piątek, 30 września 2011

Kompendium wiedzy o kotach.

Jak tylko ujrzałam tę książkę, wiedziałam, że muszę ją mieć. Byłam pełna nadziei co do jej zawartości i szczęśliwie, ani trochę się nie zawiodłam. Dotychczas obecne na rynku książki o kotach doprowadzały mnie do szału, bo nie zawierały żadnych przydatnych informacji, a jedynie powielały typowe „kot musi mieć zawsze świeżą wodę”, „należy regularnie odwiedzać weterynarza”. Tyle wie każdy właściciel kota, a nawet więcej. Natomiast to, co mnie interesowało, i co jest chyba najważniejsze – czyli jak rozpoznać że kot jest chory, na co jest chory i jak temu zaradzić było w tych poradnikach nieobecne. Za każdym razem, kiedy moje koty miały jakieś niepokojące objawy musiałam spędzić kilka godzin na wyszukiwaniu wiadomości w Internecie, co też nie zawsze kończyło się sukcesem. Ktoś powie – przecież należy iść do weterynarza. Cóż, nie będę latała do lekarza z byle czym, męczyła się z kotem po drodze, stresowała go i jeszcze wyrzucała pieniądze na nic, jeśli się okaże, że weterynarz mi powie „niech pije dużo wody i śpi”.

W „Kompendium wiedzy o kotach” mamy naprawdę porządny spis chorób, przy każdym są podane przyczyny, objawy, leczenie. Jest pokazane jak opatrzyć kotu ranę, pozbyć się pasożytów i oczywiście kiedy należy się natychmiast zgłosić do weterynarza. I chociaż jak na moje wymagania jednak jest to wszystko nieco zbyt uogólnione (mi by się chyba przydał podręcznik dla studentów weterynarii i najlepiej jakieś notatki z wykładów ;)), to mimo wszystko uważam ten rozdział za bardzo dobry, a już w porównaniu z innymi poradnikami, za wspaniały.

Oprócz tego w tej pięknie wydanej książce (twarda oprawa i naprawdę fantastyczne zdjęcia) znajdziemy rozdziały o pielęgnacji, kociej psychologii, wyżywieniu, zabawach, zachowaniach, tresurze i wiele, wiele innych. To naprawdę jest kompendium, z czego bardzo się cieszę. I chociaż po spędzeniu trzech lat w towarzystwie swoich futrzaków wiem o kotach co nieco, to niejednokrotnie zajrzę do tej książki, by odświeżyć dane wiadomości, czy dostać wskazówkę jak postąpić w danej sytuacji. Np., rozwikłałam zagadkę, czemu koty prawie nigdy nie chcą pić ze swojej miseczki, gdzie wedle wszelkich przykazań zawsze mają czystą i świeżą wodę. Otóż trzeba miseczkę stawiać co najmniej dwa metry od misek z jedzeniem, ponieważ koty nigdy nie jedzą w pobliżu wody, nie chcąc jej zabrudzić. Hm. Miseczkę przestawię i zobaczymy .

Kompendium obowiązkowo polecam świeżo upieczonym właścicielom kotów, będzie to dla was fascynująca kopalnia wiedzy. Książka wciąga nawet nie wiadomo kiedy, często można też się uśmiać, bądź rozczulić, czytając opisy zachowań poparte pięknymi fotografiami. Ale ludzie już mający koty i według siebie posiadający odpowiednie doświadczenie również będą zadowoleni z lektury. Jest ona doskonałym uzupełnieniem wiedzy. Gorąco polecam.

Za książkę serdecznie dziękuję wydawnictwu MUZA SA.

