niedziela, 31 sierpnia 2014

Gwiazd naszych wina. John Green

„Gwiazd naszych wina” to jedna z tych książek, które obiegają świat wzdłuż i wszerz, natychmiast się robi na ich podstawie film, milion gadżetów, a nastoletnie dusze przeżywają rozterki bohaterów, jakby to było ich własne życie (a nawet lepsze – bo właśnie nie ich). Natomiast, wyróżnia ją jedno. Jest niebanalna.

Hazel Grace i Augustus żyją w świecie, gdzie codziennie łyka się garść proszków, regularnie odwiedza szpital, chodzi na grupę wsparcia (dokładnie w sercu Chrystusa), a większość znajomych albo nie żyje, albo brakuje im jakiejś części ciała. Macie rację, ten opis jest pół poważny, a pół zabawny, ale właśnie taka jest ta książka.

Autor w przepiękny, oryginalny sposób podszedł do tematu chorowania na raka. To, co zwykle jest tak okropne, co wywołuje tyle cierpienia, tutaj oddał z niesamowitą dozą delikatności, życiowości i zdrowego dystansu. Pokazał, żeby żyć do końca, najlepiej jak się da, nawet jeżeli koniec jest już bliski. I dał chyba najważniejszą lekcję życia – posiadamy niesamowity dar, a jest nim poczucie humoru.
Nie zliczę, ile razy się śmiałam podczas tej lektury, a jeszcze częściej śmiałam się, mając łzy w oczach. Dawno tak często nie płakałam w trakcie jednej książki. Podziwiam dzielność tych dwojga młodych ludzi, którzy w miłości do siebie odnaleźli sposób na życie. Wszyscy kiedyś umrzemy. Oni znają przybliżony termin. I wykorzystują im pozostały czas najlepiej, jak potrafią.

Chociaż jest to książka dla nastolatek, to wiem, że czyta ją wielu dorosłych i tak powinno być. To książka dla każdego. Wzbudza niesamowitą ilość uczuć, oswaja z wieloma trudnymi tematami. Wierzę, że wielu ludziom pomogła.


„Gwiazd naszych wina” John Green, wyd. Bukowy Las 2014, str. 320

P.S Naprawdę uważam tę książkę, za bardzo piękną i ważną, ale zupełnie nie wiem dlaczego, ciągle o niej zapominam. Przeczytałam ją ze dwa, albo więcej tygodni temu i dopiero niedawno przypomniało mi się, że jej nie zrecenzowałam. A film usiłowałam oglądać, ale wiedząc, co będzie się działo, zwyczajnie mnie nudził. Nie wzbudził tej fascynacji, chęci oglądania dalej. Niemniej jednak, tych kilkanaście pierwszych  minut bardzo wiernie odwzorowywało książkę. 

wtorek, 26 sierpnia 2014

Bridget Jones's Diary. Helen Fielding

Po wielu latach patrzenia na filmową Bridget Jones z przymrużeniem oka i kiepskim wspomnieniu, kiedy raz usiłowałam przeczytać książkę (kilka pierwszych stron było tak nudne, że przerwałam dalsze trudy), nastąpił wiekopomny moment, kiedy w ramach relaksu (tak mnie naszło) po raz chyba czwarty obejrzałam film „Pamiętnik Bridget Jones”. I nagle eureka. Zrozumiałam dlaczego postać wykreowana przez Helen Fielding osiągnęła tak niesamowitą popularność i na zawsze wpisała się w kulturalną pamięć sporej części ludzkości. W związku z tym postanowiłam przeczytać książkę (wykorzystując nabyte przy „Divergent” doświadczenie, postanowiłam sięgnąć po oryginał) i moje oświecenie się pogłębiło!

