu „quizami” – mianowicie moja pamięć jest krótka i o ile coś nie ma mocnych konotacji emocjonalnych to tego zwyczajnie nie pamiętam. W związku z tym odpowiadanie na pytania „która książka kiedyś”, gdzie ja tych książek przeczytałam już około dwóch tysięcy, jest naprawdę wybitnie trudne i wtedy zwykle sięgam do pamięci blogowej czyli ostatnich kilku lat. A to powoduje, że odpowiedzi są niejako naciągane i niekoniecznie oddają sto procent rzeczywistości. Odpowiadając zatem na pytanie, nieśmiało podam tytuł „Historyk” Elizabeth Kostovy. Z tego, co pamiętam, to na początku ciężko mi się przez tę książkę przedzierało i nie należała do najbardziej wciągających, ale potem bardzo mi się spodobała. Ma niesamowity jesienny klimat.


5. Książka, którą chcesz przeczytać od dawna, ale jeszcze tego nie zrobiłeś.


„Diuna”, cokolwiek Phillipa K. Dicka, „Wywiad z wampirem”… Mogłabym tak bez końca podawać tytuły.


6. Książka, którą lubisz, ale która jednocześnie cię drażni.


Mam jedną taką… Może określenie, że ją lubię, to spore nadużycie, ale drażni mnie jak żadna inna. A książką tą jest „Morfina” Szczepana Twardocha. Mam uczucie, że jeszcze się pojawi w tym zestawieniu.


7. Najbardziej przereklamowana książka.


 Hihihi, j.w. Może rozwinę myśl, co mnie w niej drażni. Wieczne powtarzanie po trzy razy tego samego przez głównego bohatera. Czytam tę książkę, akcja jest nawet ok., język też, po czym na każdej stronie jest coś w stylu „Poszedłem. Tak, wyszedłem, zszedłem na dół. Poszedłem. Poszedłem...”. Wiadomo, że parafrazuję i nie chce mi się teraz iść do regału po książkę i specjalnie coś z niej przepisywać, ale kto czytał ten wie, a kto nie czytał, niech się strzeże. Dodam, że dzięki takiemu zabiegowi autora, książka stoi od ponad roku niedokończona i nie wiem, kiedy do niej wrócę. 


8. Książka, która cię rozczarowała.


Dalej mogłabym pociągnąć wątek „Morfiny” ale nie będę monotematyczna i postaram się podać inny tytuł. „Magia krwi” Anthony Huso. Na jednym z blogów przeczytałam super pozytywną recenzję i uznałam, że to będzie fantastyczna książka. Niestety okazała się być całkowitą porażką. 


9. Książka, przy której zaśmiewałeś się do łez.


Mam ochotę papugować pana Pollaka i powiedzieć, że „Lesio”, dodając, że większość książek Chmielewskiej by się tutaj nadawała, ale dorzucę coś innego – „Wiedźma” Olgi Gromyko. Do tej pory jak sobie przypominam niektóre sceny, to zaczynam chichotać. 


10. Lektura szkolna, którą byłeś zachwycony.


Szczerze żałuję, że wyrosłam ze szkoły, kiedy „Harry Potter” został wpisany na listę lektur, zatem muszę podać inną książkę. Szczególnie w podstawówce mnóstwo było lektur, które uwielbiałam czytać (w liceum chyba ani jednej…), ale wyróżniającą się na pewno jest „W pustyni i w puszczy”. Swojego czasu uwielbiałam tę książkę tak, jak dzisiaj dzieci uwielbiają One Direction lub Violettę. Nie tylko czytałam ją cztery czy pięć razy, ale i ślęczałam przed telewizorem za każdym razem, jak TVP1 puszczało kolejną powtórkę ekranizacji. Nawet obejrzałam najnowszą (to było dobre ponad 10 lat temu), ale i tak uznałam, że ta dawna (rok produkcji 1973, w rolach głównych Monika Rosca i Tomasz Mędrzak) wygrywa. Ileż ja się naprzeżywałam ich przygód! Ten kurz! Chroba Nel! Baobab! Chinina! Bohaterski Staś! 