„Koty. Kompendium wiedzy o kotach” Autorzy różni, wyd. Muza SA 2011, str. 317

piątek, 23 września 2011

Sekretna córka. Shilpi Somaya Gowda

"Sekretna córka" opowiada historię dziewczynki, która zostaje oddana do domu dziecka, ponieważ jej matka nie może jej zachować. Synowie są w cenie, na posiadanie córek nikogo nie stać, dlatego jeśli ktoś chce adoptować dziecko z hinduskiego sierocińca, "prawie na pewno" dostanie dziewczynkę. Asha i tak uniknęła losu swojej starszej siostry, którą ojciec odebrał matce sekundę po porodzie i wyniósł nie wiadomo dokąd. Też do domu dziecka? Komuś do opieki? Zabił sam, czy zostawił gdzieś w krzakach, by umarła z głodu? Takie realia ukazuje autorka. To także historia matek, ich bólu, miłości, nieskończonych pokładów siły, by znosić coraz gorsze ciosy od życia. To historia kobiet, które mogą mieć dzieci, ale nie mogą ich zatrzymać, oraz takich, które przychyliłby nieba swojemu dziecku, ale nie mogą zajść w ciążę. Dwie rodziny - jedna amerykańska, druga hinduska zostają złączone za pomocą małej dziewczynki, która po latach powróci do Indii by poszukać własnej tożsamości.

Shilpi Gowda pisze bardzo prosto, momentami miałam wrażenie, że językiem wręcz reporterskim. Krótkie, treściwe zdania z minimalnym ładunkiem emocjonalnym. Ale jak to działa! Dzięki temu wszystko potrafiło poruszyć i sprawić, że czytelnik, w tym wypadku ja, głęboko wszystko przeżywał. Może dlatego starałam się automatycznie separować od tej książki, nie pozwolić jej tak bardzo mną wzburzyć i zawładnąć odczuciami. Bo nie miałam ochoty na aż tak głębokie przeżywanie, a trudno tego uniknąć przy tej książce.

Autorka podjęła się naprawdę niezwykle trudnego tematu i świetnie sobie z nim poradziła. Międzynarodowa adopcja, macierzyństwo, porzucone a później adoptowane dziecko i nawet spróbowanie postawienia się na miejscu mężczyzny, tego ojca, który podejmuje decyzje ważące o życiu całej rodziny. A kim on jest? Czy to pochodzi od niego, czy jest wywołane tylko i wyłącznie presją społeczeństwa, jego zasadami i tradycją? Czy naprawdę nie stać go na wykarmienie córek, czy uważa ich posiadanie za hańbę? Shilpi Gowda starannie kreśli tło społeczne, kulturowe i psychologię postaci.

To książka dla wszystkich tych, którzy są ciekawi życia w innych krajach i kulturach, nie boją się ciężkich tematów i są gotowi sięgać po chusteczki ;). To naprawdę dobra książka.

Za egzemplarz dziękuję wydawnictwu Prószyński i S-ka.

"Sekretna córka" Shilpi Somaya Gowda, wyd. Prószyński i S-ka 2011, str. 400

czwartek, 22 września 2011

Gia'S View on Things

Miałam dzisiaj napisać jakiś trylion recenzji, nie zrobiłam tego. Odkładałam, odkładałam, dzień się skończył... W zasadzie jeszcze nie, dopiero dochodzi 21. Ale wiem, że i tak tego nie zrobię. Może kiedyś. Znaczy się jutro. Bo muszę, bo egzemplarz od wydawnictwa. I kilka innych książek z biblioteki, które zostały już oddane. I których tak naprawdę nie dokończyłam. Nie chcę już czytać. Chcę podróżować po świecie, a przynajmniej własnym kraju i Europie. Chcę... Chcę wiele. Na razie mam książki, choć już mam ich tak serdecznie dość. Tak, mówię to głośno i otwarcie. Czytanie przejadło mi się tak bardzo, że czytam już tylko z przyzwyczajenia i tylko poza domem, np. w pracy, kiedy mi się nudzi, bo akurat nie mam co robić. To wyciągam książkę. Wiedziałam to już od dawna, że mam dość czytania, dostawałam wyraźne sygnały i żadne zmiany szablonów czy adresów bloga w niczym nie pomogą. Ale ponieważ czytanie przez wiele lat było moją drugą naturą i wciąż jest, to z czytania nie zrezygnuję, nie umiem. Ale takie są moje uczucia na dzień dzisiejszy. Jakby podsumować bilans ostatnich kilku przeczytanych przeze mnie książek to może wyjdą dwie na siedem w pełni przeczytanych. Smutny to bilans. Ale poniekąd mi obojętny. Tak teraz sobie myślę, czy ktoś z was czuje się zgorszony :D. Mole książkowe mają różne zwyczaje, odczucia i spojrzenia na książki. No nic, na razie tu jestem i nigdzie się nie wybieram. Poza tym, że rozpoczęłam coś dla mnie innego.