Ale teraz na poważnie. Słowa „Bridget Jones” stały się dla mnie synonimem pustej, głupiej idiotki. Jak niektórzy może wiedzą, zdarza mi się porównywać do niej wiele innych książkowych postaci czy „klimatów”. W swoim (głównie nastoletnim) życiu przeczytałam mnóstwo puściutkich, głupiutkich powieści o kobietach dla kobiet. Tamtejsze bohaterki nic, tylko gadały o facetach, jak ich zdobyć, a także co zrobić, jeśli po najnowszą torebkę Hermesa „Birkin” czeka na liście przed nimi trzy tysiące innych kobiet i wszystkie bogatsze od naszej bohaterki. Nieźle się bawiłam przy takich lekturach, mając te piętnaście lat, ale wreszcie mi się znudziły. Wszystkie powstały tuż po tym, jak Helen Fielding osiągnęła taki sukces swoją książką. Jednak nie mogłam się bardziej mylić co do „Pamiętnika Bridget Jones”.

Owszem, styl tej powieści jest bardzo lekki i traktuje o samych „bzdurnych” sprawach, gdyż taka jest właśnie Bridget. Niczym nieskażona, spokojnie sobie żyjąca trzydziestoletnia singielka w Londynie. Pieniędzy nie ma dużo, ale się o nie za bardzo nie martwi. Ma własne mieszkanie, pracę w wydawnictwie (potem w telewizji), rodziców w domu poza Londynem… Jej największym problemem jest waga i mężczyzna, a raczej nadmiar pierwszego i brak drugiego. Przez całą książkę przeżywamy perypetie dziewczyny (jest tak niepoważna, że trudno mi ją nazywać kobietą), które widzimy za pomocą jej pamiętnika, często udokumentowane co do godziny. Czym się więc tak zachwycam?

„Pamiętnik Bridget Jones” to boski opis kobiecości w całym jej bezwstydnym, chaotycznym i leniwym rozpasaniu. To nie jest zwykła głupia książka o niczym, choć pozornie mogłoby się tak wydawać. Drogie czytelniczki… To zapis nas samych. Może często lub nawet czasami sparafrazowanych, specjalnie wyolbrzymionych (gdyż jest aż niesamowite, aby wszystkie te cechy skumulowały się w jednej osobie), ale to wciąż my, płeć żeńska. Stworzenia, które lubią rzeczy kolorowe. Lubią się zabawiać malowaniem paznokci, przebieraniem się w nieskończoność, myśleniem o wszystkim i o niczym. Rano nie możemy zwlec się z łóżka i godzinami się ubieramy, malujemy, pijemy kawę, szukamy kluczy i co tam jeszcze się nie zmieści w tym czasie przed pracą. Nasze lenistwo potrafi sięgać zenitu (tak jak Bridget zawsze przez cały miesiąc przed Świętami planuję powysyłać kartki świąteczne i w dniu wigilii nadal nie jest to zrobione). Zawsze znajdzie się świetna wymówka, aby coś odsunąć w czasie, a teraz zrobić coś przyjemniejszego (jak na przykład obejrzeć odcinek ulubionego serialu zamiast wykonania jakiejś ważniejszego zadania). „Bridget” świetnie pokazuje w jak niesamowicie chaotyczny sposób działa kobiecy umysł i jak nie kontrolowany, może zamienić się w (urocze) dziwadło. U Bridget fantazje mieszają się z rzeczywistością, nie potrafi dostrzec rzeczy oczywistych, za to zawsze zobaczy coś, czego nie ma. Mimo to jej kobieca intuicja nie zawodzi i doskonale wie, kiedy jest zdradzana. Kocha i nienawidzi swojej matki, ojciec jest dla niej słabą figurą, ma skłonności do oddawania serca seksownym rozrabiakom, którzy porzucą ją następnego dnia. Jest neurotyczna, zakompleksiona, niedowartościowana.

Nie mówię, że są to cechy godne pochwały. Można nad sobą pracować – ona na przykład nigdy niczym się nie interesuje, chyba że najnowszymi plotkami. Nie czyta książek, nie ma pojęcia o najważniejszych wydarzeniach politycznych na świecie, a jej „biblią” jest Cosmopolitan. Za dużo pije, pali i choć non stop jest na diecie, to wiecznie przybiera na wadze. Niemniej jednak w przerysowany sposób jest każdą z nas, mniej czy bardziej. I chyba właśnie w tym tkwi jej sukces.

