niedziela, 30 września 2012

Nareszcie nowy sezon - Seriale.

Nawet nie wiecie, jak tęsknię za tym blogiem. Za skończeniem książki i później podzieleniem się tutaj swoimi przemyśleniami i odczuciami. I tylko co zrobić, jeśli od miesiąca czytam tą samą książkę i w dodatku jedyny czas, kiedy mogę ją czytać to 40 minut w autobusie? Książka jest taka tyci tyci, mały format, małe literki, stron co prawda kilkaset... A ja nie jestem nawet w połowie, to straszne. Mowa o "Fistful of charms" Kim Harrison. Chyba mam ogromny żal do wydawnictwa MAG za nie wydawanie kolejnych części serii o Rachel, czarownicy z Cincinnati. Kim Harrison ma specyficzny styl i nawet w polskich wydaniach musiało minąć trochę czasu, zanim się wciągnęłam, a co dopiero mówić o oryginale. Ale jak się uwielbia, to się trzeba męczyć ;).

Jako kolejny "zabijacz czasu" chciałam dzisiaj opowiedzieć o serialach. Pomysł krążył po mojej głowie już kilka tygodni i dzisiaj postanowiłam go zrealizować, skoro tak tęsknię za opublikowaniem czegoś. Jeszcze jedno słówko o książkach - recenzje w październiku zdecydowanie się pojawią, bo już zlatują się do mnie recenzyjne i będę musiała się nimi zająć. Przynajmniej tyle ;).

Oprócz mani książkowej, posiadam manię serialową. Nie potrafię żyć, nie oglądając jakiegoś serialu. Seriale doskonale mnie relaksują, sprawiają, że świetnie wypoczywam - nie muszę nic robić, poza patrzeniem w ekran, nawet myśleć ;p. Od razu mówię, że nie lubię polskich seriali. To jest coś... nawet nie będę się wypowiadać. Za to jestem totalną maniaczką seriali amerykańskich. Podam Wam teraz kilka (kilkanaście?) ulubionych tytułów, kolejność przypadkowa.

Scandal. Główną bohaterką jest Olivia Pope, grana przez Kerry Washington. Olivia jest specem od kryzysu. Kiedyś pracowała dla Białego Domu, ale się zwolniła i założyła własną firmę. Zgłaszają się do niej prominenci, politycy, szefowie światowych korporacji i osoby prywatne. Wszyscy, którzy mają tak wielki problem, że jedynie Olivia może sobie z nim poradzić. Smaczku dodaje prezydent USA, Biały Dom od środka i ciekawa postać pierwszej damy. I oczywiście sama Olivia. Niesamowita kobieta.





Grey's Anatomy, serial w Polsce znany jako Chirurdzy (czy naprawdę trzeba wymyślać własną nazwę i nie można przetłumaczyć jako Anatomia Grey, co uważam ma w sobie o wiele więcej znaczenia?). Serial opowiadający o grupie chirurgów z Seattle. Poznajemy ich jako praktykantów, tuż po studiach. Na przestrzeni lat (serial właśnie rozpoczął 9 sezon) wiele się dzieje, ludzie się zmieniają, giną, odchodzą, przychodzą nowi, praktykanci awansują, mają własnych praktykantów, niektórzy nawet zostają szefami chirurgii itd. Po prostu życie. Może nieco zbyt dramatyczne - możecie być pewni, że co roku pod koniec sezonu wydarzy się coś wielkiego - kogoś potrąci śmiertelnie autobus, do szpitala wejdzie psychol strzelający do wszystkich albo spadnie samolot z większością głównych bohaterów na pokładzie. Niemniej jednak uwielbiam ten serial za pokazanie więzi między ludzkich, wielu różnych odcieni miłości, przyjaźni oraz rozwoju wewnętrznego człowieka. Moją ulubioną postacią jest Cristina Yang, choć każdego lubię na swój sposób.

