piątek, 31 grudnia 2010

Nowy rok. Nowy stos. Albo dwa.


Przyjechała do mnie Alina. Ze stooosem. Trudno to nazwać stosem. Albo stosikiem. To był stooos. Do niego jeszcze dochodzą trzy moje książki, które mi odwiozła, dwie z nich są bardzo grube, więc stooos musiałby być nazwany stoooooos ;D. Nie wiem, kiedy to będę czytać, ale można uznać, że mój urlop się skończył. Nie to, że narzekam, już zaczęłam czytać wytęsknioną "Ugrofińską wampirzycę" :). Ale... żeby dobić i Was i siebie, powiem, że dzisiaj poszłyśmy do biblioteki i wróciłyśmy z kolejnym stosem. Heh. Chyba najpierw zabiorę się za książki publiczne, a później te prywatne, Aliny ;).

Nie będę szczegółowo mówiła, jakie książki "dostałam", bo to chyba widać, a przy każdej wymieniać "dlaczego" je chciałam, to zbyt wiele pisania. Najprostszy i najbardziej oczywisty powód, to że chciałam je przeczytać ;).
A, Pilipiuk to prezent świąteczny :).

Wam wszystkim życzę najcudowniejszego Nowego Roku 2011. Spełnienia marzeń, wszystkich planów, roku pełnego pozytywnej energii i następnych marzeń, które zostaną spełnione w kolejnym :)).

wtorek, 28 grudnia 2010

Urrrlop

A ja sobie chyba na urlopie jestem. Jakoś nie chce mi się czytać. Uwierzy ktoś z kochanych molików? To herezja, nie? ;) Ale poważnie. Zaczęłam "Posiadłość Blackwood" ale urwałam na którejś stronie. Nie dlatego, że mi się nie podoba, bo podoba, tylko... no. Brak chęci. Mam też "Oko jelenia" Pilipiuka, które komuś obiecałam przeczytać, ale na przeglądaniu książki mniej więcej raz dziennie się kończy. Tak naprawdę w mojej świadomości istnieje jedynie Ugrofińska Wampirzyca, którą pojutrze przywiezie mi Alina. Ale to nie tłumaczy braku ochoty na czytanie! To wymyśliłam sobie, że na urlopie jestem... ;).

niedziela, 19 grudnia 2010

Kitty i Nocna Godzina. Carrie Vaughn


Ja naprawdę mam słabość do wszystkiego co wampirze i wilkołacze (szczególnie do tego pierwszego, ale nie wiedzieć czemu, tam gdzie wampir, na pewno znajdziemy również wilkołaka) i kiedy widzę książkę po której okładce z góry wiadomo, że dotyczy świata nadnaturalnego, muszę ją chociaż przejrzeć. I choć wiem, że nie będzie niczym specjalnym, to i tak ją biorę. Szczęśliwie czasami zdarzają się odstępstwa od tej reguły i nie każda książka okazuje się koszmarem dla ludzi pozbawionych smaku i inteligencji. Taką niespodziankę zrobiła mi „Kitty i nocna godzina”.

Notka reklamująca książkę na okładce informuje nas: „Didżejka wilkołaczka zakochana w seksownym łowcy wilkołaków”. Naprawdę, wisi mi w kim jest zakochana (tym bardziej, że wcale aż tak nie jest) ale jeszcze nigdy nie czytałam o kobiecie-wilkołaku i to didżejce (co mnie osobiście w oddali jawi się jako fajny zawód). Kitty okazuje się pracować nocami w radiu, zwykle przy puszczaniu muzyki. Wszystko się zmienia, kiedy pewnej nocy dzwoni słuchacz i zadaje pytanie: „Wierzysz w wampiry?”. Nagle Kitty całą audycję rozmawia z ludźmi o wampirach i wilkołakach, przyciągając tym do radioodbiorników znacznie więcej słuchaczy, niż ktokolwiek by przypuszczał. Dostaje podwyżkę i od tej pory prowadzi audycję zwaną „Kitty i Nocna Godzina”. Nie każdemu się to podoba, szczególnie przywódcy miejscowego rodu wampirów oraz jej własnemu alfa. Obaj każą jej zakończyć audycję, ale jest ona pierwszą rzeczą w życiu Kitty, na której jej zależy. Poza tym daje jej wolność i własne miejsce tylko dla siebie. Wraz z rozwojem akcji Kitty dorasta, z młodego wilka zmienia się w kogoś, kto ma dość strachu i płaszczenia się przed silniejszymi. Zamachy na jej życie, tajemniczy seryjny morderca, wewnętrzne problemy watahy, policja na głowie i znikomy wątek miłosny – oto życie Kitty. I nie należy zapominać o audycji. Bo tak naprawdę wszystko dzieje się właśnie przez „Nocną godzinę”.

Książkę czyta się dobrze. Autorka ma dobry język, co sprawia, że gładko się przepływa po stronach, często zapominając o świecie rzeczywistym. Nie ukrywam, że bardzo podobało mi się spojrzenie na wilkołaki. Mimo, że bazuje na doskonale znanych nam podstawach (pełnia, alfa, beta, bieganie po lesie i uwielbianie surowego mięsa), to zostało przedstawione w stosunkowo oryginalny sposób i – przede wszystkim – jest to książka o wilkołakach i trochę wampirach, a nie na odwrót, dzięki czemu mamy doskonały wgląd w wilkołaczy świat. Myślę, że Carrie Vaughn naczytała się sporo o zachowaniach zwierząt (czy konkretnie wilków, nie mnie to oceniać), gdyż w sposób ciekawy i wiarygodny opisała zwierzęce cechy Kitty i jej znajomych z watahy. Podobały mi się także fragmenty, w których świat był pokazany z punktu widzenia wilczycy, a nie Kitty w ludzkiej postaci.

Kolejnym plusem dla książki jest to, że duża część treści zostaje nam przekazana w formie audycji radiowej, dzięki czemu mamy żywe tempo, mnóstwo informacji, a także pełno wątków, które się dzięki nim rodzą i tworzą pozostałą część powieści.

Jedyną wadą, jaką w tej książce dostrzegłam, było to ulotne „coś”, co przywodziło mi na myśl powieści Laurell K. Hamilton, z tym wypadkiem, że to nie główna bohaterka była łowczynią wampirów i wilkołaków, a jej znajomy. Jednakże nie przeszkadzało mi to w cieszeniu się każdą stroną i przeżywaniu życia Kitty.

Na koniec ciekawostka dla miłośników muzyki. Po ukończeniu książki znajdziemy listę kilkunastu piosenek, przy których tworzyła autorka. Są utrzymane w odrobinę mrocznym alternatywnym rocku z lat dziewięćdziesiątych, ale nie tylko. Dzięki niej odkryłam zespół Garbage, z którym nigdy wcześniej się nie spotkałam.

Polecam tę książkę wszystkim wielbicielom fantasy i stawiam wysoko nad takimi pozycjami jak „Pamiętniki wampirów” czy zrecenzowane wcześniej „Kiedy nadchodzi ciemność”. Trochę wręcz żałuję, że to Amber wydało „Kitty”. Myślę, że w wydaniu innego wydawnictwa stanowiłaby znacznie ciekawszą pozycję i przyciągnęła więcej czytelników. Teraz będę polowała na drugą część, pt. „Kitty i nocny Waszyngton”.



piątek, 17 grudnia 2010

Opactwo Northanger. Jane Austen.


„Opactwo Northanger” mogłoby się równie dobrze nazywać „Bath – Opactwo Northanger”, ponieważ połowa książki dzieje się w pierwszej miejscowości, a druga połowa w opactwie. Ale nie brzmiałoby to już tak ładnie, prawda? W tej jednej z pierwszych powieści Austen znów stykamy się z nieco biedną dziewczyną, która zakochuje się w kimś bogatszym. Po drodze natykają się na mnóstwo przeszkód, by na koniec stanąć przed upragnionym ołtarzem. Nie ma w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że jest to najzabawniejsza książka Austen z jaką się do tej pory spotkałam, a wciągnęła mnie tak, że na głos krzyczałam na bohaterów, ciśnienie mi się podnosiło, bądź też zgrzytałam zębami z irytacji (wynikającej z osobowości postaci). I tak przy okazji, czy nie można by kiedyś napisać o bogatej pannie i jej biednym ukochanym?

W „Opactwie…” Jane Austen udowadnia, że jest inteligentną kobietą z cudownym, ironicznym poczuciem humoru. A cała historia jest wspaniałą satyrą ówczesnych czasów i przede wszystkim ówczesnych powieści. Autorka niejednokrotnie żartuje sobie z tego, co i jak powinno być napisane w powieści i na przekór kieruje swoimi bohaterami w odwrotny sposób. Mam wrażenie, że traktowała swoich bohaterów z lekką złośliwością, ale nie bez serca. Sprawiało to również, że do tych złośliwostek włączała też nas, czytelników, wiedząc, czego od powieści oczekujemy i robiąc na przekór. Ponieważ jednak jest osobą raczej ciepłą i takie pisze powieści, wszystko zmierza do szczęśliwego zakończenia.

Podziwiam autorkę za niesamowitą umiejętność przedstawienia bohaterów tak realnie, tak różnorodnie, tak wiarygodnie. Każdy z nich jest inny, każdy przedstawia stereotypową figurę, ale nie robi tego w monotonny sposób – bohater nadal zachowuje indywidualność. Tak jak w poprzedniej recenzji dotyczącej powieści Jane Austen uznałam, że „Perswazje” to nieco zmieniona plenerowo kopia „Dumy i Uprzedzenia”, tak twierdzę, że „Opactwo Northanger” jest niezwykle oryginalnym i błyskotliwym dziełem.

Catherine Morland jest słodką osóbką, ucieleśnieniem dziewczęcej naiwności, czystości, ale i ciekawości świata oraz umysłu, który odpowiednio skierowany, może się bardzo rozwinąć.
Henryk Tilney to jej ukochany, który zainteresował się nią, ponieważ przyciągnęła go do niej sympatia jaką do niego żywiła. Inteligentny, z ironicznym poczuciem humoru, niezwykle sympatyczny. Nieraz przywodził mi na myśl samą autorkę.
Isabella Thorpe to symbol przebiegłej dziewczyny z nizin, która o nieco głupim, ale wystarczająco sprytnym umyśle dąży do dobrze ustawionego życia i chwyta się czego może, kłamiąc i łudząc osoby, które obdarzyły ją zaufaniem.
Na koniec brat Isabelli, John Thorpe, który to był adresatem tych moich zdenerwowanych okrzyków oraz sprawcą podniesionego ciśnienia. Dwa razy przez niego odkładałam książkę, nie mogąc dalej czytać o jego zachowaniu, poczynaniach i patrzeć, jak Catherine daje mu się wmanewrowywać (na szczęście tylko na początku).

Gdybym nie czytała „Dumy i Uprzedzenia”, to właśnie ta książka Jane Austen byłaby moją ulubioną. Jest naprawdę świetna, nie nuży ani razu, często rozśmiesza i wyzwala silne emocje (jak widać powyżej). Do tego pewna postać przez cały czas prowadzi pewne działania, których powodu powstania nigdy bym nie wymyśliła i się po niej tego nie spodziewała. Uwierzcie – jest ciekawie.

Za polecenie książki dziękuję Czarny(w)Pieprz :).

wtorek, 14 grudnia 2010

Krwawy Kantyk. Anne Rice


Zacznijmy od spraw natury cielesnej. Odkąd pamiętam, tytuł tej książki zawsze czytałam „Krwawy antyk” i bardzo się zdziwiłam, kiedy się okazało, że to kantyk. Według Wikipedii „kantyk” to „śpiew liturgiczny w kościołach katolickich”, co uważam jest nad wyraz trafionym tytułem książki i chwała wydawnictwu, że go tak dosłownie przetłumaczyli. Druga rzecz, że pokochałam tę książkę za jej idealną grubość, format, czcionkę, papier na jakim została wydana. I zapach. Za zapach najbardziej, bo już kiedyś miałam w swoich rękach książkę pachnącą identycznie i chyba musiała być dla mnie ważna, skoro za każdym razem jak wącham „Krwawy kantyk” to mam w sobie uczucie czegoś ważnego, tęsknego, ale zapomnianego. Podejrzewam, że też musiała to być książka z wydawnictwa Rebis. I wybaczcie mi nadużywanie słowa „książka” w jednym akapicie.

„Krwawy kantyk” jest to dziesiąta część Kronik Wampirów (pal sześć, że w bibliotece dostałam zaćmienia i myślałam, że ostatnia). Akcja powieści rozgrywa się w dworze Blackwood lub jego Nowoorleańskich okolicach. Dużą rolę odgrywa tu rodzina czarownic Mayfair, a szczególnie jego aktualna dziedziczka Rowan oraz przyszła dziedziczka Mona. A także pewien nieznany do tej pory gatunek Taltos i to on jest zarzewiem głównej akcji. Występuje oczywiście wampir Lestat, jako że to on niby pisze Kroniki.