Gia'S View on Things to mój autorski blog o wszystkim. O moim spojrzeniu na rzeczy. Prowadzony po angielsku, bo chcę czegoś, a nie czuję się bym to coś mogła znaleźć w Polsce. Może się mylę i kiedyś zostanie mi to ukazane. Na razie spoglądam daleko, perspektywicznie, z nadzieją. I spieszę się powoli.

niedziela, 18 września 2011

Niebo i Ziemia. Marai Sandor


Sandor Marai to „bez wątpienia jeden z najwybitniejszych dwudziestowiecznych pisarzy węgierskich, autor licznych powieści, esejów, felietonów, sztuk teatralnych oraz poezji. Wielki indywidualista, twórca niepokorny, bezwzględnie krytykujący zarówno faszystowską, jak i sowiecko-komunistyczną dyktaturę. Błyskotliwy lecz skromny. Zwolennik tezy, zgodnie z którą twórca musi dokonać wyboru pomiędzy życiem a sztuką wymagającą ascezy. W Polsce znany jako autor książek takich jak: „Żar”, „Wyznania patrycjusza”, „Ziemia! Ziemia!...” czy „Dziennik” uznany przez krytyków za bezsporne dzieło jego życia. Nazywany węgierskim Thomasem Mannem”*.

Po książkę „Niebo i Ziemia” sięgnęłam skuszona okładkowym opisem, że to książka o życiu i o pisaniu. To drugie szczególnie mnie do siebie przyciągnęło. Niestety przez większość książki tego nie było, za to mnóstwo luźnych refleksji autora nad czymś, co aktualnie w danym momencie zwróciło jego uwagę. Bo „Niebo i Ziemia” to pamiętnik pisany inaczej i w sumie w niegłupi sposób. Nie ma dat, nie ma „Kochany pamiętniczku”. Zamiast tego mamy krótkie notatki opatrzone tytułem. Notatki opisują myśli autora, spostrzeżenia, wspomnienia… Jedne mi się podobały – trafiały w moje odczucia, skłaniały mnie samą do refleksji, inne za to nudziły okropnie, dlatego książkę przeczytałam skokami. Zresztą tak można, bo w niczym to nie przeszkadza. To książka z rodzaju takich, które można otworzyć na dowolnej stronie, przeczytać fragment, zamknąć, a następnego dnia otworzyć na innej i też będzie dobrze. Najbardziej ciekawiące mnie notatki dotyczące pisania rzeczywiście okazały się dla mnie najlepsze, niejednokrotnie zabawne, kiedy indziej miałam ochotę autorowi uścisnąć rękę i powiedzieć „Dokładnie”.

Na pewno nie jest to książka dla każdego, ona wymaga refleksji, chęci przeczytania czegoś innego niż wartka akcja przez 400 stron by na koniec wszystko skończyło się dobrze. W tych krótkich notatkach mamy możliwość poznać innego człowieka i tak jak to zwykle bywa, czasem go lubimy, a czasem nie. Z tą książką mam identyczne odczucia.