Helen Fielding rzeczywiście stworzyła dzieło. W prosty, przystępny i zabawny sposób ukazała wszelkie zawiłości kobiecego charakteru, ze wszystkimi jego wadami i zaletami.

Na koniec jeszcze wspomnę o jednym. Nie wiem czy ktoś to wcześniej zauważył (powinien!), ja przynajmniej nigdzie się nie spotkałam z taką obserwacją – autorka na sto procent inspirowała się „Dumą i Uprzedzeniem” Jane Austen. Można powiedzieć, że prawie skopiowała. Myślę, że po to, aby dodać jeszcze więcej skondensowanego dowcipu do całej „konstrukcji” jaką jest „Bridget Jones”. Rodzice Bridget to rodzice Elizabeth, jej matka to wykapana pani Bennet, Mark Darcy to pan Darcy. Jest nawet scena w książce, w której Mark Darcy stoi samotnie na przyjęciu, wyglądając bardzo bogato i dumnie, w dodatku Bridget robi wtedy porównanie właśnie do pana Darcy’ego z „Dumy i Uprzedzenia”. Później jego zachowanie, sposób bycia, ciągle wykapany pan Darcy. Na koniec książki sytuacja zupełnie jakby przepisana z powieści Austen. Matka Bridget ucieka ze swoim kochankiem za granicę, w „Dumie” młodsza siostra ucieka z Wickhamem, odwiecznym wrogiem Darcy’ego.

Podsumowując, książka dostarczyła mi niesamowicie dużo zabawy, ale i refleksji na temat istoty kobiecości. Nie wiem, czy nadal będę porównywać lekkie powieści do „Bridget Jones”. Ta książka okazała się być nad wyraz błyskotliwym i inteligentnym zapisem współczesnych kobiet. Autorce mogę tylko pogratulować daru obserwacji i umiejętności przelania tego na papier. Zastanawiam się, czy panowie czytający tę książkę, nie dostaliby od niej bólu głowy… Polecam ogromnie!


„Bridget Jones’s Diary” Helen Fielding, wyd. Picador 1998, str. 310

sobota, 16 sierpnia 2014

Śnieżka musi umrzeć. Nele Neuhaus - recenzja zaktualizowana

Pierwszy raz o tej książce usłyszałam na blogu Krimifantamania. Wtedy nie była jeszcze wydana po polsku. Pamiętam moje poszukiwania i oczekiwanie, aż zostanie wydana, a potem znowu wyczekiwanie, bo kompletnie rozczarowała mnie okładka i powiedziałam, że za taką książkę nie będę dawała czterdziestu złotych. Bo musicie wiedzieć, że oprócz recenzji Agnieszki, „Śnieżka” oczarowała mnie właśnie swoją (niemiecką) okładką. W końcu książkę zakupiłam prawie rok po wydaniu, za siedemnaście złotych w antykwariacie. I po kilku kolejnych miesiącach przeczytałam. Dziwnie, jak na książkę, której nie mogłam się doczekać ;).

To moje pierwsze spotkanie z twórczością Nele Neuhaus i parą detektywów, Oliverem von Bodenstein oraz Pią Kirchoff. Nadmienię, że bardzo udane.

Autorka wykorzystała genialną atmosferę, jaką w kryminałach i horrorach tworzą małe miasteczka i dzięki przedstawieniu kilku rodzin żyjących na małej przestrzeni, ukazała zawiłości ludzkich charakterów, pokrętność umysłów i to, jak poprzez jedno wydarzenie, niewinni ludzie mogą stracić dobytek całego życia i cierpieć przez wiele lat. Historia przeplata się ze współczesnością, po tym, jak po dziesięciu latach w więzieniu, na wolność wychodzi Tobias Sartorius, morderca dwóch nastolatek. Wtedy całe Altenheim organizuje się, aby zmusić Tobiasa do opuszczenia rodzinnej miejscowości. Dochodzi do brutalnych wydarzeń, a sytuację pogarsza zaginięcie Amelie, siedemnastolatki, która wykazywała zainteresowanie Tobiasem.