Skoro już jesteśmy przy Lestacie, to powiem, że jego postać jest irytująca, zabawna, czasami nudna oraz może być ciekawym stadium psychologicznym (ale wtedy trzeba by przeczytać każdą część Kronik). Jego… sposób bycia, kiedy mnie nie śmieszył lub drażnił, to zawodził. Pamiętam Lestata z „Lestata” czy „Wywiadu z wampirem” (okay, filmu, bo książki jeszcze nie czytałam, ale scenariusz filmu napisała Rice, więc powiedzmy, że się liczy) i był tam o wiele mroczniejszy i bardziej wampiryczny. Sam w „Krawawym Kantyku” mówi, że chce być świętym i wstąpił na drogę cnót i to go tłumaczy, niemniej jednak jakoś dziwnie mi było go takim widzieć. Ja lubię prawdziwe wampiry. Dlatego chyba sobie w najbliższym czasie obejrzę „Wywiad z wampirem”.

Uważam, że Anne Rice musiała czasami być znudzona pisaniem o samych wampirach, ponieważ duża część Kronik została poświęcona rodzinie Mayfair. Jest to wiekowy ród czarownic, które jednak na mój gust są mało czarownicowate. Ich jedynymi „innymi mocami” jest telepatia oraz nad wyraz duża aktywność duchów, z którymi i tak sobie nie radzą i Lestat musi pomóc.

Ogólnie przez całą książkę nic się nie dzieje. Dużo rozmów, rozmyślań Lestata, a właściwa akcja jest tak poprowadzona, że w zasadzie jej się nie zauważa. Mimo to książkę się czyta dosyć lekko i powiedzmy, że wciąga (skoro ja ją dokończyłam, znaczy, że zła nie jest). Sprawiła jedynie, że mam ochotę na takiego Wampira Armanda, Pandorę lub ten nieszczęsny Wywiad, który chodzi za mną niczym widmo, od kiedy dowiedziałam się o istnieniu tej serii. W obecnej stercie książek przede mną jeszcze poprzednia część Kronik „Posiadłość Blackwood”, znacznie grubsza i podejrzewam, że równie mało wampiryczna. Ale. Nie mów hop, dopóki nie przeskoczysz i nie oceniaj książki po okładce.

sobota, 11 grudnia 2010

Odyseja kota imieniem Homer. Gwen Cooper


Gwen Cooper od wielu lat jest wolontariuszką na rzecz niewidomych, ubogich, potrzebujących i zwierząt. Posiada trzy koty, każdego z nich uratowała od śmierci. Jak sama mówi – najpierw je przygarnęła, bo tego potrzebowały. Dopiero później je pokochała. Z jednym wyjątkiem. Jej trzeci kot, malutki, czarny Homer sprawił, że pokochała go od pierwszej chwili.

Niewidome stworzonko, które ocaliła od niechybnej śmierci okazało się podarunkiem od losu. Przez lata uczyło ją miłości, odwagi, a także… o związkach. Homer, chociaż niewidomy, jest niezwykle żywotnym kotem, żądnym przygód, groźnym niczym pies obronny (jest o tym cały rozdział) i obdarzającym miłością każdego – z wzajemnością. Gwen jeszcze nie spotkała człowieka, który by nie kochał jej kota.

Ja także mu się nie oparłam. Przecudownych opowieści mamy bez liku. Ta powieść to ogromny ładunek miłości i pozytywnej energii. Niejednokrotnie też ryczałam jak bóbr, co przy książce nie zdarzyło mi się już dawno. Jednym z momentów, które najbardziej utknęły mi w pamięci, jest opowieść Gwen o 11 września 2001 roku. Do tej pory nie spotkałam się z relacją osoby, która tam była. Swoje doświadczenia z tym wydarzeniem czerpałam jedynie z wiadomości i filmów. Gwen jest pierwsza, a sposób w jaki opowiedziała swoje przeżycia sprawił, że poczułam je jak nigdy. I ryczałam bardziej niż przy zakończeniu „Twój na zawsze”. Niestety nie będę dalej mówiła, żeby nie spolerować, do czego mam szczególny talent.

Kocham całą tę powieść, za jej przekaz, poczucie humoru, mądrości życiowe, które naprawdę są mądre, a nie tylko sloganami i oczywiście za Homera. Z łatwością wyobrażałam sobie scenki z życia kotów, które opisywała autorka. Może dlatego, że sama mam je teraz trzy (dwa plus od miesiąca jedna mała przybłęda, która czeka na przygarnięcie, ale nie ma szczęścia), ale niewątpliwie również dzięki talentowi Gwen Cooper do plastycznego ukazywania sytuacji. Każdy z jej kotów jest indywidualnością, co autorka doskonale pokazała personifikując ich gesty czy spojrzenia. Był to doskonały zabieg i uważam, że nie musiała się wysilać by to zrobić. Każdy posiadacz kota wie, o czym mówię.

Gorąco polecam tę książkę każdemu, nie tylko posiadaczom zwierząt. Przysięgam, że niewiele jest aż tak pozytywnych propozycji czytelniczych na rynku. „Odyseja kota imieniem Homer” to najlepszy zastrzyk na wzmocnienie jaki można sobie zaaplikować. Jako plus może dodam, że nie znalazłam nic, co można by zarzucić pisarstwu Gwen Cooper. Całość czyta się szybko, głęboko przeżywa, a kończy pociągając nosem…

Po kociemu

Hahaha. No więc tak. Obawiam się, że wyszło, jakbym była świrnięta na punkcie kotów. Trochę jestem, ale bez przesady i nie mam w domu kolekcji porcelany z malowidłami kotów ;). Ale co ja poradzę, że po prostu tak wyszło? Chciałam zmienić szablon i przeglądałam sobie DeviantArt. Tam trafiłam na przecudowną galerię [klick] i nie mogłam się oprzeć by nie zaadoptować kilku kotków ;). W dodatku wczoraj skończyłam książkę, której głównym bohaterem jest niewidomy kot i jak tylko poprawię recenzję, to ją opublikuję. Ale pocieszę Was, to tylko chwilowe...

środa, 8 grudnia 2010

Drugie życie Bree Tanner. Stephenie Meyer


Bree Tanner, nowo narodzona, która staje się wampirem tylko po to, by zostać mięsem armatnim w potyczkach Victorii, która chce się zemścić na Cullenach, a przede wszystkim Edwardzie i Belli. Dla czytelników Sagi jest tylko mgnieniem, ot kolejnym wampirem, niezbyt ważnym dla ogółu powieści. Stephenie Meyer uznała inaczej i postanowiła napisać osobną książkę o młodziutkiej Bree.

Spoglądając na tytuł „Drugie życie Bree Tanner” spodziewałam się czegoś ciekawego, czegoś, co by odpowiadało dziewczynie, jaką miałam przed oczami kiedy widziałam jej imię i nazwisko, a czego najwidoczniej nie widziała autorka. I, no dobrze, przyznam się – nieszczególnie pamiętałam kim była Bree i dlatego być może oczekiwałam czegoś więcej.

Ta krótka powieść jest tak naprawdę opowiadaniem, moim zdaniem wydanym tylko dlatego, by zdobyć jeszcze więcej pieniędzy. W końcu wszystko co jest kojarzone ze „Zmierzchem” sprzedaje się jak ciepłe bułeczki. Bardzo się cieszę, że powstrzymałam się te kilka razy, kiedy już już kupowałam tę książeczkę. Tak szumnie reklamowane opisy o nowo narodzonych nie wniosły nic, czego bym już nie wiedziała i naprawdę, nie musiałam czytać o ich szczeniackich zachowaniach, by pogłębić swoją wiedzę (o żadnym pogłębianiu nie mogło być mowy, wspomnienia Jaspera wszystko tłumaczyły wystarczająco). Cała książka to pokazywanie Rileya, jak to on oszukuje i wiedzie na manowce wszystkie wampiry, które inteligencją nie grzeszą i nigdy nie pomyślą, że coś jest nie tak. Bree oraz jej nowy przyjaciel Diego są jedynymi, którzy coś podejrzewają, jednak nadal są tak otumanieni, że tracą życie dla sprawy Riley’a (i Victorii). Ożywiałam się jedynie w momentach, kiedy widziałam Bellę i Cullenów oczami Bree, niestety jest tych momentów zbyt mało.

Książkę polecam… Nie polecam. Można ją przejrzeć na miejscu w sklepie, ale broń Boże nie kupować, strata pieniędzy. Jest tak nijaka, że zupełnie nie wiedziałam, jak mam o niej coś napisać, a tę recenzję, choć krótszą od innych, piszę stanowczo o wiele dłużej.

sobota, 4 grudnia 2010

Perswazje. Jane Austen.


Jane Austen jest moją wierną towarzyszką przez lata i nigdy nie da o sobie zapomnieć, najwyżej na chwilę się oddala. Często jednak powraca, a to w kolejnych ekranizacjach, a to w powieściach do niej nawiązujących, a wreszcie w swoim własnym dorobku. Także można powiedzieć, że po głowie plącze się nieustannie, a to oczywiście owocuje gwałtownym przypływem uczuć do jej powieści. Tak miałam z „Perswazjami”, które zapragnęłam przeczytać po obejrzeniu filmu „Jane Austen’s Book Club”.

Jak sam tytuł wskazuje, przekonanie kogoś do czegoś jest tam ważnym wątkiem. Anna Elliot, druga córka baroneta sir Waltera Elliota w wieku dwudziestu lat zakochuje się w człowieku bez pieniędzy, pozycji i wyrobionego nazwiska. Młodzi chcą się pobrać, już się zaręczyli, ale cała rodzina oburzona niskim pochodzeniem Fryderyka Wentwortha odradza Annie ten ślub, a już szczególny wpływ ma na nią przyjaciółka jej zmarłej matki, która teraz służy jej opieką i autorytetem. Udaje jej się przekonać, że Anna robi to bardziej dla jego dobra, niż swojego i dzięki temu dziewczyna zrywa zaręczyny, łamiąc Fryderykowi serce. Jest to przeszłość, na której oparta jest teraźniejszość powieści, dziejąca się osiem lat później. Fryderyk jest teraz kapitanem Wentworthem w marynarce i w czasie wojny zdobył dwadzieścia pięć tysięcy funtów, co czyni go jak najbardziej słuszną partią. Ale czy nadal kocha Annę? Czy ona ma u niego jakieś szanse? Dlaczego oboje nadal są samotni?

Jane Austen po raz kolejny pięknie rozpisuje się o różnicach między warstwami społecznymi, kpi sobie z ludzi miałkiego umysłu i wychwala tych o słusznych poglądach i dobrym sercu. Czytając tę powieść nachodziło mnie wiele pytań dotyczących jej własnego życia – między innymi, czy sama odczuwała różnice klasowe? Czy dane jej było ich doświadczyć? Czy utożsamiała się z którąś bohaterką? Bo nie da się ukryć, że „Perswazje” to „Duma i Uprzedzenie” w nowej oprawie, ze zmienionym tylko miejscem zamieszkania, stanowiskami bohaterów i nowymi imionami. Chociaż może nieszczególnie to ostatnie, bo nad wyraz narzucały mi się dwa imiona sióstr Anny – Elżbieta i Mary, które przecież były siostrami w „Dumie i Uprzedzeniu”. Niemniej jednak porównania miałam następujące: Fryderyk to Darcy, Anna to Elizabeth, sir Walter i Elżbieta to pan Collins, kapitan Harville to pułkownik Fitzwilliam , kuzyn Elliotów, William Elliot, to wypisz wymaluj Wickham, a pozostali bohaterowie to ogólna mieszanka cech i charakterów znanych nam z tej najsławniejszej powieści. Dlatego bardzo mnie zastanawia, czy w pozostałych książkach Austen również będę miała takie skojarzenia, czy może tylko w tej tak to wygląda.

„Perswazje” czytało się momentami ciężko, a momentami akcja tak wciągała, że strony same uciekały, co jest typowe dla twórczości tej pisarki. Również pod koniec miałam nieodparte wrażenie identyczności z „Dumą…” – wątek dojścia do porozumienia między Anną a kapitanem Wentworthem i wyjaśnienie wszystkich niedomówień między nimi.

Na Austen trzeba mieć nastrój, a wręcz powiedziałabym, że potrzebę. I chociaż nie porywa oraz wymaga od czytelnika skupienia i wzmożonej uwagi, to ma w sobie coś lekkiego, pomagającego w odprężeniu. Polecam do koca, kubka herbaty i śnieżycy za oknem.

środa, 1 grudnia 2010

Mechanizm Serca. Mathias Malzieu


Długo zwlekałam z tą recenzją. Zbyt długo. Ale jest, a to chyba najważniejsze.