* Opis zapożyczony z Panoramy Kultur

Zwyczajowej notatki z liczbą stron i wydawnictwem nie załączam,bo książkę zdążyłam oddać do biblioteki a teraz pęęędzęęę do pracy i nie mam czasu szukać w necie, z tego samego powodu przepraszam za liczne powtórzenia "książki". Miłego dnia!

niedziela, 11 września 2011

Spadek. J.D. Bujak, czyli czas na herbatkę z duchami w piwnicy przenoszącej gości w czasie.

Skończyłam dzisiaj lekturę „Spadku” J.D. Bujak. I właśnie zastanawiam się, jak ująć w słowa wszystkie emocje, które wywołała u mnie ta książka. Bo musicie wiedzieć, że jest ich mnóstwo. Zarówno pozytywnych i negatywnych. Najłatwiej byłoby pewnie zrobić tabelkę i tak opublikować, ale nie tego przecież uczyła nas pani od polskiego (jakbym przejmowała się tym, czego uczono mnie w szkole, ale niech będzie, polski nawet lubiłam). Zatem, pozwólcie, że razem pobłąkamy się po pewnej krakowskiej kamienicy…

Megi (Małgorzata) Jaworska do tej pory mieszkała w Gdańsku, ale po śmierci ciotki Aurelii przeprowadza się do Krakowa i zamieszkuje w odziedziczonej po ciotce kamienicy. Dość szybko okazuje się, że kamienica jest dziwna, mówiąc oględnie, a bardziej szczegółowo i wprost – nawiedzona. Megi, zadeklarowana zwolenniczka nauki długo nie przyjmuje do siebie oczywistych faktów, choć dowodów ma wiele. Ale przecież w tych starych murach mogą się rozpleniać grzybki halucynogenne i to one powodują te przywidzenia, prawda? W między czasie Megi poznaje Janka, mężczyznę do którego ewidentnie ją ciągnie oraz właścicielkę małego sklepiku ezoterycznego Mariannę i jej męża Samuela. Razem starają się dociec prawdy, co też się dzieje w kamienicy dziewczyny.

A dzieje się dużo. Jestem po prostu zachwycona atmosferą grozy jaką udało się stworzyć autorce. Wielokrotnie tak się wciągałam, że kiedy ktoś otwierał drzwi (w świecie realnym) to podskakiwałam na krześle, przez moment nie mogąc opanować gwałtownego bicia serca. No i oczywiście każdy cień, którego drgnięcie zauważyłam kątem oka, był dokładnie obserwowany czy to może nie duch, no bo a nuż mógł się pojawić przyciągnięty treścią książki, poza tym za plecami miałam zejście do piwnicy, a w książce piwnica stanowi centrum wydarzeń… Taak, pod tym względem książka jest naprawdę fantastyczna. Nie można też odmówić pani Bujak świetnych pomysłów, nawet dość oryginalnych, a także realnie odmalowanego tła akcji. Za to tę książkę uwielbiam. I jeszcze za poczucie humoru i sam pomysł na książkę i za… trochę tego jest. Ale nie byłabym sobą, gdybym nie wspomniała o minusach, które jak na mój gust są równie duże, co plusy, choć skupiając się na pozytywach można o tych drugich zapomnieć. A przynajmniej nauczyć się z nimi żyć i traktować z przymrużeniem oka. Zresztą, chcąc czerpać z książki radość (a zdecydowanie chciałam i nie było to wcale trudne!) trzeba tak było zrobić.