The Vampire Diaries. Tego serialu chyba nie muszę przedstawiać, raczej każdy o nim słyszał. Opowiada o trójkącie miłosnym pomiędzy dwoma braćmi wampirami i ludzką dziewczyną. Brzmi koszmarnie, na szczęście w "rzeczywistości" jest o wiele lepiej. Dużo się dzieje, akcja zawsze zaskakuje, a postaci ewoluują. Może nie tak dobrze, jak w Grey's Anatomy, ale wystarczająco. No i teraz Elena nareszcie została przemieniona w wampira, może to jeszcze bardziej rozkręci niekończącą się opowieść o miłości i wreszcie dojdziemy do jakichś konkretów ;). Bywają odcinki lepsze i gorsze, ale to jeden z moich faworytów.





Revenge. Amanda po latach wraca do Hamptons, by zemścić się na ludziach, którzy są odpowiedzialni za zniszczenie i zamordowanie jej ojca. Przyjmuje nowe imię i nazwisko i jako Emily Thorne prowadzi skomplikowaną grę, której jedynym celem jest zemsta. Zwykle jej się udaje, choć nie zawsze wszystko idzie według planu i zostają skrzywdzeni ludzie, których chciała uchronić. Bardzo dobry serial, tym, którzy jeszcze go nie znają, polecam. Są tu postaci, które lubię, są postaci, które denerwują, są postaci nudne i są postaci ulubione. Są także te złe, jak np. Victoria Greyson (najbardziej zła ;)), które gdzieś w środku wcale nie są złe i pokazują, że życie jest zbyt skomplikowane by wszystko mogło być czarno-białe. Victoria ponoć zginęła w wybuchu samolotu, ciekawe czy gdzieś w drugim sezonie nie powstanie ze zmarłych. Nie wyobrażam sobie tego serialu bez niej, szczerze mówiąc.

Teraz trochę komedii. New Girl, grana genialnie przez Zooey Deschanel, "sobowtóra" Katy Perry. Zabawna opowieść o nieco świrniętej i "innej" Jess i jej współlokatorach. Ludzie koło trzydziestki, którzy nie zawsze wszystko mają poukładane. Nick pracuje w barze, choć ma studia prawnicze, Schmidt pracuje w korporacji i wierzy, że każda kobieta go uwielbia, a Winston jest byłym sportowcem, który teraz nie wie, co ma w życiu robić. Cece, przyjaciółka Jess jest modelką i trzyma Jess przy ziemi. Serial obfituje w zabawne wydarzenia i dialogi wyrwane z naszej codzienności, ale nieco przerysowane. Każdą z postaci da się polubić, każda jest inna, ale wspaniale się uzupełniają. Dlatego serial jest o nich wszystkich. Nowa wersja "Przyjaciół"? Może. Bardzo udana.



How I Met Your Mother. No, tego to już na pewno nie muszę przedstawiać. Kolejny serial o paczce przyjaciół. Jak dla mnie absolutny faworyt. Historia jest bardzo sprytnie prowadzona. Ted opowiada swoim dzieciom jak poznał ich matkę. Opowieść ciągnie się przez wiele lat, opowiadając o wszystkim tylko nie o ich matce. W pewnym sensie, ponieważ Ted przez te wszystkie lata szukał miłości swojego życia. Na przestrzeni lat towarzyszyła mu zgrana paczka przyjaciół, przez co historia tak naprawdę opowiada o ich przyjaźni i tym, co przeszli by dotrzeć do tego punktu w przyszłości, kiedy Ted opowiada wszystko dzieciom. Jak to często bywa, najlepszą postacią wcale nie jest bohater pierwszoplanowy, a ktoś, kto mu towarzyszy. Tutaj będzie to Barney, wieczny podrywacz i seksoholik, który boi się miłości. Polecam. Najlepszy komediowy serial.

Revolution. Nowy serial, na razie były zaledwie dwa odcinki. Opowiada on o wielkim blackoucie i świecie piętnaście lat później. Miasta zostały przejęte przez naturę, rządy upadły, ludzie żyją jak za czasów przed wynalezieniem prądu. W co trudno się dziwić, skoro prądu nie ma. Ale nie wszystko jest jasne. Istnieją ludzie, którzy mogą wiedzieć, co się stało i jak prąd przywrócić. Jednym z nich jest ojciec głównej bohaterki. Zostaje zabity, a ona wyrusza na poszukiwania porwanego brata, w między czasie zapewne odkrywając coraz więcej tajemnic. Serial taki sobie, nic wybitnego, całkowicie schematyczny, ale jakoś przyjemnie mi się patrzy, jak by świat wyglądał, gdyby elektryczność zniknęła ;). Może brzmi to idiotycznie zważywszy na to, że za każdym rogiem można zostać zabitym, ale chodzi mi raczej o wygląd miast i samą wizję. Zobaczymy, jak fabuła się rozkręci i czy będzie sezon drugi ;).