„Mechanizm Serca” to baśń dla dorosłych. I ma w sobie wszystko to, co w baśniach najpiękniejsze i najstraszniejsze. Jest urzekającą opowieścią o miłości – tej jednej i najważniejszej. Ale to także okrutna bajka i jako taka zawiera prawdę ubraną tylko w piękne błyskotki. Bo nie zapominajmy: baśnie mówią o rzeczywistości.

Jack jest dzieckiem porzuconym i nie dość tego, prawie umarłby w dzień swoich narodzin, najzimniejszy dzień w dziejach świata. Aby go uratować, Madeline – kobieta przyjmująca jego poród i prowadząca coś w rodzaju domu dziecka - wszczepia mu zegar z kukułką zamiast serca. Dzięki temu chłopiec przeżywa. Dzięki temu nikt nie chce go adoptować, dzięki temu Madeline może go zatrzymać dla siebie. Pewnego dnia, podczas jednej z nielicznych wypraw na miasto, Jack spotyka Acaccię, małą piosenkarkę o przecudownym głosie, która bez swoich okularów wiecznie się o coś potyka. Dla niej bije głośno jego serce (dosłownie) i to ona staje się jego przekleństwem.

Mathias Malzieu stworzył metaforę świata męsko-damskich stosunków. I mechanizm serca należy traktować dosłownie tak, jakie jest znaczenie tych słów. To mechanizm, w którym zahaczają o siebie zębatki euforii, szczęścia, zawodu, zazdrości, rozgoryczenia, wściekłości i wszystkich tych uczuć, które składają się na wszelkiego rodzaju relacje, zwane jednym słowem – miłość.

To nie jest bajka ze szczęśliwym zakończeniem. Koniec Jacka jest smutny, ale pozostaje we mnie uczucie, że sam jest sobie winien. Acaccia była kobietą okrutną, jej mężczyźni naiwniakami. Manipulowała nimi, a im ani razu nie przyszło do głowy się jej postawić. Przeciwnie – walczyli o nią do ostatniego tchu (dosłownie). Można powiedzieć, że znienawidziłam jej postać, aczkolwiek miałam osobliwe wrażenie, jakby autor przełożył na książkę swoje gorzkie doświadczenia. Czy tak było? Nie wiem. Wiem, że ta przenośnia dotycząca takich relacji w miłości wyszła mu doskonale, chociaż niejako jednostronnie. Bo to my, kobiety, jesteśmy złe.

Autor poruszył też jeszcze jedno oblicze miłości, mianowicie tej rodzicielskiej. Czasem tak bardzo kochamy swoje dzieci, że boimy się pozwolić rozwinąć im skrzydła. Wyjść za próg domu. Zakochać się. Powtórzyć nasze błędy. Madeline chciała osiągnąć niemożliwe i jako niemożliwe, ani trochę się nie udało. Jedynie podarowała Jackowi lekcję życia o smaku gorzkiego łopianu.

Czy polecam „Mechanizm Serca”? Chyba tak. Bo zawiera jeszcze więcej niż ja zdołałam opisać, bo skłania do przemyśleń niejako odruchowo, bo nie pozostawia czytelnika obojętnym. Tę książkę można i kochać i nienawidzić, a nawet dwa w jednym. No i jest pięknym obrazem. Plastycznym, poetycznym, z odrobiną makabry.

Edit: Pominęłam jedno - całą książkę widziałam, niczym film zrobiony przez Burtona. Nie pogniewałabym się, gdyby kiedyś tego dokonał. Atmosfera już jest zbliżona, a postacie w mojej głowie przypominają te z Gnijącej Panny Młodej. Podejrzewam, że właśnie zniechęciłam jedną trzecią potencjalnych czytelników ;). Choć może nie, jakoś nadzwyczaj duża ilość ludzi lubi ten film, schade. Niemniej jednak, Burton byłby odpowiednim reżyserem :).

poniedziałek, 29 listopada 2010

Romans wszech czasów. Joanna Chmielewska.


Kolejna powieść pani Chmielewskiej, gdzie można zwariować od kołowrotka szalonych wydarzeń. Podziwiam pisarkę za nieskończoną wyobraźnię i pomysłowość, gdyż to co nas tutaj spotyka, normalnemu człowiekowi nigdy do głowy by nie przyszło…
Pozwolę sobie zacytować fragment z tylnej okładki.

Za drzwiami stał obcy człowiek, wyglądający dość gburowato.
- Są tu kury? – spytał niegrzecznym tonem.
Szaleństwo zakotłowało się we mnie. Co za bydlę jakieś, budzi mnie o wpół do szóstej rano, żeby pytać o kury!!!
- Nie – warknęłam, usiłując zamknąć drzwi. Facet je przytrzymał.
- A co? – spytał niecierpliwie.
- Krokodyle – odparłam bez namysłu, bliska uduszenia go gołymi rękami.
Antypatyczny gbur jakby się zawahał.
- Angorskie? – spytał nieufnie.
Tego było dla mnie doprawdy za wiele. O wpół do szóstej rano angorskie krokodyle…!!!
- Angorskie – przyświadczyłam z furią. – Wyją do księżyca.
- Marchew jedzą?
- Nie, nie jedzą! Trą na tarce! O co, u diabła, panu chodzi?


To tylko jedna z niezliczonych wprost sytuacji wywołujących u nas salwy śmiechu (bądź cichy, nieopanowany chichocik między regałami biblioteki). Główna bohaterka, Chmielewska we własnej osobie, ma dar przyciągania wydarzeń nie z tej ziemi. Tym razem wplątuje się w romans wszech czasów i na początku wcale nie swój… Tu naprawdę nie ma co opowiadać treści, żeby nie zdradzić fabuły, a zdradzać na pewno nie będę – po co odbierać wam radość. Będą mężowie właśni, cudzy, byli i przyszli. Będą szalone gonitwy, przełażenia przez okna, zmiany kostiumów, podejrzane typy oraz odrażająca sztuka ludowa. Więcej nie mówię. Nic. Bądźcie pewni jednego – ta książka was nie zawiedzie.

czwartek, 25 listopada 2010

Kiedy nadciąga ciemność. Alexandra Ivy


„Kiedy nadciąga ciemność” to kolejna książka pędząca do sławy na sławie poprzedników, czyli ogólnym trendzie na paranormal (activity ;)). Oczywiście, jako wielbicielka wampirów, fantasy i tym podobne (w czasach jeszcze przed „Zmierzchem” bolałam nad tym, że tak mało jest książek o wampirach) od wielu lat, nie potrafię się oprzeć takiej literaturze choć każdy wie, że spokojnie 80% jak nie więcej to szajs. Tak się niestety ma również i z tą książką.

Autorka usiłowała wykreować całkiem nowy świat ze szczątków wszystkich już istniejących. Mianowicie mamy wampiry należące do świata ciemności, ale wcale nie takie złe, mamy demony, mamy Feniksa, wiedźmy, Księcia ciemności i oczywiście niewinną dziewoję, w której główny wampir się zakochuje już od momentu przestąpienia przez nią progu domu, w którym i on mieszka. Dziewoja ma na imię Abby (straszne) i w wyniku przypadku zostaje Kielichem i ma za zadanie uratować świat.

Na początku było fajnie. Przypominało lekkie, zabawne książki o trzydziestolatkach z Nowego Jorku. Później natomiast z każdą stroną zaczęło być coraz gorzej, a już szczególnie, kiedy główni bohaterowie się ze sobą przespali. Wtedy już co dziesięć stron następował pięciostronicowy opis ich wspólnego doprowadzania się i przeżywania rozkoszy. Ja rozumiem, że na okładce napisano, że autorka jest poczytną pisarką paranormalnych romansów, no ale jednak jakiś umiar trzeba mieć…

W zasadzie nawet bym nie pisała nic o tej książce, ale chciałam coś opublikować no i trzeba ostrzec praworządnych obywateli przed tego rodzaju szmirą :D. Książka dla czternastolatek, którym wiecznie mało ekstatycznych przeżyć i wspaniałych przygód u boku wampira, który choć okrutny i zimny, to dzięki głównej bohaterce pierwszy raz w swoim kilkusetletnim życiu wyzwala na wierzch swoją lepszą stronę i staje się miły, kochany i w ogóle. Ludzie mądrzejsi niech nawet na nią nie patrzą. Amen.

niedziela, 21 listopada 2010

Operacja Dzień Wskrzeszenia. Andrzej Pilipiuk


Pierwsze zdanie jakie mi się w głowie pojawiło tuż po przeczytaniu ostatnich słów było „Ojej, jak mi się ta książka podobała”.

„Operacja Dzień Wskrzeszenia” to dzieło pana Pilipiuka, nad którym widać, że dłużej posiedział, że się postarał. Z całą pewnością stoi ono gdzieś wyżej niż Wędrowycz czy chociaż Kuzynki. I ciężko mi stwierdzić, czy podobało mi się bardziej niż druga z wyżej wspomnianych serii, ponieważ „Kuzynki” powinnam sobie odświeżyć. Ale „Operacja” niewątpliwie jest lepsza technicznie, że nazwę to w ten sposób.

Jest rok 2014, świat po III wojnie światowej. Zginęły cztery miliardy ludzi, zostały tylko dwa. Część żyje w ruinach, część w domach dziecka i obozach uchodźców. Warszawa, gdzie rozgrywa się akcja książki, jest usiana gruzami, porzuconymi samochodami i przede wszystkim radioaktywnymi cząsteczkami po bombach atomowych. Tak. Tylko 5% Polski jest całkowicie czysta, wszędzie indziej panuje skażenie.

Istnieje tajna rządowa organizacja (użyję tego słowa, choć nie odpowiada to rzeczywistości), która zajmuje się podróżami w czasie. Trzeba pozbawić płodności przodka prezydenta militarysty, który tę wojnę wywołał, aby się nigdy nie narodził. Spośród tysięcy ludzi poddawanym testom (nie wyjaśniono na czym te testy polegają, ani jak się je wykonuje) zostają wyłonione grupy ludzi, którzy nie mają wyboru i zostają podróżnikami w czasie. Nasi bohaterowie są trzecią z kolei grupą i to ich przygody przeżywamy. Raz znajdują się w latach dziewięćdziesiątych dziewiętnastego wieku, a innym razem przypadkiem trafiają do roku 1624, gdzie panuje epidemia dżumy.

Andrzej Pilipiuk postarał się o imponujący w szczegóły realizm historyczny, gdzie ciekawe anegdotki mieszały się z obyczajami codziennego życia. Zostaje nam również sprezentowany niezły wykład z fizyki, gdzie osobiście lekko odlatywałam, z trudem nakierowując się ponownie na tory powieści. Na szczęście jest tak tylko na początku i później się po prostu płynie wraz z akcją.

To było naprawdę ciekawe przeżycie, „zobaczyć” Warszawę na początku siedemnastego wieku, czy znaleźć się w szkole pod koniec dziewiętnastego i przy okazji nie przysypiać z nudów i pierwszych objawów depresji, jak to się ma przy lekturach szkolnych (dajmy na to „Siłaczkę” Żeromskiego, choć on i tak całkiem nieźle pisał). Podziwiam autora za tak głęboką pasję, która umożliwiła mu tak wierne odwzorowanie rzeczywistości.

Książkę polecam zarówno fantastom jak i miłośnikom literatury obyczajowej, czy przygodowej. Znajdzie się tu po trochu dla każdego. Jest to świetna powieść, doskonale przenosząca nas w zupełnie inny świat, gdzie wszystko jest niezwykle plastycznie opisane i bardzo sugestywne (przy opisach wszy i pcheł łapałam się na tym, że sama spodziewam się znaleźć je na sobie, żeby podać choć jeden przykład). Jako rekomendację może dodam, że czytałam ją dzisiaj do trzeciej w nocy i nie czułam nawet zmęczenia. Poszłam spać z rozsądku. Polecam naprawdę gorąco i może szczególnie tym, którzy z jakichś powodów postanowili się trzymać od twórczości Pilipiuka z daleka.

sobota, 20 listopada 2010

Wiedźma Opiekunka. Olga Gromyko




„Wiedźma Opiekunka” Olgi Gromyko została przez Fabrykę Słów podzielona na dwie części, chyba tylko ze względów zarobkowych, ponieważ nie widzę innego powodu, żeby ucinać w środku akcji i mówić, że to część pierwsza, a część drugą rozpoczynać od kolejnego rozdziału, który nie będzie miał sensu, jeśli nie przeczytamy części pierwszej. Nawet nie wyszło to zbyt zgrabnie. Ale ja nad ostatnimi akcjami tego wydawnictwa nie będę się wypowiadać, ponieważ stają się coraz mniej zrozumiałe…. Wróćmy do książki.