11. Ulubiona powieściowa scena.


Długo myślałam nad ulubioną sceną. Ale poszczególne sceny to ja pamiętam z filmów, natomiast w książkach nie skupiam się na jednej stronie, a na całości. I dlatego nie mogę podać żadnego przykładu. 


12. Ulubiony powieściowy cytat.


Jeszcze gorzej. Jest mnóstwo osób uwielbiających cytaty, pięknie je wplatających w treść, zapisujących je sobie i zapamiętujących, ale ja do nich nie należę. Także cytatu brak.


13. Bohater, z którym się utożsamiasz.


Nie ma jednego bohatera, książkowego czy nie, z którym bym się utożsamiała. Natomiast w wielu postaciach książkowych jestem w stanie dostrzec łączące nas cechy, sposób działania, spojrzenia na świat, czy charakter.


14. Najbardziej irytująca bohaterka.


Bella Swan ze „Zmierzchu”. Jak można być taką sierotą, wokół której kręci się świat? No jak?


15. Najegzotyczniejsza książka, jaką przeczytałeś.


Słowo „egzotyczny” kojarzy mi się z różowymi drinkami oraz paniami prawie topless z wieńcem z kwiatów i w spódniczkach z trawy. Takiej książki sobie nie przypominam. I w ogóle nie lubię tego słowa. Stronę określaną mianem „egzotycznej” stawia na niższej pozycji, jako coś innego i niejako gorszego od naszego „białego” świata. Tutaj chodzi o książkę podróżniczą czy dziwaczną?


16. Ulubiony duet autorski.


Nie przypominam sobie, abym kiedykolwiek przeczytała coś napisanego przez parę autorów.


17. Najgrubsza przeczytana książka.


 „Władca pierścieni” liczy się jako jedna książka czy trzy? Myślę, że „Starcie królów”, gdzie jest 1018 stron. A może być fan fick? Czytałam taki jeden gdzie jest 1655 stron. 


18. Książka z najbardziej zaskakującym zakończeniem (tylko zakończenia proszę nie ujawniać).


 Po napisaniu, że żadnej takiej nie mogę sobie przypomnieć, spojrzałam na swoje książki i eureka! „Fight Club” Palahniuka.


19. Książka, która nigdy nie powinna zostać napisana.


Pochlebiam sobie, że takiej nie posiadam. I nie będę taka ostra dla autorów. Jak chcą, to niech piszą, nawet jeśli według mnie dana książka nie ma sensu ;).


20. Książka z najlepszą okładką.


Uwielbiam okładkę „Listów” J.R.R. Tolkiena.


21. Książka o najciekawszym tytule.


Podanie najgorszego tytułu byłoby łatwiejsze… Ale piękny tytuł ma jedna z książek Murakamiego „Na południe od granicy, na zachód od słońca”.


22. Książka, którą byś polecił osobie nie czytającej. 


"Gra o tron". Przygoda, intrygi, tajemnice, ludzka psychologia, magia, fantastyka, walki, zamki i dopracowani bohaterowie. Jak to się nie spodoba osobie nie czytającej, to już chyba nic.


23. Pisarz, z którym chciałbyś osobiście porozmawiać.


Szczerze? To pisarze mnie nie interesują. Przepraszam, jeżeli kogoś mogę urazić, ale to, jaka ta osoba jest w „realu”, a to jakie książki pisze nie zawsze jest jedną i tą samą rzeczą. Wolę czytać ich twory, niż prowadzić na siłę dyskusję „A co pan/pani lubi robić, kiedy pan/pani nie pisze?” Albo jeszcze gorsze „Skąd pan/pani czerpie inspiracje?”. No bo o czym można by porozmawiać z ulubionym pisarzem? On inaczej patrzy na swoich bohaterów niż zapalony fan. Wolę porozmawiać z innym wielbicielem danej książki.


24. Pisarz, któremu dałbyś Nobla.


Żadnemu bym nie dała. Pisarze, którzy dostali Nobla są nie do czytania. A tak na serio, to zupełnie nie interesuję się tymi (i innymi) nagrodami i nie wiem, jakie czynniki trzeba wziąć pod uwagę, aby nagrodzić daną osobę. W przeważającej ilości pisarze nagrodzeni tworzą dzieła tak inteligentne, że przeciętny człowiek wysiądzie po pierwszej stronie. Dlatego nie będę krzywdziła moich ulubionych pisarzy podobnymi insynuacjami. 