Styl autorki jest nieco… niewyrobiony. Bardzo zdziwiłam się wiadomością, że to jest już jej druga książka. Ale druga to nie piąta, więc może niech będzie. Tak czy siak, myślałam, że to debiut. Czytając miałam wrażenie pewnej naiwności, zbytniej uprzejmości wobec czytelnika. Za dużo też w całej książce jest szczegółowych opisów danej czynności, zamiast przejść od razu do sedna. No i – jakżeby inaczej – dobijała mnie uporczywa ślepota Megi. Bo ja rozumiem, że można nie wierzyć w duchy. Ale mając milion dowodów na istnienie różnych przejawów magii i „nadnaturalności” wciąż chcieć iść na badania, czy wzywać speców od wilgoci? No podziwiam. Zdumiewało mnie również, jak nawet bohaterowie znający się na magii nie kojarzyli faktów, choć wszystko mieli przed nosem i jeszcze potem tak dziecinnie się dziwili „Ojej, rzeczywiście!”. Tak to wszystko ze sobą przeczyło, sztucznie rozwlekając akcję, byśmy my, czytelnicy, mięli więcej do czytania i później wpadli na rozwiązanie. Które okazało się proste jak drut i niemalże nie warte tych kilkuset stron.

Ale! Mimo wszystko uważam, że warto, bo właśnie cały urok tej książki tkwi w przeróżnych przejawach działalności duchów czy magii oraz w zastanawianiu się, kim tak naprawdę jest Jan Topolnicki ;). Mnie to nie dawało spokoju, najpierw myślałam, że wampir, a wcale nieprawda… Także sama kamienica i mieszcząca się na jej parterze herbaciarnia uparcie przywodziły mi na myśl film „Czekolada” i wprawiały w rozmarzenie. Uważam, że najlepsze, co wychodzi autorce to same pomysły i atmosfera, czy to grozy, czy ciepła i przytulności. Dlatego chyba nie powinnam się niczego za bardzo czepiać, skoro efekt ostateczny jest jak najbardziej pozytywny. Mam wielką chęć na kolejne książki J.D. Bujak i mam nadzieję, że będą równie fascynujące, plastyczne i tylko lepiej napisane. Bo ślamazarność niektórych momentów przyprawiała mnie o zgrzyt zębów. Ale ja naprawdę tę książkę polecam… Gorąco!

Dziękuję wydawnictwu Prószyński i S-ka za egzemplarz :)).

„Spadek” J.D. Bujak wyd. Prószyński i S-ka 2011, str. 455

czwartek, 8 września 2011

Bękart ze Stambułu. Elif Safak

Miałam caaały dzień na napisanie tej recenzji. Ale nie. Jutro muszę wstać o piątej rano, to się teraz zabieram za pisanie. Bravo me.

„Bękart ze Stambułu” to powieść wielowątkowa i znacznie bardziej skomplikowana niż to na początku przypuszczałam. O zakończeniu już nie wspominając. Jest takie, że… Spokojnie, na pewno go nie zdradzę. Ale zupełnie mnie zaskoczyło. Ostatnio mam szczęście do książek, których zakończenie mnie zaskakuje, ale to bardzo dobrze. Można powiedzieć, że nareszcie coś się dzieje. Bo co to za satysfakcja z przeczytania książki, jeśli jej zakończenie dało się już przewidzieć w połowie, albo nie daj, jeszcze wcześniej? „W bękarcie…” Elif Safak pisze tak, że trudno nawet przewidzieć następny rozdział.

Dość szybko oczywiście można zrozumieć wzór, po którym porusza się autorka, trudno jednak przypuścić co dokładnie się kryje pod tymi „x” i „y”, że posłużę się matematyczną metaforą. Każdy z rozdziałów skupia się na innym bohaterze, elemencie tej historii i nierzadko w różnym okresie na osi czasu, a wszystkie prowadzą do jednoczącego zakończenia. Pierwszy rozdział opowiada o dziewiętnastoletniej Zelisze (Zeliha), którą z miejsca ogromnie polubiłam i szczerze powiedziawszy nieco rozczarowałam się, widząc zmianę głównego bohatera w drugim rozdziale. Nie sprawiło to jednak, żeby powieść mi się nie spodobała, wręcz przeciwnie. Jestem zachwycona nie tylko samą powieścią, co sposobem jej przedstawienia, stylem autorki, jej wspaniałym oddawaniem codzienności i zwyczajności – tym co widzimy - oraz emocji i myśli bohaterów, które w każdym z nas są, pędzą jedna za drugą, ledwo zdołamy je sobie uświadomić, a co dopiero kiedy chce się je zamknąć w posłusznych zdaniach na papierze. Elif Safak tego dokonała i wyszło jej to wręcz magicznie. Pięknie przedstawiła współczesną Turcję, historię Ormian, wzajemne połączenie historyczne i wciąż nie zagojone rany (kojarzyło mi się z głośnymi niedawno historiami polsko-niemieckimi), a także samych ludzi, którzy byli esencją tej historii. Jest nieprawdopodobne wręcz, jak życie może pleść i przeplatać, ile przynieść bólu i radości i jak bardzo próbujemy się odnaleźć we własnej codzienności. Bo pomimo tego, że akcja dzieje się w zupełnie innej kulturze, postacie przedstawione przez autorkę mogą być nami samymi i być bliskie czy to w swoich odczuciach i przemyśleniach, czy w podejściu do ludzi i świata.