Jest do druga część opowieści o Wolsze (Wolha) Rednej, czarownicy ze starmińskiej szkoły magicznej, która nareszcie kończy dziesięcioletnią naukę i staje przed życiem dorosłej czarownicy. Po odbyciu mega krótkiego stażu na królewskim dworze (sam król płaci za zerwanie umowy i z ostrożną czcią usuwa Wolhę ze swojego dworu) wyrusza do ukochanej Dogewy, gdzie czeka na nią stanowisko najwyższej wiedźmy (i jedynej, ponieważ żaden człowiek nie chce mieć do czynienia z wampirami). Tam dowiaduje się, że Len, król Dogewy i jej przyjaciel udał się do Arlissu na spotkanie z przyszłą żoną. We wnętrzu Wolhy coś niemiło się przekręca i rusza śladem Lena, żeby prawie natychmiast znaleźć go martwego… Od tej pory następuje szereg przygód, z których ona oraz nowo poznani przyjaciele wychodzą z mniejszym, lub większym szwankiem.
Muszę powiedzieć, że ta część „Wiedźmy” mnie zawiodła. Najlepszą i najcudowniejszą jest pierwsza z pierwszych, którą mam na półce i następnych nie zamierzam niestety kupować. W „Opiekunce” jak zwykle mamy do czynienia z mnóstwem idiotycznego poczucia humoru, które jest świetne, wspaniale zajmuje i odpręża. Tyle tylko, że czasami jest jakby powtykane na siłę i wcale nie jest takie zabawne jak w części pierwszej. Niemniej jednak parę razy zaśmiałam się głośno albo nie mogłam dalej czytać bo wciąż chichotałam nad jedną sceną. Uwielbiam również zakończenie, a raczej to, co się w nim wydarzyło, bo na mój gust mogłoby być o wiele bardziej rozpisane. No bo tak mało dać Lena, mojej ukochanej postaci? To grzech….

Obie części (nieskończenie będę biadać, że rozbili jedną książkę na dwie) połknęłam w ciągu dwóch dni. Jest to lekka rozrywka dla miłośników fantastyki. Idealna na ciężki dzień.
I tylko komu się będzie chciało wydawać 62zł na takie coś, co się czyta przez kilka godzin, a później o tym zapomina?

Żeby się nie pogubili ci, co serii nie znają:

1. Zawód: Wiedźma, cz. 1
2. Zawód: Wiedźma, cz. 2
3. Wiedźma Opiekunka, cz. 1
4. Wiedźma Opiekunka, cz. 2

W wersji pierwotnej, nie polskojęzycznej, są to po prostu dwie książki, a nie cztery. Cóż.

piątek, 19 listopada 2010

Lilith. Olga Rudnicka


Małe miasteczko Lipniów, które żyje z turystów przyciąganych legendami i mroczną historią o czarownicach palonych na stosie. Pewnego dnia sprowadzają się do niego Lidka i Piotr Sianeccy. Tego dnia rozpoczyna się historia, którą uważnie śledzimy. W tajemniczych okolicznościach giną jasnookie nastoletnie blondynki, Lidka miewa dziwne sny, jej mąż nagle staje się obcym człowiekiem, a wszelkie działania mające pomóc rozwiązać zaginięcie dziewczyn napotykają na opór miejscowej policji. Tajny agent CBŚ, Michał Nawrocki staje przed zdawałoby się sprawą nie do rozwiązania. Same poszlaki, teorie, przeczucia i zero dowodów. I właśnie te zero dowodów sprawia, że nie ma zamiaru się poddawać. Coś mocno jest na rzeczy…

Olga Rudnicka napisała całkiem zgrabny kryminał, w którym świat rzeczywisty miesza się ze światem snów, mitów i okultyzmu. Czy szajka z pozoru narkotykowa na pewno jest tym, na co wygląda? Czy praworządni mieszkańcy Lipniowa są tak idealnie czyści na jakich starannie się kreują? Jak daleko można pozwolić, by dawne legendy projektowały świat współczesny? Czy chodzi tylko o zachowanie złotej żyły, jaką są turyści i wyznawcy Wicca?

Książkę dobrze się czyta, akcja jest wartka i ani razu nie nuży. Do tej pory mam w głowie różne sceny i w pewien sposób nadal żyję gdzieś w świecie powieści – czyli wywarło wrażenie. Jednak odczuwam pewien niedosyt i w czasie lektury kilka razy opanowywało mnie drobne rozdrażnienie. Autorka nie umiała, lub nie chciała przedstawić porządnie upływu czasu. Całość jest napisana jednym ciągiem, jakby na przestrzeni kilku dni, po czym ni stąd ni zowąd dowiadujemy się, że minęło kilka miesięcy. Poprawiłabym to, w jakiś sposób dając znać o aktualnej dacie. Pogoda w Lipniowie nie istnieje, ani razu nie jestem poinformowana jaka jest pora roku, czy bohaterowie muszą się ciepło ubrać, czy mogą chodzić w topie i krótkich spodenkach. To sprawiało, że przez całą powieść widziałam ich w czymś pośrednim, czyli spodniach i lekkim swetrze. Aczkolwiek była jedna scena, kiedy Edyta stała w cienkiej sukience, ale to chyba jedyny taki moment. Jednak, excuse moi, potem minęło kilka miesięcy. Ale te pięćdziesiąt stron później przecież nie pamiętam, że bohaterka była lekko ubrana i nie obliczam jaka pora roku teraz może być. Kolejny minus, być może nie dla wszystkich, ale mnie denerwował. Mianowicie, wielką tajemnicę rozwiązałam już w pierwszej 1/3 książki i niedomyślność bohaterów, ten ich brak umiejętności łączenia faktów dobijał mnie całkowicie. Przecież wszystko było czarno na białym. I nie, nie było tak, że ja wiem, bo ja czytam. Oni o wszystkim razem rozmawiali i wiedzieli to, co ja. Przeszkadzał mi również sposób przedstawiania faktów dotyczących Wicca i okultystycznej historii Lipniowa. Brzmiało to tak, jakby bohaterka monotonnie cytowała Wikipedię, albo inną stronę informacyjną. Wtedy natychmiast mój umysł wyłączał się ze świata powieści i pokazywał autorkę przepisującą informacje z Internetu.

Natomiast cała powieść brzmi jakby napisał ją ktoś dopiero rozpoczynający karierę pisarską i nie do końca umiał przełożyć świat swojej wizji na papier. Wiem, czepiam się. Nie było tak źle, przecież miałam Lipniów przed oczami i zdołałam książkę doczytać do końca. Ale momentami naprawdę byłam zirytowana. Gdybym miała swoje wrażenia przenieść na skalę, to dałabym pięć na dziesięć. Nie było tragicznie, ale… No właśnie. Jak dla mnie jest to duże „ale”. Coś było nie tak. Książkę polecam dla tych, którzy chcą przeczytać coś lekkiego, z dosyć przyciągającą uwagę intrygą ze szczyptą okultyzmu. Dialogi, w których tak naprawdę jest spisana cała powieść, zero dystrakcji ze strony otoczenia. Ciekawa jestem innych książek autorki, bo „Lilith” to podobno Rudnicka jakiej jeszcze nie znamy.

czwartek, 18 listopada 2010

Stosik, czy może raczej stos, hm?


Wczoraj, z powodu nagłego braku Internetu i z tej rozpaczy, że zostałam odcięta nagle od świata, wybrałam się przedwcześnie do biblioteki. Wyprawa okazała się nader owocna, pomimo mojej sklerozy i nie zabrania ze sobą listy książek, które sobie spisywałam od jakichś dwóch tygodni ;). Za to były inne, bardzo miłe niespodzianki a z listy i tak udało mi się przypomnieć dwa tytuły, więc nie jest źle :).

Idąc od góry:

1. "Wiedźma opiekunka, cz. I" Olga Gromyko - już zaliczone. Zastanawiam się czy recenzji nie dać, kiedy przeczytam i część drugą. To jedna z tych niespodzianek. Ślinka leciała mi na tą książkę już od dłuższego czasu a szkoda było mi pieniędzy ;).

2. "Operacja Dzień Wskrzeszenia" Andrzej Pilipiuk - Od jakiegoś czasu męczy mnie tak zwana ochota na pana Pilipiuka, co objawiło się zakupieniem wszystkich trzech części "Kuzynki", "Księżniczka" i "Dziedziczki", które już czytałam dwa razy. Niedawno dostałam olśnienia, że istnieje jego jeszcze jedno dzieło, które nie jest zbiorem opowiadań i którego nie czytałam. Myślę, że za to się teraz wezmę.

3. "Norwegian Wood" Haruki Murakami - Polowałam na "Tokio" (czy jakoś tak), ale nie było. Wzięłam coś innego, bo chcę się zapoznać z tym wychwalanym wszędzie pisarzem.

4. "Kiedy nadciąga ciemność" Alexandra Ivy - Pierwszy raz spotykam się z tą książką. Była w nowościach. Jako, że należy do lubianego przeze mnie gatunku, to wzięłam.

5. "Wiedźma opiekunka, cz. II" Olga Gromyko

6. "Czaropis" Blake Charlton - patrz punkt 4 ;).

7. "Perswazje" Jane Austen - Kocham jej książki, chociaż czytałam tylko jedną, jedną trzecią i jakąś jedną dziesiątą ;D. Co jakiś czas nachodzi mnie ochota na jej klimaty, a ostatnio obejrzałam "Jane Austen Book Club" i nabrałam ochoty na "Perswazje". Może będzie to druga powieść zaliczana chwalebnie do przeczytanych w całości ;).

8. "Opętanie" A.S. Byatt - Pewnego dnia, około dwóch, może trzech miesięcy temu wykrzyknęłam do Aliny "Patrz jakie śliczne!", mając na myśli oczywiście okładkę. Od tamtego czasu bardzo chciałam książkę przeczytać, koniecznie w wydaniu ze śliczną okładką ;). No i proszę, było w nowościach :). A! A na mojej liście było coś tej autorki, więc wybór w sam raz :).

9. "Romans wszech czasów" Joanna Chmielewska - pozostałość z poprzedniej bytności w bibliotece. Jak już powiedziałam, poszłam do niej przedwcześnie.

Do tego powinnam jeszcze doczepić kilka książek, które wypożyczył brat, a które ja mu "wcisnęłam" w ręce. Są z gatunku thrillera psychologicznego czy innego kryminału i również miałam na nie ochotę, choć miejsca na kartach już nie. Jak zdołam przeczytać swój stos, to może zabiorę się za jego... :D.

poniedziałek, 15 listopada 2010

Studnia Wieczności. Libba Bray


Na tych, którzy chcą widzieć, czeka świat.

Trzeci tom trylogii „Magiczny krąg”, dziejącej się w czasach wiktoriańskich, gdzie ludzie dopiero uczą się znaczenia słowa sufrażystka, a w młodych pannach budzi się świadomość, że popijanie cienkiej herbaty na wieczorkach i poślubienie mężczyzny podsuniętego przez rodzinę a nawet damy wyżej stojące od własnej rodziny, nie jest koniecznie jedyną rzeczą, do której kobieta została stworzona.

Gemma Doyle, główna bohaterka wszystkich trzech książek, posiada moc Międzyświata. Jest jedyną nadzieją dla ludzi oraz stworzeń magicznych by ocalić świat. Szkoda tylko, że jest nastolatką w fazie przemiany. Jest na tym etapie, gdzie się przemienia w dorosłą kobietę i nic nie jest pewne, istnieją setki wątpliwości dotyczące dosłownie wszystkiego a najbardziej własnej osoby i przyszłego życia. Gemma jest zagubiona, zarówno w swoim świecie, jak i świecie magicznym. Każdy ma wobec niej oczekiwania, a ona te oczekiwania zawodzi jedno po drugim, co podkopuje jej pewność siebie i wiarę we własne siły. Nie wie kogo słuchać. Zewsząd otaczają ją ludzie, którzy mówią jej co powinna, a czego nie. Do czego została stworzona, a czego jej nie wolno. Babcia mówi „Reputacja stanowi o kobiecie”. Dotychczasowy największy wróg zdaje się pomagać, by zaraz potem okazać się zdrajcą. Dotychczasowy przyjaciel okazuje się największym wrogiem. Nic nie jest pewne i nic nie jest takie jakie się wydaje. Gemma ma przed sobą trudne zadanie. Czy jej się uda uratować oba światy i nie dać przejąć mocy?