Autorka plecie akcję i zawija, nigdy nie wiadomo, czy to już jest koniec. Wydaje się, że już nastąpiło rozwiązanie, a tu nagle bum i zostajemy znowu zaskoczeni. Książka bardzo mi się podobała, akcja jest świetnie poprowadzona i nieźle się bawiłam, wodzona za nos przez panią Neuhaus. Zgadywankom nie było końca – Kto jest sprawcą poprzednich morderstw? Kto stoi za zniknięciem Amelie i Thiesa? Jedna, dwie, dziesięć osób? Co ukrywają mieszkańcy? Dokąd to wszystko podąża? Amelie żyje, czy nie żyje? Czy Nadja przypadkiem nie jest podejrzana? Uwielbiam to. Naprawdę trudno było zgadnąć, kto i co, gdyż co chwilę pojawiały się wskazówki, by zaraz zostać wyjaśnionymi (negatywnie dla moich przewidywań). Oczywiście ogólnie było wiadomo, kto jest „zły”, a kto nie, ale już dokładnie, kto czemu jest winny, zostało perfekcyjnie ukryte do samego końca.

Zwykle w tego typu kryminałach głównymi bohaterami są policjanci (jeden szef plus „zespół wspomagaczy”). Tutaj nie miałam takiego uczucia. Amelie, czy Tobias byli równorzędnymi bohaterami, co dodało do powieści znacznie więcej możliwości intrygi. Jeżeli chodzi o Bodensteina i Pię, to jakoś nie zrobili na mnie wrażenia. Nie odebrałam ich źle, ale też nie byli na tyle wyraźni bym ich bardo polubiła, czy im kibicowała. Wątek małżeństwa pana nadkomisarza jest dość obszerny, ale i tak się z nimi nie zaprzyjaźniłam. Oliver i Pia poniekąd występują jako jedna z dobrze naoliwionych części tej maszyny, jaką jest przedstawiony nam kryminał. Nie związałam się z nimi tak, jak np. z Carlem Morckiem i Assadem z powieści Jussi Adler-Olsena. Może powinnam sięgnąć po kolejne powieści Nele Neuhaus? Z tego, co słyszałam są równie dobre.

„Śnieżka musi umrzeć” to wysokiej klasy kryminał, świetnie skomponowany, z nieustającym tempem akcji i zmyślnymi zagadkami. Jeżeli lubicie takie powieści, to naprawdę warto tę przeczytać. Polecam.

(I tylko wydawnictwo bym kopnęła za tę paskudną okładkę, która wręcz odpycha, zamiast skłonić do przeczytania.)


„Śnieżka musi umrzeć” Nele Neuhaus, wyd. Media Rodzina 2013, str. 517

BARDZO WAŻNA INFORMACJA Z DN. 19.08.14

Kochani, chciałam Wam podlinkować recenzję z bloga Krimifantamania, która wywołała we mnie tak silne wrażenia, że aż pamiętałam o tej książce rok czasu, a także pokazać tę piękną niemiecką okładkę, która zachwyciła mnie jeszcze bardziej niż recenzja. Otóż... okazuje się, że obie te rzeczy nie istnieją. Tak, dobrze słyszycie, nie istnieją. Czuję się naprawdę dziwnie, zupełnie jak bohater filmu "Piękny umysł", który uważał, że ma bardzo ważną pracę polegającą na odszyfrowywaniu super tajnych wojskowych wiadomości, a w rzeczywistości wszystko się działo w jego głowie... Napisałam do Agnieszki, autorki owej nieistniejącej recenzji, która mi właśnie unaoczniła brak takowej. No jak, pytam się, jak to się mogło stać, że w mojej głowie istniało wyraźne (!) wspomnienie czegoś, co nie istnieje? Powinnam się leczyć? Jeszcze chodziłam z tym wspomnieniem, silnym wizualnie i emocjonalnie i nie mogłam się doczekać, kiedy w końcu będę mieć książkę!
Także, postanowiłam poinformować, że pierwszy akapit tej recenzji jest bez sensu, bo istniejąca niemiecka okładka jest równie mdła co ta polska i w żaden sposób nie wywiera na mnie odczuć emocjonalnych. Za to pokażę zdjęcie, które chyba w owym wspomnieniu robiło za okładkę "Śnieżka musi umrzeć". Mam je od lat w folderze zdjęć na komputerze i czasami mi mignie, jak je przeglądam. Czyżby to był winowajca?