The Middle. Tytułowy "Środek" to stan Indiana, stan, na który nikt nie zwraca uwagi, jak mówi w pierwszym odcinku Frankie Heck, matka trojga dzieci, dealerka w salonie samochodowym (bo została zwolniona z pracy sekretarki w gabinecie dentystycznym) i żona swojego męża, Mike'a Heck, managera budowy. Axel, najstarszy syn, jest typowym przedstawicielem swojej płci i swojego wieku - zero rozumu, sto procent lenistwa, a w głowie tylko dziewczyny i ewentualnie football, w który gra. Sue, dziecko środkowe, to nieszczęsne stworzenie, które jest niezauważane przez cały świat. Na szczęście Sue żywi wieczny (i niezrozumiały dla innych) optymizm i nigdy się nie poddaje, a jest wystawiana na próbę każdego dnia. Brick, dziecko najmłodsze, to mały mol książkowy, który odziedziczył po swoim ojcu niechęć do nawiązywania kontaktów z innymi ludźmi. W dodatku jak coś powie, to musi sam do siebie wyszeptać ostatnie słowo, które powiedział, przez co sprawia wrażenie dziecka troszkę.. walniętego, że tak powiem. Ale to moja ulubiona postać. Uwielbiam ten serial za to, że opowiada o zwyczajnym życiu, za to, że pokazuje sytuacje, które zdarzają się każdemu, a przy tym robi to w bardzo zabawny sposób. Panuje w nim niezwykle rodzinna atmosfera, ale nie sztuczna czy przesadzona. Frankie jest wiecznie niedocenianą matką, kobietą zapracowaną, wiecznie wściekającą się na swoje dzieci ;). Mike zawsze ma stoickie podejście do wszystkiego, czym jeszcze bardziej Frankie wkurza. A dzieci, to dzieci. Nie zauważają, jak bardzo matkę doprowadzają do szału ;). Uwielbiam ten serial i mam nadzieję, że nigdy się nie skończy :).

Suburgatory i Raising Hope. Dwa odmóżdżacze, które w zabawny sposób parafrazują amerykańskie stereotypy. Suburgatory naśmiewa się z bogatych blondynek mieszkających na przedmieściach i nie wiedzących, co ze sobą robić (najlepiej wybielać zęby i co jakiś czas poprawiać naturę). Natomiast Raising Hope opowiada o biednej rodzinie, całkowicie niewykształconej, w której nagle pojawia się Hope. Dziewczynka zrodzona z przypadkowego seksu dwudziestoletniego Jimmy'ego i uciekającej seryjnej morderczyni. Jak powiedziałam, dwa odmóżdżacze, ale czasem po ciężkim dniu są jak znalazł ;).

To chyba tyle z seriali z obecnego sezonu. Zastanawiam się czy nie wyszłam na jakąś serialową psychopatkę ;). Na swoje wytłumaczenie mam, że seriale komediowe mają po 25 minut, więc tak wiele czasu nie zabierają, a generalnie każdy serial jest wyświetlany innego dnia, więc jak dziennie poświęcę na nie godzinę, półtorej to maks ;). No i czasem zostawiam sobie jakieś na weekend, acz w październiku będzie ciężko, ponieważ Od poniedziałku do piątku mam pracę, a w weekendy kurs, także zobaczymy ;).

Mam jeszcze dwa seriale, które są z tak zwanego mid-season, czyli rozpoczynające się wtedy, kiedy wszystkie inne się kończą. 