Powiem, że jest to dzieło jedyne w swoim rodzaju. Mówię o całej trylogii. Książki utrzymane w podobnym klimacie i z podobnym szablonem scenariusza, wydają mi się tylko kopią, nieważne czy zostały napisane wcześniej, czy później. Żadna z nich nie jest dobra jak „Magiczny krąg”. Pierwsze dwie części pochłonęłam. Byłam zauroczona całą opowieścią i światem zarówno wiktoriańskiej Anglii, jak i Międzyświatem. Najbardziej podobało mi się to, że robiłam krok i już znajdowałam się „po drugiej stronie”. Libba Bray napisała wszystko niezwykle sugestywnie. Ale trzeci tom, „Studnia Wieczności”… Mam pewne zastrzeżenia. Książka liczy sobie dokładnie 759 stron, a przez pół książki nic się nie dzieje. Czytamy tylko o rozterkach Gemmy, dziwimy się nad jej głupotą i zastanawiamy, dlaczego czytamy coś tak grubego, co najwyraźniej nie ma zamiaru się rozkręcić. Na szczęście w drugiej połowie akcja nabiera tempa, aczkolwiek nadal nie można użyć słów „nie mogłam się od książki oderwać”.
Podziwiam Libbę Bray za umiejętność stworzenia zupełnie różnych charakterów postaci, za umiejętność drobnych insynuacji i tego czegoś, co człowiek gdzieś tam „łapie” krańcem umysłu, ale nadal pozostaje to w sferze niewiedzy.
Nadal zastanawiam się, czy mam się cieszyć, że większości postaci w książce nie lubiłam, łącznie z główną bohaterką na czele.
Denerwowała mnie łatwowierność Gemmy, a raczej jej chęć wierzenia, chociaż prawda kłuła w oczy. Denerwowały mnie jej przyjaciółki, które były nieodpowiedzialnymi gówniarami, ryzykującymi wszystko tylko dla chwili przyjemności. To się tyczy szczególnie Felicity Worthington. Wykorzystywała Gemmę dla własnych celów, cały czas uznając się za jej przyjaciółkę, na co Gemma pozwalała, bojąc się być sama. I co nam z takiej przyjaźni? Oczywiście na koniec wszystko jest cacy, ale co się nairytowałam podczas lektury to tylko ja wiem. Może to zabieg celowy, kto wie.

W „Studni wieczności” dobrze jest pokazane jak wielka moc wpływa na ludzi. I nie chodzi tylko o magiczną moc, ale o moc jaką daje władza, jaką dają pieniądze, przekładając to na nasz świat. Można stracić głowę, zgubić się i przestać widzieć, kto stoi po naszej stronie, a kto jest przeciwko. Wszystko ma swoją cenę i Gemma traci jedną z najcenniejszych dla niej rzeczy.

Polecam cała trylogię bardzo gorąco i mimo wszystko również tom trzeci. Przez pierwszą połowę po prostu trzeba przejść, gdyż stopniowo przybliża nas ona do wielkiego zakończenia, które oczywiście jest do przewidzenia, acz kilku rzeczy gwarantuję, że czytelnik by się nie spodziewał.

Zastanawia mnie też jedno - dlaczego nazwano tom trzeci "Studnia wieczności", kiedy to wcale nie jest taki ważny element, a nie przetłumaczono cudownego angielskiego tytułu "Sweet Far Thing" - Słodka, odległa rzecz. On lepiej wyraża istotę całej powieści. Na dobrą sprawę oddaje całego ducha i to, co jest bohaterem pierwszoplanowym, choć niewidzialnym - Moc.

Na koniec śmieszna i jednocześnie irytująca ciekawostka. Za każdym razem jak ktoś grał w krykieta, to grał… w krokieta. Wtedy widziałam takie paszteciki walające się po trawie. Myślałam, że to pomyłka jednorazowa, ale wystąpiła aż cztery razy. Tak więc… smacznego!

Edit: Pani z Wydawnictwa Dolnośląskiego poinformowała mnie na w pół rozkazująco, na w pół uprzejmie, że gra w krokieta istnieje i nie ma żadnej pomyłki. Nie dowierzając własnym oczom zajrzałam do nieocenionej Wikipedii i rzeczywiście tak jest. Istnieje wersja croquet (krokiet) i cricket (krykiet). Zwracam honor i następnym razem postaram się nie widzieć pasztecików na trawie a piłkę ;).

poniedziałek, 8 listopada 2010

Dziewczęta z Szanghaju. Lisa See.


Lisa See, autorka która swoimi magicznymi opowieściami „Miłość Peoni” oraz „Kwiat Śniegu i sekretny wachlarz” sprawiła, że przestałam się krzywić na „chińskie” powieści. I powiem, że takiej magii również oczekiwałam od jej kolejnej powieści, pomimo ostrzeżeń, że „Dziewczęta z Szanghaju” takie nie są. Rzeczywiście. Słowa, jakie cisną mi się na usta to „dziwne”, „inne”, „nie umywają się do poprzednich dzieł autorki”. Ale. Nie jest to powieść zła, niewarta poświęconego jej czasu. Wręcz przeciwnie.

Głównymi bohaterkami na wszystkich kartach są dwie siostry ze średniej klasy z Szanghaju, które urodziły się w latach dwudziestych XX wieku. Wychowane tradycyjnie, z rysą ówczesnej nowoczesności. W młodości zarabiały na byciu Pięknymi dziewczętami – pozowały malarzowi do plakatów reklamujących różne produkty. Prowadziły beztroskie życie do dnia, w którym ich ojciec oznajmił, że stracił wszystko – zarówno swój interes z rikszami jak i ich oszczędności. I żeby on oraz ich matka mieli dom nad głową, one muszą wyjść za nieznanych sobie mężczyzn i wyjechać do Ameryki. Niemalże jednocześnie z tym wydarzeniem jest atak Japonii na Chiny, co ma swoje tragiczne skutki dla naszych bohaterek. Dalej nie będę opowiadać, niech zostanie to owiane tajemnicą. I chociaż opis na tylnej okładce książki nie kłamie, to wiedzcie, że w środku wszystko będzie inaczej.

Powtórzę się, że jest to książka dziwna. Ciężka do zaszufladkowania i przede wszystkim połączenia z poprzednimi powieściami Lisy See. I moja rada? Nie należy tego robić. To zupełnie inny świat, inny okres i chociaż non stop były odwołania do tradycji to już się w tej tradycji nie było tak głęboko jak chociażby w „Miłości Peoni”. Myślę, że jest to powieść na swój sposób historyczna, a może wręcz biograficzna i skoncentrowała się głównie na opisie straszliwych przeżyć Chińczyków usiłujących wydostać się z targanego wojną kraju do USA, gdzie ich nie chciano, gdzie wpuszczano po przesłuchaniach, gdzie zdobyto dowody na to, że są legalnymi Amerykanami. Autorka porusza problem papierowych synów, żon, córek. Jej pradziadek był takim i dopiero ta książka uświadomiła mi, co ci ludzie musieli przeżywać. Bo gdybym gdzieś indziej, ot tak, przeczytała „papierowy syn” ani trochę by mnie to nie poruszyło.

„Dziewczęta z Szanghaju” to także powieść o więzi między dwoma siostrami. Więzi, która podnosi, kiedy jest się już prawie martwym oraz więzi, która zatruwa i niszczy. I co mnie uderzyło już pod koniec, po pewnej scenie, to że „Dziewczęta…” to również powieść o poświęceniu. Bezsensownym. Zrodzonym z żalu, strachu i egoizmu. Poświęceniu mającym ukryć poczucie winy, wynikłe z tych trzech. To powieść-przestroga. Poświęcenie należy wykluczyć ze swojego życia. Jest tylko jedno ale. Miłość, ta dziwna, niezrozumiała siła sprawia, że się nie da.

Jakieś ostatnie sto stron sprawiło, że bardzo sobie cenię tę książkę. Za te przeżycia, których dzięki niej doświadczyłam, a których nigdy nie chciałabym doświadczyć w rzeczywistości. I za tę naukę o życiu, o miłości między ludźmi, w rodzinie. O ojczyźnie, którą się dopiero docenia, kiedy się traci. Ale czyż tak nie jest ze wszystkim?

Polecam, bardzo gorąco. I chociaż czasem byłam zmęczona nieustannym ciągiem złych wydarzeń w życiu bohaterek, to jednak wracałam, by dokończyć. I nie żałuję. Bardzo mi się podobało. I tylko naprawdę proszę. Nie porównujcie do poprzednich powieści Lisy See. To jest coś zupełnie innego.

sobota, 6 listopada 2010

Wyniki losowania.

Moje drogie, dzisiaj dokonałam losowania. Szczęście dopisało Wetce, czego serdecznie gratuluję, a pozostałym dziękuję za zgłoszenie się :). Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś urządzę takie losowanie i zgłosi się Was jeszcze więcej (może gdybym dała pozytywniejszą recenzję... ale Wam to chyba nie przeszkadzało? ;D).
Wetkę proszę o przysłanie swoich danych na cyriaanne@gmail.com to książkę wyślę :).

czwartek, 4 listopada 2010

Diabeł. Autobiografia. Tosca Lee + Losowanie


Tak to jest, kiedy pochwała wyjdzie z naszych ust. Przynajmniej z moich. Na 99% za chwilę okaże się coś wręcz przeciwnego a wszystko, co mówiłam straci sens i podstawy bytu. Na szczęście już się do tego przyzwyczaiłam i nie robi mi się tak przykro jak niegdyś. O czym ja mówię?

Ostatnio wszędzie chwalę wydawnictwo Initium i powtarzam, że jeszcze ani jedna książka z tego wydawnictwa mnie nie rozczarowała. I wtedy przychodzi „Diabeł. Autobiografia”. Pełna zachwytów i wizji jaka ta powieść może się okazać fantastyczna, otwieram, zaczynam czytać… I kończę na 77 stronie. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że zanim się wypowiem, powinnam ją dokończyć. Ale nie jestem w stanie czytać czegoś, nad czym się męczę i co czuję, że tylko zabiera mój czas. Poświęciłam na „Diabła” trzy wieczory. Szło cholernie opornie i wczoraj powiedziałam „dość”.

Przede wszystkim sposób pisania pani Lee. Powolny, rozwlekły. Gęsty jak kisiel i tak samo ciężki do przebicia. Na pozór nie jest tak źle. Są dialogi, krótkie przerywniki w „akcji”, do której zaraz dojdę. Wydarzenia, które powinny nami wstrząsnąć. Ale nic takiego się nie dzieje. Książka jest pisana w pierwszej osobie, niejakiego Claytona. Facet jest przewrażliwionym histerykiem, skopany przez żonę, która go porzuciła i znudzonym przez pracę. Jego egzystencja jest pozbawiona sensu, a świadomość zapełniają myśli, że całe jego życie to jedna wielka klęska. Aż poznaje diabła, który podaje mu swoją historię, bez wyjaśnienia dlaczego i każe ją spisać oraz wydać. I tak śledzimy początki powstawania świata, a nawet dane jest nam poznać ten moment, kiedy nastąpił rozłam wśród aniołów i „powstał” diabeł – Lucyfer. Jak mniemam, anioły, które poszły za nim, tworzą piekło. Choć jak zapewnia Lucian nic nie jest takie jak w ludzkich mitach i legendach i on właśnie przedstawi prawdę. Prawda jest długa, nudna i niczym nie potrafi zaciekawić. Zamykałam książkę i nic nie sprawiało, bym miała ochotę do niej wrócić. Wracałam tylko dlatego, że dostałam ją od wydawnictwa a to do czegoś zobowiązuje.

W sumie chciałabym, by ktoś mi opowiedział po co Lucian chciał, by Clay to wszystko spisywał. I co takiego mu obiecywał za zrobienie tego. Ale nie mam zamiaru ślęczeć nad tym jeszcze tydzień, by się tego dowiedzieć. Owszem, zajrzałam na koniec książki. Ale poza tym, że… to dalej nic nie wiadomo.

A w ogóle to mam do autorki jeszcze jedno zastrzeżenie. Niech się nie zabiera za opisywanie diabła, upadłych aniołów i zła, jeśli nie umie. Powinna brać lekcje u Anne Bishop. No bo idzie sobie Clay z Lucianem, a ten nagle wpada w złość, Clay czuje strach i zło. Szkoda tylko, że on to czuje, a ja już nie. Bo nie wystarczy napisać „zło” by zło poczuć. A tak niestety zachowywała się Tosca Lee.

No, to sobie książkę zjechałam. Mi się nie podobała. Nie na tyle, żeby ją dokończyć. Zdecydowanie brak jej energii. Ale nie zniechęcam zupełnie. Wiadomo, że każdy lubi coś innego i być może niektórych interesuje powstanie świata według biblijnych mitów a sposób pisania autorki nie okaże się tak trudny do przebycia jak dla mnie.

Ponieważ mam takie odczucia do książki a nie inne, postanowiłam ją oddać. Kto by chciał „Diabeł. Autobiografia” Tosci Lee, niech napisze w komentarzu. Wylosuję i wyślę. Czas do jutra (pt) do godziny 21.

poniedziałek, 1 listopada 2010

Nieświęte duchy. Stacia Kane.


Mam zaległe dwie recenzje, oto jedna z nich.

Z początku wzięłam tę książkę za typowego „szmatławca” dla nastolatków, jakich ostatnio zatrzęsienie. Szczęśliwie tak nie było.

Jest to może nie zachwycające ale dobrze napisane Urban Fantasy, do którego chce się wrócić w kolejnych częściach.