25. Głośna książka, której nie przeczytałeś.


Sporo jest takich ;). Ale ostatnio w myślach mi tkwi „Wszystko, co lśni”. 


26. Dawno przeczytana książka, która zrobiła na tobie takie wrażenie, że do tej pory ją pamiętasz.


„Rilla ze Złotego Brzegu” L.M. Montgomery. Życie młodej dziewczyny w świecie pozornie bezpiecznym, ale do którego dochodzą echa odległej I wojny światowej. Ranni przyjaciele, śmierć brata i pierwsza miłość. Nieźle kiedyś ryczałam nad tą książką.


27. Książka, która czytałeś najdłużej.


I wciąż jest w czytaniu. Wspomniane wcześniej „Listy” Tolkiena. Czytam ją już ponad rok i kolejnych kilka lat przed nami.


28. Książka, której przytrafiło się coś złego, kiedy ją czytałeś.


Nie przypominam sobie żadnej drastycznej sytuacji. Dobrze traktuję książki :).


29. Ulubiony autor, który nie pisze po angielsku.


Jussi Adler-Olsen. Pisze po duńsku.


30. Książka, z którą chciałbyś zostać pochowany. 


Poważne stwierdzenie. Pomińmy fakt pochowania, bo ja chcę być spalona. Chyba jeszcze takiej książki nie poznałam. I w ogóle nie jestem osobą typu „Pochowajcie mnie w tym stroju, na pogrzebie ma być ta piosenka i nie wolno się nikomu pojawić w kapeluszu”. Hello, ja już nie żyję, co mnie to obchodzi… Książki są dla żywych ;).


I tym pozytywnym stwierdzeniem zakańczam listę pytań i odpowiedzi. Stworzenie jej zajęło mi kilka godzin, a nad niektórymi pytaniami zastanawiałam się naprawdę długo, nawet jeśli tego po odpowiedzi nie widać. Jak zwykle w takich sytuacjach doszłam do wniosku, że bardzo dobrze pamiętam książki z dzieciństwa, a prawie wcale tych przeczytanych jak już jestem dorosła. Moja pamięć się kończy na zeszłym roku i znowu zaczyna poniżej piętnastego roku życia. Czyżbym przez dziesięć lat nie czytała godnych zapamiętania książek? A może to wczesna starcza demencja? Pytania, pytania…

niedziela, 5 października 2014

Recenzja na śniadanie, czyli Z jasnego nieba. Charlaine Harris

Dawno temu (będzie już ponad dwa lata, a może nawet trzy) przeczytałam dwie książki autorstwa tej pani, wydawane przez Znak i była to seria „Czysta” czyli „Czysta jak łza”, „Czyste sumienie” itd. Tamte kryminały bardzo mi się podobały. Polubiłam odseparowaną od społeczeństwa bohaterkę, która ćwiczyła krav magę czy inny bolesny dla przeciwnika sport i która naprawdę miała „to coś”. Dlatego, kiedy robiłam zakupy w księgarni i mignęła mi okładka „Z jasnego nieba” od razu po nią sięgnęłam, łudząc się na podobne sympatyczne przeżycia co za dawnych czasów. Myliłam się.

Główną bohaterką tej książki (i całej serii) jest Aurora Teagarden, która ma lat trzydzieści dwa, dużo pieniędzy, męża, który jest byłym agentem, a ona sama jest… bibliotekarką w małym miasteczku pod Atlantą. Pewnego dnia podczas wylegiwania się w ogródku na trawnik Aurory spada z nieba trup. I teraz cała akcja toczy się oczywiście wokół odnalezienia mordercy trupa, który okazuje się być miejscowym policjantem. Tym bardziej, że to jeszcze nie koniec dziwnych wydarzeń.