Jednym z nich jest White Collar. Głównym bohaterem jest Neal, złodziej dzieł sztuki, złapany (wreszcie) przez Petera, agenta FBI z wydziału white collar. Neal zgadza się na układ, gwarantujący mu jako taką wolność, w zamian za współpracę z FBI. Oczywiście jest pod stałą obserwacją, a na nodze nosi elektroniczną bransoletkę. Wraz z Peterem udaje mu się rozwiązać wiele spraw, ale historią łączącą wszystkie sezony jest przeszłość Neala, nie dająca mu spokoju. Jeden z moich ukochanych seriali, chociaż sezon czwarty dał taką plamę, że szkoda gadać. Nie wiem jakie były rankingi oglądalności, ale gdyby nie wznowiono serialu na sezon piąty, nie zdziwiłabym się. I nawet nie wiem, czy byłoby mi smutno... 
Continuum. Serial produkcji kanadyjskiej. Opowiada o agentce z roku 2073, która niechcący przenosi się do roku 2012. W roku 2073 była odpowiedzialna za aresztowanie członków terrorystycznej grupy. Teraz znowu musi ich ścigać, tym razem w naszych czasach. Bardzo dobry serial, myślę, że odpowiadający naszym czasom. Grupa terrorystyczna stoi za uwolnieniem się spod władzy korporacji (to one rządzą światem w 2073). Kiera, z początku oddana swojej pracy i szefom, coraz częściej zaczyna dostrzegać kłamstwo, jakie korporacje wykreowały. Niemniej jednak, jeszcze nie dotarła do momentu, w którym zrezygnowałaby z dotychczasowego nastawienia. Uważa, że terroryści zabijają setki niewinnych ludzi i przez to trzeba ich zatrzymać. Serial ciekawie łączący sciene fiction z kryminałem. Obrazy z przyszłości są bardzo wiarygodne i ciekawie pokazują drogę pomiędzy 2012 a 2073 - wydarzenia historyczne, typu powstania, jak i rozwój technologiczny. Bardzo lubię ten serial i żałuję, że pierwszy sezon skończył się po dziesięciu odcinkach. Mam nadzieję, że drugi będzie dłuższy. Polecam.

I to tyle. Post pisany półtorej godziny jak nie więcej; myślę, że powinien zaspokoić moją potrzebę publikowania na blogu ;). Jestem bardzo ciekawa, czy któreś z tych seriali znacie, lubicie? Albo które polecacie? Lubię dobry humor, psychologię i emocje ;). 

Edit: Zapomniałam jeszcze o jednym, ważnym serialu! Jak mogłam! 

Hart of Dixie. Pierwszy odcinek drugiego sezonu wychodzi już w tym tygodniu... Serial ten opowiada o Zoe Hart, pani doktor przed trzydziestką, która przenosi się z Nowego Yorku do Bluebell, małego miasteczka w stanie Alabama. Stąd też dwuznaczny tytuł serialu. Alabama jest zwana "Sercem Dixie", a nazwisko Zoe to Hart czyli heart bez jednej litery. Zoe z początku nienawidzi małomiasteczkowości i tęskni za NYC (do Bluebell nie przeniosła się z własnej woli). Jednak po jakimś czasie przyzwyczaja się do ludzi i trybu życia. Oczywiście nie obędzie się bez kłopotów sercowych. Zoe kocha Georga, który jest zaręczony z Lemon, a w Zoe kocha się Wade, zwany przeze mnie łobuzem (jest przeuroczy). Serial jest dość spokojny, nie ma w nim wielkich wypadków, czy tragicznych wydarzeń, co na swój sposób mnie cieszy. Bardziej bazuje on na zabawnych zbiegach okoliczności i komediowej postaci Zoe, która wiecznie popełnia gafy i nie może przyzwyczaić się do małego miasteczka. Świat Bluebell jest dość hermetyczny i mam wrażenie, że mało realny, ale kto wie, nigdy na amerykańskiej prowincji w stanie Alabama nie byłam... Myślę, że część jest prawdą, a część jak zwykle jest mocno przerysowana. Niemniej jednak bardzo ten serial lubię i z przyjemnością obserwuję perypetie Zoe.


sobota, 15 września 2012

Książki.