Chess jest demaskatorką pracującą dla Kościoła Prawdy. Wysyła duchy do Podziemnego Miasta, gdzie jest ich miejsce od kiedy Kościół uratował przed nimi ludzkość. Co i jak nie zostało zbyt dobrze według mnie wyjaśnione, niemniej jednak świat jest zupełnie inny niż my go znamy. Dawne religie zostały usunięte i została tylko Prawda. I energia, czyli magia jest na porządku dziennym, oczywiście w dozwolonej dawce, wszystko pięknie kontrolowane przez Kościół.
Chess zostaje wciągnięta między młot a kowadło. Uzależniona od narkotyków, ciągle robi sobie długi u okolicznego mafioza. Ten pewnego dnia ją wzywa do siebie i oznajmia, że dług wynosi piętnaście tysięcy. Ona myślała, że tylko cztery. Nie, piętnaście. I ma wyjście. Wypędzi duchy z nawiedzonego lotniska, by boss mógł powiększyć swój biznes, a on jej umorzy dług. Chess nie bardzo ma szczerze mówiąc wyjście, bo klepie biedę i nie stać ją na spłatę piętnastu kawałków. Chwilę po tym porywa ją boss drugiej szajki i oznajmia, że ona nie może oczyścić tego lotniska. On za to jej da darmowe prochy, zapłaci dług i coś tam jeszcze. Do tego jest strasznie seksowny i Chess najwyraźniej na niego leci. W między czasie dostaje też zlecenie na pozbycie się ducha z jednego domu. Całość okazuje się połączona, zagmatwana i cholernie niebezpieczna. Plus, do tego, dochodzi Terrible, prawa ręka szefa pierwszej mafii. Facet jest brzydki, brutalny, boi się go cała dzielnica i z pozoru bezmózgi. Mówię z pozoru, bo wraz z rozwojem akcji okazuje się całkiem inny i chyba jest on moją ulubioną postacią, a pomiędzy nim i Chess nawiązuje się kłopotliwa chemia.

Nie ukrywam, że najbardziej w tej książce podobał mi się właśnie ten związek oraz ogólny trójkącik, który powstał między Chess, Terriblem i Lexem. Albo Lee, nie pamiętam jak miał na imię. Akcja też była nie najgorsza, choć fakt, że bohaterka zapominała swojej torby z najważniejszymi przyrządami przy każdej akcji był tragicznym żartem. Czy autorka wie co napisała?

Ogólnie polecam, nie zrażajcie się moją okropną recenzją. Dla ludzi, którzy chcą chwili rozrywki, bez zbytniej dbałości o szczegóły i głębokie dopracowanie (choć nie było tak źle!). No, to teraz muszę upolować kolejne dwie części. A mogłam wypożyczyć od razu wszystkie trzy… Ech.

poniedziałek, 25 października 2010

Niespodzianka.

Dzisiejszy dzień zaczął się niezwykle miło, ponieważ zaraz z rana przyszła przesyłka od wydawnictwa Initium. Serdecznie dziękuję za książkę i obiecuję, że z całą pewnością pojawi się tu jej recenzja :).



"Diabeł. Autobiografia." Tosca Lee
Pozbawione celu życie niedawno rozwiedzionego Claya toczy się pomiędzy ponurym, pustym mieszkaniem a monotonną pracą redaktora w niewielkim bostońskim wydawnictwie. Wszystko ulega zmianie w dniu, kiedy spotyka Luciana, a ten wypowiada z pozoru niewinne zdanie: „Opowiem ci swoją historię, a ty ją spiszesz i opublikujesz".
Tajemniczy nieznajomy wkrótce stanie się obsesją redaktora, a mroczna historia o miłości, ambicji i łasce – z czasem okaże się opowieścią o nim samym.
A wówczas tylko jedna rzecz będzie dla niego istotna: poznać jej zakończenie.

sobota, 23 października 2010

Światła pochylenie. Laura Whitcomb.


Helen jest Światłem. Duszą, która męczona przez swoje poczucie winy od ponad stu lat nie może pójść dalej. Spotyka Jamesa, taką samą duszę. Ale się różnią. James przejął ciało szesnastoletniego chłopca Billy’ego. Nie, James nie jest zły. Billy porzucił swoje ciało, zostawił je puste. James tylko usłyszał jak ono dźwięczy, zbliżył się do niego… i połączył. Teraz nie może wyjść, nie to że chce. I pewnego dnia, siedząc w swojej szkolnej ławce, dostrzega kogoś takiego jak on. Helen z początku bardzo się boi, dziwi, że człowiek ją dostrzega, że ją słyszy, że do niej mówi. Od tylu przecież lat nikt nie zdawał sobie sprawy z jej istnienia. Strach jednak szybko zostaje przełamany i zastąpiony przez obustronną miłość, a istnienie Helen nabiera nieznanego dotąd smaku. Zarówno gorzkiego jak i słodkiego.

To początek książki. Dalej mamy niesamowity ciąg wydarzeń, które z pozoru zwyczajne, przedstawione w niezwykle prosty sposób, poruszają w nas różne struny, sprawiają, że przeżywamy głębiej niż byśmy się spodziewali. Że czujemy, to co czuje Helen i to czuje James, ale jego uczucia odbieramy przez nią niczym przez pryzmat.

Książka jest napisana niezwykle prosto, dobitnie, z klimatem, który wprowadza nas w swoisty stan hipnozy. Bardzo spokojny, dzięki któremu wyłączamy się z rzeczywistości, a wchodzimy w świat powieści. Doskonale się przy niej wypoczywa, jednocześnie ani na chwilę nie nużąc. W bardzo ciekawy sposób przedstawia świat niewidzialny dla zwykłego człowieka, świat w którym żyją duchy, dusze i mroczne energie usiłujące przejąć opuszczone cielesne powłoki. Nie powiem, żeby był to dla mnie obcy temat, no, ale ja się tym interesuję. Niemniej, bardzo mi się to spodobało i wyglądało bardzo realnie.
Całkiem niespodziewanie też „Światła pochylenie” stało się dla mnie czymś bardzo osobistym, o czym nie będę się szerzej wypowiadać. Niemniej jednak, powieść ta zaskoczyła mnie i stała się jedną z ważniejszych pozycji w mojej biblioteczce.

Na koniec powiem, że bardzo zazdroszczę Laurze Whitcomb sposobu pisania, wyrażania uczuć, opisywania świata i przedstawiania różnych problemów. Jej styl stał się moim marzeniem i sama chciałabym kiedyś w ten sposób pisać. Wiem, że to nierealne, bo każdy jest inny, ale i tak będę na nią zerkać i w jakiś sposób się od niej uczyć. Książka doskonała, polecam każdemu, zarówno nastolatkom jak i osobom dorosłym. Ja sama jeszcze nieraz ją przeczytam.

Ach, i zapomniałam dodać, że bardzo trudno w tej książce przewidzieć cokolwiek, a zwrot akcji kilkakrotnie mnie zaskoczył i nigdy bym nie przewidziała, że to pójdzie tą drogą. Brawa dla autorki, naprawdę. Już dawno nie spotkałam czegoś takiego.

niedziela, 17 października 2010

Klątwa Marianny. Dominika Bel.


Nie czytajcie tej książki! Nie bierzcie jej do ręki! I co najważniejsze NIE KUPUJCIE. Bo pożałujecie. Gdyby takie coś było na okładce książki, to po zagłębieniu się w treść nie zdziwiłabym się ani trochę "dlaczego".

Może nieco niesłusznym jest wypowiadanie się o książce, której przeczytało się jakieś siedemnaście stron, nie więcej, ale fakt, że przez te siedemnaście stron brnęłam jak w śniegu do pasa a przez resztę już najzwyczajniej w świecie nie miałam siły, chyba coś znaczy.

Po opisie na tylnej okładce pomyślałam, że szykuje się bardzo fajna książka... A tu takie dno. Autorka ma bardzo ciężki, a wręcz nudny styl opowiadania, a całość brzmi jak gdyby znała obowiązkowe składniki dobrego pisania, ale choćby nie wiem co robiła, to jej nie wychodzi. Stanowczo nie polecam, aczkolwiek może znajdą się amatorzy... Na poparcie swoich słów powiem, że widziałam recenzję jej innej książki i wcale nie była w ciepłym tonie.

A tak na koniec pozdrawiam wszystkich, którzy musieli wstać o siódmej albo wcześniej, by iść w niedzielę do pracy na dziewiątą. Jeśli tacy są.... ;).

Edit: Tak po przeczytaniu własnych słów doszłam do wniosku, że to brzmi jakbym ja tę książkę kupiła. Na szczęście nie, tylko wypożyczyłam z biblioteki :).

czwartek, 14 października 2010

Upiorny legat. Joanna Chmielewska.


Kiedyś, jak miałam naście lat i pełną gębą zaliczałam się do grupy wiekowej „nastolatki”, nie rozumiałam zupełnie miłości ludzi do książek pani Chmielewskiej. Wzięłam taką do ręki, w tytule coś z „Nieboszczyk mąż” czy jakoś tak, zaczęłam czytać i czym prędzej odstawiłam. Przecież tego się czytać nie da! Nic fajnego tam nie ma! Po paru latach, kiedy dziecko nieco inaczej zaczęło patrzeć na świat, znów wzięłam do ręki książkę tejże autorki, tym razem tytułu nie pamiętam (Edit: właśnie sobie przypomniałam, „Florencja, córka Diabła). I co? W ciągu miesiąca przeczytałam kolejne cztery lub pięć. I już zrozumiałam miłość narodu do tejże pisarki. I od czasu do czasu do niej wracam, kiedy mam szczególną ochotę się pośmiać, albo zakręcić się od ton absurdu będącego jednocześnie zwykłym życiem.

W „Upiornym legacie” mamy wszystko. Historię tak poplątaną, że bardziej się nie da, sprawców, których w ogóle nie spodziewało by się podejrzewać, i zakończenie zwalające ze śmiechu z nóg.
Mianowicie chodzi o znaczki. Potężną kolekcję wartą pół miliona dolarów. Niejaki Marcin dostał ją na przechowanie od właściciela, który przebywa w szpitalu. Podczas jednego ze spotkań towarzyskich ktoś mu tą kolekcję rąbnął i dopiero po tym on się orientuje co za cuda przechowywał (w białej paczuszce na regale z książkami). To jeden tor historii. Inny, że hochsztaplerzy i inni przestępcy są rabowani i znikają im tylko dolary. Do policji oczywiście nie pójdą bo nie są to legalne pieniądze. Dodatkowo do skarbu Narodowego Banku Polskiego niejaki Wiśniewski przesyła paczki po kilka tysięcy dolarów. Wiśniewski nie istnieje, jak się później okazuje. I o co chodzi z przemytem dolarów w poduszkach z ludowym haftem i niemowlęcych becikach? Nie mogę opowiedzieć dokładnie treści książki, bo tym samym wyjaśnię całą intrygę, którą tak fajnie się samemu rozwiązuje czytając. Powiem jedynie, że sprawców łatwo okryć, gorzej co, na co i dlaczego. Świetnie się czyta, a jedynym minusem było natężenie. Momentami czułam się jakby kołowało mi się w głowie od trajkotania autorki i musiałam książkę na chwilę odstawić.

O, i jeszcze jedno! Na koniec zacytuję jeden fragment, moim zdaniem najśmieszniejszy z całej książki i na swoje nieszczęście czytałam go akurat w autobusie i nie mogłam wybuchnąć głośnym, długim śmiechem, tylko zdusiłam go w sobie, co wywołało twarz jakbym przeżywała właśnie najtragiczniejszy moment swojego życia, a po zaczerwienionych policzkach leciały ciurkiem łzy. No i to podskakiwanie na siedzeniu i trzęsące się ramiona… Widziałam zerkania siedzącej koło mnie dziewczyny, te zaniepokojone spojrzenia, szczególnie kiedy już nie wytrzymywałam i cichutki chichocik przemieniony w bulgotanie wyrywał mi się z ust…. No, ale mam nadzieję, że książka trzymana na kolanach wszystko tłumaczyła….