Źródła zdjęcia nie pamiętam, jakiś artysta na DeviantArt.

sobota, 9 sierpnia 2014

Divergent. Veronica Roth

Najpierw wszędzie widziałam piękny plakat reklamujący film – jakby wynurzające się z cienia plecy Four, ze świetnym, ogromnym tatuażem. Zaciekawiłam się wtedy, potem obejrzałam film, wiedząc już, że to na podstawie książki, powstałej „na fali popularności Igrzysk Śmierci”. Film bardzo mi się spodobał i jeszcze będę o nim mówić. Już w trakcie oglądania wiedziałam, że koniecznie muszę przeczytać książkę. Może to się komuś wyda dziwne, ale po obejrzeniu Igrzysk Śmierci nie miałam tego odczucia i do tej pory nic mnie do nich nie ciągnie, choć film, jako odstresowywacz przypadł mi do gustu i jak już będzie dostępna część trzecia, to pewnie z podekscytowaniem ją obejrzę. W moim odczuciu jednak, Divergent jest nieco lepsze, choć może powinno się powiedzieć „inne”. Igrzyska są wielkim, kolorowym show i głównie tylko biega się po lesie. W pewnym sensie są zbyt proste. Divergent uważam za lepszy film (Igrzysk nie czytałam, więc o powieściach się nie wypowiadam w tym kontekście), ponieważ wydaje mi się, że jego wizja przyszłości świata jest bardziej prawdopodobna. Było tam więcej rzeczywistości, takich prostych czynności, życia. Jak już powiedziałam, Igrzyska to tylko show, o którym się zaraz zapomina. Nic z nich we mnie nie zapadało. I tutaj przejdę do książki „Divergent”.

Czytałam książkę po angielsku, dlatego zostanę przy zagranicznym nazewnictwu.

Chicago w przyszłości. Miasto zniszczone, a ludzie wymyślili system zapobiegnięcia kolejnym wojnom i dysocjacjom poprzez rozdzielenie ludności do odpowiednich frakcji zależnych od wyników testu. Czy przeważa w tobie uczciwość, altruizm, inteligencja, odwaga czy serdeczność? W wieku lat szesnastu wypełnia się taki test, ale można wybrać frakcję niezależnie od jego wyniku. Jest jedno ale. Później nie można jej zmienić. Frakcja ponad krew, tak brzmi główna zasada. Można jedynie stać się bezfrakcyjnym, a wtedy żyje się prawie jak bezdomny i wykonuje najgorsze prace w stylu sprzątania ulic. Jak widać ten system ma wiele wad – ktoś musi segregować śmieci i sprzątać ulice, dlaczego więc traktować tych ludzi jakby nie istnieli? I w każdym człowieku miesza się trochę odwagi, trochę życzliwości, trochę prawości. Może dlatego ten system chwieje się na włosku?