Mijają chyba już dwa tygodnie, albo i więcej, odkąd zamieściłam jakąś recenzję. Trochę dlatego, że nie czytałam, trochę dlatego, że teraz czytam, ale kilka książek na raz i wszystkie po angielsku, dlatego wolno mi idzie i nie wiem kiedy je skończę. Niestety kiedy czytam w obcym języku automatycznie zwalniam tempo, choć rozumiem je z grubsza tak samo. Dotychczas miałam w swoim życiu chyba tylko dwie książki, po których wręcz prześlizgnęłam się, tak szybko je czytałam, co było dla mnie wielkim zdziwieniem. Tak czy siak, wybaczcie tę drobną ciszę.

Nie lubię jak nie ma postów zbyt długo, dlatego ten post będzie taką zapchaj dziurą ;). Postanowiłam podzielić się moją frustracją na temat wydawanych książek. Otóż, przeglądam sobie od kilku dni różne nowości i zapowiedzi (najszybciej jest to zrobić na stronie internetowej Empiku, szybsze niż grzebanie po stronach wydawnictw) i jestem niemalże zdruzgotana poziomem wydawanych książek. Po prostu nic nie ma! I pewnie, że militariami czy historią drugiej wojny światowej się nie interesuję i taki Davis również jest mi całkowicie obojętny, ale bez przesady. Powieści są.... po prostu żenujące. Kilka paranormali tych samych autorów, dziesiąta część jakiejś serii, kilka powieści dla kobiet odgrzewających ten sam kotlet, kilka kryminałów z okładką identyczną jak sto innych książek z tego gatunku i tak dalej... Czasem mam wrażenie, że żeby przeczytać dobrą książkę, albo chociaż taką, która sprawi nam jakąś przyjemność, trzeba wybierać z tych, które zostały wydane w przeszłości. Ja lubię jesień, ten pierwszy miesiąc wrzesień. Wtedy wszystko zaczyna żyć, w mieście pojawia się wiele nowych atrakcji, życie kulturalne na nowo kwitnie, artyści wydają nowe albumy, sporo koncertów, nowych książek.... I bum. Nowe książki są do niczego. Oczywiście to całkowicie moja subiektywna opinia, ale. Na bodajże 24 strony zapowiedzi znalazłam tylko jedną książkę, która by mnie ucieszyła. O czym to świadczy?

Tą książką jest "Belladonna" Anne Bishop, druga część "Efemery". Pierwsza część, "Sebastian" była niedawno przeze mnie recenzowana. Książkę chcę mieć, więc pewnie kiedyś kupię.


Drugą książką, która wywołała uśmiech na mojej twarzy jest biografia Johnny Depp'a "Sekretne życie", napisana przez Nigela Goodall'a. Nie wiem jakim biografem jest ten pan, a tytuł książki jest raczej kiczowaty, niemniej jednak od dawna marzyłam o takiej biografii Johnny'ego więc na pewno ją kupię, ale 45zł dawać za nią nie zamierzam. Upoluję na Allegro ;).

I to tyle jeśli chodzi o nowości i zapowiedzi. Sami przyznacie, że marnie spoglądając na ilość wydawanych pozycji. Nie wiem, może to moja wina, że mnie te książki nie interesują? Jednak nie do końca mi się wydaje. Szkoda. Mam nadzieję, że chociaż w listopadzie czy grudniu coś się podkręci. Albo i nie...

poniedziałek, 10 września 2012

Budapeszt.

Z Budapesztu wróciłam już kilka dni temu i jakoś nadal ciężko mi zabrać się za cokolwiek. Nie wiem, jak Wy, ale ja zwykle po wyjazdach mam "kaca popodróżnego". Wtedy nadaję się tylko do kolejnego wyjazdu, a że wiadomo, nie za bardzo można, to wolny czas zużywam planując przyszłe wycieczki lub wirtualnie zwiedzając różne miejsca. Szczęśliwie już mi mija i postanowiłam, że sklecę jakiś post o Budapeszcie :).