Książka ta też wręcz kipi subtelnym poczuciem humoru, które baczny obserwator z łatwością może zauważyć. Jest to tak zwany humor sytuacyjny, nierzadko lekko ironiczny, przez co mi osobiście bardzo bliski. Większość bohaterów można bardzo polubić, z tego, czy innego powodu (ciotka Feride za swoje zmiany fryzur w zależności od nastroju i swoiste szaleństwo, Zeliha za przekorę i dzielność, czy Asya za typowo młodzieńcze nastawienie do świata, gdzie już dawno nie jest dzieckiem, ale nie można też jej nazwać dorosłym, bo…. zachowuje się jak dziecko). Każdy, naprawdę każdy bohater jest oddany doskonale, wielowymiarowo, plastycznie. Ci ludzie są po prostu z krwi i kości, tak samo jak Stambuł, miasto, nad którym nigdy tak naprawdę się nie zastanawiałam, a które dane mi było poznać właśnie dzięki tej książce.

Gorąco polecam „Bękarta ze Stambułu”. To książka zdecydowanie z wyższej półki, jeśli miałabym oddać jej wartość, choć w zasadzie nie powinnam tak oceniać i kategoryzować. No, ale myślę, że większość wie, o co mi chodzi. Sama mam zamiar przeczytać inne książki tej autorki i już nie mogę się doczekać, kiedy to zrobię. Polecam!!!

Na koniec jeszcze dodam, że naprawdę wspaniałe wydanie. Świetne graficznie, idealna czcionka, dobry układ tekstu, pomimo grubości dobrze książkę trzyma się w rękach… Naprawdę same plusy.

„Bękart ze Stambułu” Elif Safak, Wydawnictwo Literackie 2010, str. 448

poniedziałek, 5 września 2011

Pewna forma życia. Amelie Nothomb

Od jakiegoś już czasu zastanawiałam się, co też takiego ma ta pisarka, że każdy jest na swój sposób wstrząśnięty jej książkami, ale i zachwycony. Kiedy zobaczyłam „Pewną formę życia’ w katalogu nowości Muzy, było oczywiste, że po nią sięgnę. Ta cieniutka książeczka niesie ze sobą więcej treści, niż można by przypuszczać i ja również dołączyłam do grona wstrząśniętych i zachwyconych, choć zachwyt może nie jest aż tak zdecydowanie entuzjastyczny, niemniej jednak jest.

Akcja książki rozkłada się na listy między Amelie i jej fanem, oraz opisy reakcji autorki na wynurzenia Melvina. Bardzo lubię te jej przemyślenia, są bystre, cięte, inteligentne, zabawne, ciekawe. Słowem kobieta, którą można bardzo polubić. Natomiast osoba Melvina jest znacznie bardziej skomplikowana (choć dokładnie w tym momencie przypomniałam sobie zakończenie i doszłam do wniosku, że byłoby straszliwą nieścisłością odmówienie autorce skomplikowania…). Melvin jest żołnierzem amerykańskiej armii i stacjonuje w Iraku, w Bagdadzie. Ma 39 lat, zero planów przed sobą, a na sobie 200 kilogramów tuszy, o których lubi sobie wyobrażać, że to wtulająca się w niego Szeherezada.