Napad miał przebieg następujący:
Wyżeł z klientem weszli na klatkę schodową budynku przy placu Dąbrowskiego, zatrzymali się na podeście między pierwszym a drugim piętrem i na parapecie okna przeliczali paczki banknotów. Baśka na palcach zakradła się na pierwsze piętro, obejrzała z dołu zaabsorbowanych transakcją kontrahentów i gwałtownymi gestami zaczęła przynaglać czekających niżej wspólników. Donat wepchnął Pawłowi w ręce jeden worek, sam zatrzymując drugi.
- Ryzyk-fizyk – wyszeptał z rozpaczą. – Leć, zanim skończą…
Paweł chciał coś powiedzieć, ale schodząca Baśka wydała z siebie wściekły syk, niczym rozzłoszczona żmija. Popchnięty przez Donata, gwałtownie ruszył w górę. Słyszał, że wspólnik pędzi za nim.
Panowie na podeście kątem oka dostrzegli pędzącą po schodach postać i zgodnie odwrócili się do niej tyłem, starając się zasłonić przeliczane na parapecie fundusze. Postać w szaleńczym pędzie minęła ich i runęła po schodach dalej w górę, zwiększając tempo. Tuz za nią w niemniejszym pędzie przeleciała druga postać, potykając się z okropnym hałasem. Robiło to takie wrażenie, jakby jedna postać goniła drugą w zamiarach co najmniej morderczych. Rumor i łomot na klatce schodowej rozlegał się coraz wyżej na wszystkich kolejnych piętrach.
Panowie szybko zakończyli transakcję i opuścili hałaśliwy budynek, mijając na parterze blondwłosą damę, z zajęciem wpatrującą się w listę lokatorów.
Paweł i Donat zatrzymali się dopiero na ostatnim piętrze, a i to tylko dlatego, że dalej nie było już gdzie lecieć. Przez jakiś czas ciężko dysząc, patrzyli na siebie, po czym usiedli na stopniu.
- No to jak? – powiedział melancholijnie Donat po długiej chwili milczenia. – Schodzimy na dół czy jeszcze poczekamy…?
- Jakbyś ty napadał, to i ja bym napadał – odparł Paweł, zakłopotany i zmartwiony. – Coś nam chyba nie wyszło…
- Przecież leciałeś pierwszy!
- No to co? Mogłeś myśleć, że się na nich rzucę z góry.
- Jakoś nie myślałem…
- Zejdźmy już lepiej, bo ona tu jeszcze przyleci – powiedział niespokojnie Paweł po następnej, bardzo długiej chwili milczenia.
Baśka czekała na dole, niepewna, czy zejdą piechotą, czy też zjadą windą. Piekło wybuchło od razu. Obaj napastnicy ze skruchą wysłuchali urągań, inwektyw i wyrzutów.
- Bo to jednak trzeba mieć jakieś chuligańskie skłonności – usprawiedliwiał się zdegustowany Paweł. – Tak bez dania racji walić w łeb obcego człowieka?
- A kto ci kazał go walić w łeb?! Miałeś mu pysk omotać workiem i zabrać pieniądze! Co wy sobie wyobrażacie, że ten napad sam się zrobi?! Francuskie pieski się znalazły, trąby, ofiary boże…!!!
- Sama mówiłaś, że ten załatwia tylko mniejsze transakcje – przypomniał ugodowo Donat. – Dla byle czego nie warto było…
- Boże miłosierny…!!! – zawyła rozjuszona Baśka. – Dobrze, będzie grubszy interes! Już ja go wam wypatrzę i spróbujcie się tak wygłupić jeszcze raz…!
Trzeci kolejny napad miał miejsce na placu Teatralnym. Obłędnie zdenerwowani Donat i Paweł posłusznie przybyli na telefoniczne wezwanie Baśki, która w klujących się transakcjach miała już znakomite rozeznanie. Zaczekali krótką chwilę przed Peweksem na Kredytowej, po czym razem udali się na plac Teatralny w ślad za peugeotem łysego. Peugot zatrzymał się na parkingu blisko wierzbowej, trabant pojechał dalej i skręcił w Niecałą.
- Jazda! – ponagliła ich Baśka. – Oni teraz liczą forsę. Prędzej, bo skończą i rozejdą się w różne strony!
Wysiadła ze wspólnikami i z daleka przyglądała się operacji. Paweł i Donat podeszli do zaparkowanego peugeota z różnych stron. Donat z prawej, Paweł z lewej. Paweł z determinacją zbliżył się do drzwiczek i zamiast otworzyć je i dokonać napadu, grzecznie zapukał w okno. Siedzący w środku kierowca podniósł głowę, schował do kieszeni plik banknotów i opuścił szybę.
- Słucham pana? – spytał cierpko.
Paweł spłoszył się niebotycznie. Uważał, że bezwzględnie musi teraz coś powiedzieć. Komunikat, że zamierza rozmówcę ogłuszyć i zabrać wszystkie pieniądze, wydawał mu się jakiś nietaktowny i nie na miejscu, uczynił zatem coś innego.
- Przepraszam pana, gdzie tu jest ulica Willowa? – spytał z zakłopotaniem.
Kierowca przez krótką chwilę milczał. Pasażer obok siedział sztywno i bez ruchu. Donat po drugiej stronie samochodu wpatrywał się w nadjeżdżający autobus 111 tak, jakby czegoś takiego jeszcze nigdy w życiu nie widział. Paweł tkwił przy drzwiczkach, schylony, niczym w ukłonie.
- Ulica Willowa jest w całkiem innej stronie – powiedział kierowca peugeota i wysiadł. – Nie tu, tylko na Mokotowie. Najlepiej będzie, jak pan pojedzie taksówką.
Wziął ogłupiałego Pawła pod rękę, podprowadził do postoju i wepchnął do stojącej tam, jedynej wolnej taksówki.
- ten pan chce jechać na Mokotów, na ulicę Willową – poinformował kierowcę, po czym wrócił do swojego peugeota.
Paweł odjechał z placu Teatralnego taksówką, chwilowo niezdolny do protestów. Baśce pociemniało w oczach i nie zareagowała nawet, kiedy taksówka z jej własnym mężem w środku przejeżdżała obok. Donat energicznym krokiem udał się na przystanek autobusowy i wsiadł do setki. Peugeot odjechał, skręcając w Bielańską. Na placu boju pozostał zamknięty trabant i Baśka, która nie mogła się do niego dostać, Donat uwiózł bowiem kluczyki w siną dal.
Paweł zgłupiał do tego stopnia, że przejechał taksówką obok swojego miejsca pracy i wysiadł z niej dopiero na Willowej, gdzie nie miał żadnego interesu. Donat odbył setką podróż na okrągło i zapłacił 50 złotych kary, bo nie miał biletu. Baśka wróciła do domu autobusem.


Mam nadzieję, że fragment nie jest za długi. Musiałam jednak podać dwa napady, gdyż miałam wrażenie iż jeden nie wystarczy… Polecam Chmielewską na szare dni, dni, kiedy nic nam się nie chce i kiedy czegoś w naszym życiu brak. Śmiech leczy. Naprawdę.

sobota, 9 października 2010

Zakupy

Dzisiaj wybrałam się po nowe spodnie, pasek do nich i słuchawki do mp3. Wróciłam z dwiema książkami, błyszczykiem do ust i tuszem do rzęs. Zero spodni, paska, czy słuchawek. Nie ma to jak kobieta na zakupach ;). Ale co zrobić, kiedy tusz mi się kończy, błyszczyk pojawia w myślach co drugi dzień, a książki posiadają nade mną taką moc, że nawet tej, której się opierałam odkąd została wydana, w końcu uległam? Oto tytuły, jakie nabyłam:



"Ktoś na mnie patrzył. To dość niezwykłe uczucie, kiedy jest się martwym...

Duch Helen przebywał właśnie w klasie angielskiego szkoły średniej, kiedy to poczuła - po raz pierwszy od 130 lat patrzyły na nią ludzkie oczy. Oczy należące do chłopca, który aż do tej chwili niczym szczególnym się nie wyróżniał. Równocześnie przerażona i zaintrygowana Helen zaczyna czuć, że coś ją do niego przyciąga. Fakt, że on przebywa w ciele, a ona nie, stanowi dla nich pierwsze wyzwanie. Walcząc o znalezienie drogi do bycia razem, odkrywają sekrety swojej własnej przeszłości jak również szczegóły z życia młodych ludzi, których ciała przejęli.


Mało brakowało a bym jej nie dostała, zarówno Empik w Złotych Tarasach jak i przy Marszałkowskiej, straszyły mnie, że ta książka u nich nie istnieje. Tak samo księgarnia Matras. Na szczęście zdobyłam ją w Empiku w Arkadii, za co mało nie uściskałam dziewczyny w punkcie informacyjnym. Zatrzymałam się na głośnym okrzyku i szczęśliwym uśmiechu, który dziewczyna podzieliła. Książka ta ma wiele pozytywnych recenzji i należy do wydawnictwa Initium, które uwielbiam. Jakoś nie mam wątpliwości, że co najmniej mi się spodoba.



Pierwszy tom kultowego cyklu powieściowego J.R. Ward - amerykańskiej pisarki, która od paru lat gości na czołowych miejscach amerykańskich i europejskich list bestsellerów.

Mroczny kochanek - to trzymająca w napięciu powieść grozy z fascynującym wątkiem miłosnym w tle. To barwna opowieść o bezlitosnej walce tajnego bractwa wampirów z ich odwiecznymi prześladowcami, rozgrywającej się w realiach współczesnej Ameryki. Członkowie Bractwa Czarnego Sztyletu to młodzi przystojni mężczyźni, sympatyczni, dowcipni, pełni wdzięku. Uwielbiają rap, szybkie samochody i wieczory spędzane w klubach. Mieszkają w przebudowanej na twierdzę posiadłości w Caldwell, w stanie Nowy Jork. Szefem bractwa jest Ghrom - nieustraszony wojownik i namiętny kochanek. To właśnie historia miłosna Ghroma - jedynego wampira czystej krwi na Ziemi - i młodej dziennikarki Beth jest głównym wątkiem fabuły pierwszego tomu serii. Beth jest córką jego starego druha, ale nic nie wie o swoim wampirzym pochodzeniu. Zostaje jednak wciągnięta w wir walki i Ghrom musi postawić na szali wszystko, by ratować ukochaną...


To mój drugi zakup, ten, przed którym uciekałam od momentu wydania. Bo zwykle kupuję książki właśnie tego typu. Chciałam to przerwać. Mówiłam sobie, że to książka, jakich ostatnio wiele. Że mam ją u siebie w bibliotece (co z tego, że od trzech miesięcy ciągle jest wypożyczona) i po prostu szkoda na nią pieniędzy. Ale dzisiaj znów na nią trafiłam, kiedy błąkałam się między regałami w poszukiwaniach "Światła pochylenie". Wzięłam ją. Że jak nie dostanę "Światła.." to kupię tą. Po czym, jak już dostałam "Światło", to tej nie mogłam wypuścić z ręki. Co z tego, że pensja już zniknęła i forsy już brak. Nieważne. Teraz tylko drżę w myślach "obym się nie zawiodła". Ale i tak się cieszę, że ją mam :).

środa, 6 października 2010

Splątane Sieci. Anne Bishop.

Tego jeszcze tutaj nie było! Dwie recenzje tego samego dnia. Ha. A jednak nie mogłam się powstrzymać, kiedy godzinę temu skończyłam czytać tę książkę poniżej :).



Książki Anne Bishop to chyba jedyne, jakie jestem w stanie kupić z zamkniętymi oczami, nie zwracając uwagi na koszty. A to niezwykle poważne stwierdzenie jak na kogoś kto zwykle boi się kupować książki, żeby go nie zawiodły a pieniądze nie okazały się wyrzucone w błoto. Bo nie należę do tych ludzi, którzy twierdzą, że każda książka jest cenna i warta przeczytania.

W piątym tomie serii autorka serwuje nam dobrze znaną potrawę. Mrocznego i seksownego Sadiego, groźną i nieobliczalną, ale dobrą Janelle, Lucivara, który jest tak samo potężny jak i kochany (mam wrażenie, że wszyscy bohaterowie książki wyśmialiby mnie za to stwierdzenie) oraz wiele innych postaci, z których każda jest tak samo dobra jak i zła, a wszystko to jest wymieszane w niezwykle słodkiej i uwodzącej mieszance, po której jeszcze długo się oblizujemy i wspominamy smak.

Kolejnym wydarzeniem w wielosetletnich życiach naszych przyjaciół (a przynajmniej moich! Jak ja ich wszystkich uwielbiam) jest pojawienie się plebejskiego pisarza Jarvisa Jenkella, który po odkryciu, że nie tylko jest pół-krawym, ale także posiada moc, postanawia zbudować Dom Strachu, a w nim zemścić się za wszystko to, czym Krwawi są, a czym on nie jest. Nie wiem, czy się jasno wyrażam, w każdym razie w książce jest to dobrze wytłumaczone. Dom Strachu zawiera w sobie sieci Czarnych Wdów, splecionych ze sobą i z różnymi zaklęciami. Ma za zadanie zniszczyć Krawych z rodziny SaDiablo, ale Jarvis jeszcze nie poznał zbyt dobrze swoich wrogów i nie wie, co go czeka… Hm. Jakby się przyjrzeć, to zdradziłam ogólny zarys książki. Ale, to trzeba przeczytać.