Beatrice żyje w Abnegation (altruizmie, jak przetłumaczono na potrzeby polskich czytelników. Cieszę się, że przeczytałam w oryginale). Abnegaci wyrzekają się wszystkiego. Nie wolno im podziwiać własnej twarzy, stroju, niczego. Niczym się nie interesują. Jedzą skromnie (chciałabym umieć jeść tak dietetycznie – zielony groszek, gotowana pierś kurczaka i kasza), dzieci nie odzywają się niepytane. Wszystko w ciszy, stroje szare i zakrywające całe ciało. Skojarzyło mi się z amiszami. Dziewczyna ma wątpliwości co do swoich zdolności wyrzekania się wszystkiego i chęci pomocy innym. Rzadko myśli o innych, częściej o sobie (grzech). Od dziecka fascynują ją Nieustraszeni. Dauntless. Uwielbiam to słowo. Pełni energii, nieposkromieni, posługujący się bronią, skaczący z jadącego pociągu, wytatuowani, ubrani czarno. Beatrice przechodzi do Dauntless i staje się Tris. Tam po raz pierwszy ma przyjaciół, wrogów, poznaje pierwszą miłość. Odkrywa różnicę (a może jedność) pomiędzy odwagą, a altruizmem. Przekracza swoje granice, dorasta.

Uwielbiam tę zmianę, która w niej zachodzi. Krok po kroku, żadnego gwałtownego „cudownego” olśnienia. I nie mogłam się powstrzymać, aby nie odkryć w sobie tej szesnastolatki, która by chciała, aby życie było takie proste, aby wystarczył trzyetapowy trening i na koniec jest się chodzącą superwoman. Choć trzeba nadmienić, że rzadko czułam szesnastoletniość Tris. Ma w sobie dużo powagi, skupione podejście do życia, choć odczuwa dziką przyjemność w głośnych okrzykach, szalonych wyzwaniach i tatuowaniu swojego ciała. Nie brakuje jej też bezwzględności, ale i współczucia. Ma wszystkie te cechy, które powinien mieć człowiek, zanim nie wykorzeniono ich z niego za pomocą przepisów oraz zasad wychowania. Jest nieobliczalna, jej umysł nie daje się kontrolować, przełamuje wszystkie bariery. Jest Divergent. A ponieważ nie pasuje do systemu, to trzeba ją usunąć.

Nie przeczę, autorka mogłaby nieco bardziej, albo rozwinąć opisy frakcji, albo je zwyczajnie przemyśleć, gdyż ten obraz świata wygląda jak niedopracowany i mam mnóstwo pytań „A co jeśli…? A jak to funkcjonuje…?” W pewnym sensie podzielenie ludzkiej nacji na frakcje według jej pomysłu jest nielogiczne i niesamowicie uproszczone. Zbyt idealistyczne. Gdzie się podziali kryminaliści, ludzie chorzy psychicznie, ludzie, w których dominują złe, a nie dobre cechy? Frakcje funkcjonują na zasadzie zaufania, że każdy będzie się zachowywał tak, jak jest to oczekiwane. Ale, jak widać na podstawie zdarzeń, w każdym tkwi ziarnko zła i dobra, niepewności, strachu, dzielności i nadziei. Podział na frakcje dużo ludziom odebrał, a zachowany porządek jest pozorny.

Czytałam kilka recenzji „Niezgodnej” w blogosferze i zwykle autorzy recenzji nie byli zachwyceni, wręcz mówili, że książka kiepska, przeciętna, nic specjalnego. W księgarni przeczytałam fragment wersji polskiej, i rzeczywiście, brzmiało to strasznie prosto, infantylnie, pusto. Pomyślałam, że to może wina tłumaczenia i zdecydowałam się na wersję oryginalną. Cieszę się, że tak zrobiłam, gdyż książka bardzo mi się podobała. Owszem, jest prosta i nie spotkamy tam skomplikowanych konstrukcji zdań, ale naprawdę nie ma się czego czepiać i na pewno nie była bez wyrazu. Przeciwnie, bardzo się wciągnęłam, parę razu wzruszyłam, czy uśmiechnęłam, a obraz miejsca zamieszkania Nieustraszonych stał się żywy w moim umyśle. Aż żałuję, że Tris go opuściła.