Różnie reagowałam na jego listy. Facet ma dobry styl (ciekawa jestem czy zachowano je w oryginale), barwnie opowiadał zarówno o swoim życiu w wojsku, jak i o swoim problemie z otyłością. Trudno było przy niektórych opisach się nie skrzywić, albo nie złapać za brzuch sprawdzając czy na pewno wciąż jestem tak szczupła jak jeszcze przed chwilą byłam. Kto książki nie przeczyta, ten chyba nie zrozumie o co mi chodzi. Melvin ma też całkiem niezłe poczucie humoru, tak więc książka upłynęła mi na przeskakiwaniu między różnymi stadiami nastrojów – od ciekawości, przez lekkie obrzydzenie, do ciekawych spostrzeżeń i całkiem niezłej zabawy.

Zakończenie natomiast zupełnie nie do przewidzenia, zarówno po stronie Melvina, jak i Amelie. Co najgorsze, albo najlepsze, możemy teraz dowolnie sobie bujać wyobraźnią i zastanawiać się, co potem było. Dlatego nie jestem w stanie określić dokładnie swojego stanowiska do tej autorki. Przejście przez tak różne emocje stanowczo nie pozostaje bez śladu i na pewno nie ułatwia podjęcia decyzji. Bo nie wiem, czy na pewno chcę sięgnąć po inne książki Amelie, ale z drugiej strony, chętnie bym ją jeszcze bliżej poznała. Ale z trzeciej strony – czy na pewno tego chcę? Znów spotkać się z czymś, czego nie jestem w stanie przewidzieć? Ale to przecież dobrze, przecież życie jest takie przewidywalne, więc jak okazuje się, że nie jest, to powinnam się cieszyć, prawda? Dlatego uznaję autorkę za postać ogromnie ciekawą i odkładam ją do szufladki, do której z przyjemnością zajrzę, jeśli znów zechcę zostać poturbowana emocjonalno-psychicznie. Niemniej polecam – stanowczo intrygujący przypadek pisarza!

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu MUZA SA.

„Pewna forma życia” Amelie Nothomb, wyd. Muza SA 2011, str. 110


piątek, 2 września 2011

Zmiany

Jestem ciekawa ilu z czytelników Absolema tu trafi. Ile nowych osób tu zajrzy, a ile już nigdy nie wróci. Jak widzicie dokonała się spora zmiana. Jakoś tak tego potrzebowałam. Z bloga nigdy nie chciałabym rezygnować i go zamykać. To mój pierwszy blog, na którym notki pojawiają się regularnie już od ponad roku. Szkoda by było włożonej pracy. Poza tym, z czytania książek nigdy nie zrezygnuję, a więc i te "recenzje" mogę pisać. Choć według mnie są one bardziej notatkami wkoło książki i moich wrażeń.

Skąd taka zmiana? Adres, nick... Nie wiem. Ale od jakiegoś już czasu coś mnie uwierało, swędziało - jak dzisiaj metaforycznie powiedziałam przyjaciółce - i wciąż tylko drapałam. A więc już dość. Zrobiłam to, co mogłam. Zniknęłam wciąż istniejąc. Mam nadzieję, że to pomoże. Powoli się odnajdę.

Edit: Oświecenie. Na starym adresie mogę dać info, że przeniosłam się tutaj. Tak, jestem szczególnym przypadkiem późnego wpadania na oczywiste oczywistości. Może dzięki temu więcej z was tu dotrze, mniej poczuje się zdumionych i czy ja wiem... Tak czy siak, podoba mi się ten pomysł i już wprowadziłam go w życie, co niniejszym widać, jeśli drogi czytelniku dotarłeś tu właśnie z dawnego adresu ;).
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...