Nie byłabym sobą, gdybym tego nie polecała. Wspaniały, misterny świat pełen magii, krwi, namiętności, prymitywnych instynktów i wzniosłych uczuć. A także poczucia humoru, od którego lecą łzy ze śmiechu i po kilka razy czytam ten sam fragment. To naprawdę rzadka mieszanka, to wszystko, co nam podaje pani Bishop. I jestem jej niezwykle wdzięczna za ten świat. Jest bardzo piękny, pomimo swojego okrucieństwa. Nie wiem, czy takie coś spowoduje, że sięgniecie po tę książkę, ale dla mnie jest to coś wspaniałego, niczym wyczuwanie smaku wiatru na języku. To coś, co jest w tym świecie… Ach. Ogólnie polecam rozpoczęcie czytania od pierwszej części Trylogii Czarnych Kamieni, czyli Córki Krwawych. Trylogia jest najlepsza ze wszystkich dotychczasowych części, brak słów by opisać jej doskonałość. Ale kolejne dwie nie są gorsze. Są po prostu inne i stanowią niezwykle smaczne uzupełnienie do Trylogii.

Cz. I – Córka Krwawych
Cz. II – Dziedziczka Cieni
Cz. III – Królowa Ciemności
Cz. IV – Serce Kaeleer
Cz. V – Splątane Sieci
Cz. VI – Niewidzialny Pierścień, jeszcze nie wydane

Dziewczyny z Hex Hall. Rachel Hawkins.


„Czy jesteś grzeczną dziewczynką?”, zapytuje nas tylna okładka książki. Bo jak nie, to wysyłają cię do szkoły z internatem dla brzydkich, niegrzecznych dzieci Prodigium – czarownic, elfów i wilkołaków. A nawet wampirów, jak zezwalają wprowadzone ostatnio na próbę przepisy. Co się dzieje w miejscu, gdzie jest takie skupisko rozstrojonych hormonami nastolatków z nadprzyrodzonymi mocami? Łatwo przewidzieć, że na pewno nic zwyczajnego, a przez słowo „zwyczajne” mam na myśli „bezpieczne”.
Kilka wykrwawionych prawie na śmierć uczennic, dwie nieżywe i nieznane zło czające się po kątach, to nam serwuje Hex Hall. I tyle mam do powiedzenia na temat treści, żeby nie powtarzać po raz enty opisów książki. A teraz moja osobista opinia.

Hex Hall wprawiło mnie w doskonały humor już niemalże od pierwszych stron, co doskonale się przydało, jako że moje samopoczucie nie należało do najlepszych. Lekkość stylu, poczucie humoru typowe dla książek o nastolatkach i takie same sytuacje świetnie odprężały, nie obciążając zbytnio zmęczonego umysłu czytelnika ;). Ale. Po pierwsze, te śmieszne sytuacje, czy żarty, które miały być śmieszne a nie do końca były, doprowadzały mnie momentami do zgrzytania zębami. Zastanawiam się, dlaczego autorka uczyniła z głównej bohaterki taką infantylną, naiwną idiotkę? Czy usunięto jej przy porodzie wszystkie szare komórki? Sophie bardzo mnie rozczarowała, bo lubię lubić głównych bohaterów, a ona sprawiała, że tylko ręce mi nad nią opadały. Mile zaskoczyła mnie jej przyjaciółka wampirzyca lesbijka, która uwielbiała „oczojebny” odcień różu. Taki fajny pomysł. Oczywiście zło panoszące się w Hall jest łatwe do przewidzenia, ale to nie przeszkadza śledzić rozwoju akcji.

Najbardziej rzucało mi się w oczy podobieństwo Hex Hall do Harry Pottera. To było tak intensywne, że dosyć często zdarzało mi się widzieć zamiast głównej bohaterki Hermionę, albo Harry’ego. No bo weźcie. Wychodzi ze szkoły i biegnie nad jezioro, a tam sobie siada i rozmyśla. Albo wymyka się nocą z zamku. Albo całe to „zło”, którego klimat bardzo kojarzy mi się z „Komnatą Tajemnic”. Albo inne drobiazgi, które jako całość zamieniały Hex Hall w kolejną Szkołę Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie a wszystkie wydarzenia w wydarzenia, które przeżywał Harry. O! Nawet gabinet dyrektorki natychmiast skojarzył mi się z Dumbledorem! Książka, oprócz podobieństw do HP wykazywała również skłonności do serii Libby Bray i innej powieści „Niesmiertelny”, która to książka również straszliwie zalatywała mi panią Bray.

I tak się zastanawiam. Czy wszystko już zostało tak wymyślone, że choćby się chciało, to to, co powstanie zawsze już będzie przypominało czyjeś dzieło, czy Rachel Hawkins z całą premedytacją skopiowała różne rzeczy, lekko je tylko zniekształcając, co i tak w niczym nie pomogło? Przez te wszystkie podobieństwa (zapomniałam jeszcze o super przystojnym i popularnym Archerze, w którym, a jakże, zakochuje się Sophie – kolejny powielony schemat) książka znacznie straciła w moich oczach. I ratuje ją tylko to, że czytało się dobrze i na te kilka godzin wyrwała mnie z szarego prądu życia. A po to książki czytam.

Za pożyczenie książki serdecznie dziękuję Alinie ;*.

niedziela, 26 września 2010

Dziecko Piątku. Małgorzata Musierowicz.


Pierwszy raz z jakąkolwiek książką Małgorzaty Musierowicz zapoznałam się w piątej klasie szkoły podstawowej, była to „Kłamczucha”. Zakochałam się nieprzytomnie i miłość trwa do dzisiaj, lat już bodajże dziesięć. To niesamowite. Każdą książkę z serii czytałam po kilka razy, przy niektórych tomach cyfra jest bliższa takiej dziesiątki niż powiedzmy, piątki. Mniej więcej od dwóch lat moja miłość objawia się raczej przyjemnymi wspomnieniami, niż żywym płomieniem. Myślałam, że tak już będzie zawsze, w końcu ile można czytać w kółko to samo i tak samo przeżywać? Książki sobie stały nieruszane na półce, od czasu do czasu omiatane tylko moim spojrzeniem wyrażającym sympatię. Aż do ostatniego czwartku, kiedy odłożyłam na bok wszystkie czytane aktualnie powieści i sięgnęłam po „Dziecko Piątku”. Nie wiem, czemu akurat ta książka. Może dlatego, że w porównaniu z innymi, czytałam ją stosunkowo niewiele razy i w pewnym sensie, znam ją najmniej.

Stało się. Dorosłam. Zmieniłam się. Książka okazała się nagle książeczką, bardzo cienką i do przeczytania w ciągu kilku godzin. Nie wiem, jak kiedyś mogłam tego nie dostrzegać. I – co mnie zdziwiło, przeraziło i ucieszyło – dostrzegałam błędy pani Musierowicz, jej zaniedbania i niedopracowanie. Niegdyś była moim ideałem, królową, matką, mentorką. Potrafiła stworzyć swój własny świat tak doskonały w swojej niedoskonałości (mówię o realnym życiu, które przedstawiała tak, że mimo wszystko było piękne i niezwykłe w swojej zwykłości), że gdybym tylko mogła, natychmiast bym się tam przeniosła i stała jedną z jej bohaterek. Dała mi niezliczone godziny wytchnienia, stała się namiastką wirtualnego domu. Wspaniałe jest to, że książka nadal działała kojąco, żeby nie powiedzieć leczniczo. Doskonała na zmęczenie fizyczne i psychiczne. I to jest piękne, bo po mimo wszystkich zmian, jakie dostrzegam w sobie i przez to jak inaczej patrzę na powieści pani Musierowicz, one nadal są takie same. Inne, ale takie same. Rozumiecie coś z tego?

Na koniec może pokrótce streszczę „Dziecko piątku” ;).

Aurelia, niegdyś Genowefa znana z „Opium w rosole”, jest już szesnastolatką, właśnie przeszła do drugiej liceum. Rok temu zmarła jej matka, również znana z „OwR”. Przez tak zwany przypadek (choć ja w przypadki nie wierzę i tak samo zdaje się autorka) poznaje Konrada, jednego z bohaterów „Brulionu Babe B.”. On również jest już nastolatkiem. Kolejny przypadek sprawia, że jadą do Pobiedzisk, gdzie Aurelia ostatecznie spędza wakacje z babcią, niewidzianą przez wiele lat. W przerwach mamy rozwijający się wątek pana Bronka, woźnego z liceum Żeromskiego, do którego chodziły wszystkie Borejkówny i jak widać inni bohaterowie również; zaglądamy do mieszkania Borejków przy Roosvelta 5, przez maleńką dziurkę jest nam dane poznać losy naszych bohaterów, z których każdy miał lub będzie miał swoją własną powieść. To kolejna wspaniała cecha całej Jeżycjady. Każdy ma swoją własną książkę i kiedy czytamy inne części, to w każdej z nich znajdują się ludzie, których już wcześniej poznaliśmy. W ten sposób znamy losy mniej więcej trzydziestu osób i to na przestrzeni dwudziestu jak nie więcej lat. Amazing – ciśnie się na usta.

Ale wracając do treści „Dziecka piątku”. Na tle niby zwykłych wydarzeń, opisanych na zaledwie stu siedemdziesięciu czterech stronach, doświadczamy całego spektrum emocji, towarzyszymy Aurelii i Konradowi w ich dojrzewaniu, w zdobywaniu nowych mądrości życiowych i w naprawianiu swojego życia, gdzie rodzina i bliscy ludzie odgrywają kluczową rolę. Zdarzył się moment, że się śmiałam i zdarzył się moment, że miałam łzy w oczach. Takie książki kocham najbardziej.

Jeżycjadę polecam każdemu, cała seria jest bajeczna i jak widać nie trzeba mieć nastu lat, by ją docenić, aczkolwiek spojrzenia człowieka młodszego i trochę starszego będą się różnić :).

niedziela, 12 września 2010

Błękitny Księżyc. Część druga. Simon R. Green


ARCYMAG – istota parająca się magią. Szansa na uratowanie królestwa (UWAGA: działa poprawnie tylko z dala od alkoholu!).
ALKOHOL – TWÓJ WRÓG!
DZIEDZIC TRONU – starszy syn króla. Dostaje królestwo, koronę i księżniczkę (patrz też część pierwsza).
MŁODSZY BRAT – młodszy syn króla. Nie dostaje niczego (chyba, że nożem w plecy).
KOBIETA – zmienną jest.
KRÓL – istota władająca królestwem.
ZDRAJCA – działa na szkodę króla i królestwa. Może nim być każdy.

I tak oto mamy ekstra streszczone streszczenie. Ale ja je troszkę rozszerzę.
Rupert (patrz: młodszy brat) jest na wyprawie po Arcymaga już siedem miesięcy, w czasie których niepokorna Julia (patrz: księżniczka/kobieta) powoli, acz skutecznie przekonuje się do Haralda (patrz: dziedzic tronu), do tego stopnia, że zbliżają się nawet intymnie (z tego co zrozumiałam). A Czarnobór, wraz z całymi zastępami demonów puka dosłownie do bram zamku Leśnego Królestwa. Teraz wszyscy się głowią, jak tutaj uratować królestwo, którego uratować się już chyba nie da. Dodatkowo król ma na głowie baronów, którzy pod jego nosem przygotowują spisek i włączają w to Haralda. Ojej. Swoją drogą, Harald okazuje się być trochę inną osobą, niż w pierwszej części, z czego się bardzo cieszę, choć nadal go nie lubię. I tak prawie w ostatniej chwili pokazuje się Rupert wraz z Arcymagiem, który ku zawodowi wszystkich jest starym alkoholikiem i raczej niewiele pomoże w walce z demonami. Toczy się bitwa, bla bla bla. I choć wydaje się, że to już koniec, to Rupert raz jeszcze pokazuje że jest nieodrodnym bohaterem i może niektóre pieśni i legendy nie kłamią i może nie powinien pałać żądzą mordu do wszystkich minstreli i bajarzy.

Książka bardzo mi się podobała i ani trochę nie ustępuje pierwszej części, choć może ze względu na wzmożoną tutaj obecność Czarnoboru wolę właśnie część pierwszą. Ale ogólnie to pogratulować pisarzowi, gdyż rzadko części drugie choćby dorównują swoim poprzednikom. Aż jestem ciekawa, jak też wyglądają inne książki tego pana i przy najbliższej okazji (która tak naprawdę nie wiadomo, kiedy się pojawi) postaram się dorwać takie tytuły jak „Zwycięzca bierze wszystko”, „Hawk i Fischer”, czy „Bogobójca”. Wszystkim miłośnikom fantasy polecam obie części „Błękitnego księżyca”, a nie-miłośnikom polecam chociażby z takich względów jak dobra baśń dla dorosłych, idealna na chwile odpoczynku. Na deser podam krótki cytat z dialogu Ruperta z moim ukochanym Jednorożcem:

- Niech to szlag – zirytował się Rupert. – Faktycznie trzeba przerwać tę szarpaninę, inaczej do niczego nie dojdziemy. Zaraz któryś z tych szaleńców zdenerwuje Arcymaga o jeden raz za dużo i będziemy mieć tu żabi dwór.
- Nie ośmieliłby się użyć magii.
- Nie dałbym za to głowy. Arcymag ma instynkt samozachowawczy na poziomie leminga w depresji.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...