Nie wiem, czego się po tej wycieczce spodziewałam, ale w moim umyśle Budapeszt jawił mi się jako coś szczyptę egzotycznego, jak i całe Węgry. Na miejscu okazało się, że miasto jest tak swojskie i przytulne, że nawet nie dane mi było poczuć się obco. Nie wiem, czy to dobrze, czy źle :). I pomimo tego, że język węgierski jest tak inny, on również nie sprawił, że czułam jakąkolwiek inność. Może wynikało to z tego, że generalnie wszędzie dało się dogadać po angielsku (momentami miałam wrażenie, że turystów jest tam tylu co rodowitych Węgrów), a może z tego, że często różne słowa przeinaczałyśmy na polski, co wywoływało salwy śmiechu. I tak, na Węgrzech jeździ się buszem, autobuszem, albo trolibuszem. Wszędzie są sklepy z dyszkontem, a nawet znalazł się jeden szexshop. Myślałyśmy z Aliną (bo to z nią się wybrałam i relację będziecie mogli też przeczytać u niej), że buszów nic nie przebije, ale jednak się myliłyśmy ;p.

Samo miasto zachwyciło mnie architekturą kamienic. Widać tam wpływy austriacko-niemieckie, tureckie, a nawet momentami miałam wrażenie jakiegoś francuskiego kolonializmu. Połowę Budapesztu da się przejść na wskroś w ciągu około godziny, a przynajmniej z jednego końca Pesztu do Wyspy Małgorzaty. Po Budzie jakoś za dużo nie chodziłyśmy, na to by potrzeba było drugiego dnia.
W mieście są trzy linie metra, które bardzo ułatwiają poruszanie się, jeżeli chcemy szybko gdzieś się znaleźć. Warto przejechać się najstarszą linią metra na świecie (linia nr 1); stacje wzdłuż tej linii mają zachowany dawny wystrój a samo metro jest bardzo krótkie i jedzie się ciasnym korytarzem, co bardziej kojarzy się z górniczą kolejką (nie to, że w takiej byłam ;p). 

I to tyle z mojej relacji, która może za dużo Wam nie mówi, ale to są momenty, które chyba najbardziej zapamiętałam. Raczej mało zwiedzałyśmy, a bardziej po prostu spacerowałyśmy po mieście. Wydaje mi się, że mając tylko jeden dzień trudno coś innego robić. Tak czy siak, moje marzenie się spełniło i do Budapesztu trafiłam :). Wynoszę z niego miłe wspomnienia i to uczucie swojskości, któremu wciąż nie mogę się nadziwić. Zaważyło ono również na zdjęciach, które z tego miasta wyniosłam. Jest ich niewiele i głównie piękne stare domy lub kamienice, które szczególnie mnie zachwyciły. Myślę, że do Budapesztu jeszcze wrócę, by spokojnie pozwiedzać Budę, a także okolice Budapesztu, m.in. chciałabym pojechać do pałacu, w którym kiedyś mieszkała cesarzowa Elżbieta, czyli Sissi :). 

Poniżej jest kilka zdjęć z naszych pieszych wycieczek. Mogą wydawać się strasznie pochmurne, ale mogę zapewnić, że było jaśniej, upalnie i słońce też wychodziło. Może (co bardzo prawdopodobne) aparat nie najlepiej działał, a może taka była wilgoć w powietrzu. Po powrocie do Polski była miła chłodna odmiana :). Co też było dziwne, bo w ciągu godziny następowała różnica prawie dziesięciu stopni. Tyle :). Po kliknięciu zdjęcia się powiększą.

Widok na Budę.

Widok z drugiej strony Mostu Małgorzaty :).

Fontanna na Wyspie Małgorzaty, "tańcząca" do muzyki poważnej.

Staw z żółwiami, złotymi rybami i karpiami ozdobnymi w Ogrodzie Japońskim na Wyspie Małgorzaty.

Widok z Wyspy Małgorzaty na brzeg Budapesztu (niestety nie pamiętam, który ;)).

Ulica Wesselneyi. Kolejny moment w Budapeszcie, gdzie bardziej czułam "tureckość", patrząc na budynki.

Czyż nie kojarzy się z jakąś bajką? :)

Plac Bohaterów.

Jeden z olbrzymich budynków przy ulicy Andrassy.

Kolejny niesamowity "olbrzym" z ulicy Andrassy.
Trolibusz ;).

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...