Mówiąc wprost, ta książka zupełnie mi się nie podobała. Czułam się, jakbym czytała harlequin. Wiecie, może być porządnie i pięknie napisany romans, a może być takie lekkie byle co do poczytania na plaży. I takim czymś jest ta książka. Jest nudna. Połowa treści to opisy wyglądu osób, które Aurora spotyka i jej rozmyślania o tychże osobach. Nawet nie wiem, czy autorce udało się oddać atmosferę małego miasteczka, zbyt płaskie to wszystkie było. Sama Aurora bardziej przypomina panią koło pięćdziesiątki, a nie ładną trzydziestolatkę. Całej książki nie uratowała nawet Angel, ochroniarz głównej bohaterki. Osoba z założenia mająca być czymś pobocznym ale bardzo ciekawym.

Niestety tej serii mówię „nie”. Nie popisała się autorka. Jeżeli o nią chodzi to pozostaje mi jeszcze przeczytać „Czyste sumienie” z wcześniej wspominanej serii, bo to mnie jakoś ominęło, a także może kiedyś spróbuję „Czystą krew”. Serial mi nie wchodzi, ale zobaczę co z książkami.


„Z jasnego nieba” Charlaine Harris, wyd. Replika 2014, str. 262

środa, 1 października 2014

Prom do Puttgarden. Helle Helle

Helle Helle – pani nazywana Hemingwayem północy. I za oszczędność słowa mogę jej ten tytuł przyznać. Kolejna duńska autorka, którą udało mi się przygarnąć do mojej małej acz powoli rozrastającej się kolekcji duńskiej literatury.

„Prom do Puttgarden” został wydany przez wydawnictwo słowo/obraz terytoria z serii Terytoria Skandynawii. Okładka może niezbyt zachęcająca, mnie osobiście kojarzy się ze zdjęciem z podręcznika chemii, ale na szczęście treść jest trochę lepsza.

Główną bohaterką jest Jane, dwudziestolatka z małej miejscowości tuż nad morzem. Historię widzimy jej oczami. Ma starszą o pięć lat siostrę Tine i malutką siostrzenicę Ditte. Życie jakie wiodą jest całkowicie spokojne, pozbawione wszelkich urozmaiceń. Dzień za dniem mija, robią to samo co miliony innych ludzi na świecie. Jane zaczyna pracę na promie pływającym między Danią a Niemcami. Tam poznaje wiele nowych ludzi, między innymi Aksla – starszego o kilkanaście lat elektryka.

Mam wrażenie, że gdybym opowiedziała wszystko, co się tam działo, to moja opowieść byłaby o wiele ciekawsza od samej książki. „Prom do Puttgarden” jest napisany niesamowicie oszczędnie. Autorka nie przebiera w opisach, mamy jedynie krótkie zapisy spostrzeżeń Jane i zwyczajne dialogi pomiędzy bohaterami dotyczące całkowicie prozaicznych czynności czy zdarzeń. Helle Helle dokonała zapisu zwykłego życia wraz z jego monotonią, prostymi wydarzeniami, które tworzą nas, jako ludzi i kreują nasze dalsze losy. Pokazała relacje między siostrami, między córką a matką, między sąsiadami i współpracownikami. Oszczędność formy wręcz podkreślała niejaką pustkę życia obu sióstr.

Nie do końca wiem, jak do tej książki podejść. Bardzo dobrze mi się czytało, wbrew spokojowi w niej panującemu nie nudziłam się, ale z drugiej strony mam takie pytanie – Po co coś takiego pisać? Co mi dało poznanie kawałka życia dwóch młodych dziewczyn na skraju Zelandii? Nic się tam nie dzieje, a to, co się dzieje jest tak całkowicie pozbawione jakiegokolwiek dreszczyku… Nie to, że jestem osobą żądną sensacji. Ale atmosfera tej książki jest taka… wyciszona. Smutna. Szara. Proza życia prawie przygnębia, ale z drugiej strony nie jest aż tak źle. Zakrawa z mojej strony na odczucie obojętności, ale też nie do końca. Naprawdę nie wiem, jak to określić.

Podejrzewam, że taka recenzja książki nie jest zbyt zachęcająca. Na pewno nie jest to pozycja obowiązkowa i nie wzbudza żadnych fajerwerków. Ja przeczytałam, poznałam kolejny skrawek Danii i z tego się cieszę.


„Prom do Puttgarden” Helle Helle, wyd. Słowo/obraz terytoria 2010, str. 173
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...