Na koniec chcę jeszcze porównać film z książką. Muszę przyznać, że film został wykonany bardzo wiernie, sporo zdań czy dialogów brzmi identycznie jak w książce, co się chyba rzadko zdarza. Owszem, przez to, że obejrzałam film przed książką, bohaterów wyobrażałam sobie „filmowo”, ale nie przeszkadzało mi to, bo myślę, że aktorzy zostali wybrani perfekcyjnie. Zarówno Tris, Four, czy Peter wyglądali tak, jak w książce. Na potrzeby filmu wycięto kilka scen, a kilka trochę przerobiono, ale jestem w stanie to zrozumieć. Film rządzi się innymi prawami, jest bardziej widowiskowy, przemawia obrazem. Dlatego te zmiany były potrzebne i nie można powiedzieć, że „psują” książkę. Oba te środki przekazu bardzo polecam. Dzięki filmowi można intensywniej przeżyć książkę i na odwrót. Czytanie książki było momentami takim zerknięciem na „behind the scenes”. Jakby mój obraz uzupełniono o kilka dodatkowych scen.

Ogromnie polecam, choć zaznaczam, że to pozycja typowo nastolatkowa i wielkim, ponurym dorosłym może wydać się zbyt miałka ;). Jednak na ten cały zalew tego typu powieści, jest godna uwagi. A to dopiero pierwsza część, przede mną kolejne trzy (nie, to nie jest trylogia, jak sądzą niektórzy).

„Divergent” Veronica Roth, wyd. Hyper Collins Publishers 2012, str. 487


Zrobiłam sobie test, który dołączono do książki i wyszło mi, że jestem pół Dauntless, a pół dwie inne frakcje. Test głupszy być nie mógł, ale odetchnęłam z ulgą ;).

środa, 6 sierpnia 2014

Procedura. Harry Mulisch

„Mulisch to pisarz wyrafinowany i przebiegły, a Procedura daje się wykładać na wiele sposobów” . („Pogranicza”)

Ten cytat z okładki mógłby w zasadzie stanowić całą recenzję tej książki. Szczególnie spodobało mi się nazwanie pisarza wyrafinowanym i przebiegłym, gdyż jest to w stu procentach prawdziwe i sama lepiej bym go nie określiła. Przede wszystkim bardzo się cieszę, że jakimś dziwnym sposobem zapragnęłam przeczytać tę książkę. To nic, że spodziewałam się bardziej powieści w stylu Robina Cook (w opisie książki widnieje „powieść o losach biologa”), a spotkało mnie coś zupełnie innego.

Szczerze, to nie do końca wiem, do czego ma się odnosić tytuł tej książki. Podejrzewam, że zwyczajnie czegoś nie załapałam ;). „Procedura” zaczyna się zupełnie jak gdyby sam autor do nas przemawiał i tworzył jakiś wstęp, zanim przejdzie do właściwej treści. Ale nie, to główny bohater i narrator, Wiktor Werker, wprowadza nas w meandry pisarstwa, chociaż sam jest biologiem, który za swoje przełomowe badania w dziedzinie genetyki zdobył międzynarodowe uznanie. Prowadzi nas on między swoje rozważania, wspomnienia, obserwacje dnia codziennego. To jego biografia, pamiętnik i listy do córki w jednym.

Niesamowicie polubiłam tego czterdziestoparoletniego człowieka, bardzo samotnego i skrzywdzonego przez wydarzenia z przeszłości, ale dzielnie znoszącego swój los. Inteligentny, o żywym umyśle, bardzo ciekawie opowiada właściwie o wszystkim.

I chociaż poniekąd nic się w tej książce nie dzieje, to gdzieś, w pewnym momencie, zamienia się ona w psychologiczny kryminał, a wynika to z wielu faktów, i tylko sam Wiktor Werker niczego się nie spodziewa. Zakończenie zaskakujące, choć gdzieś intuicja przepowiadała mi, co się stanie.

Chciałabym móc lepiej pisać o tego typu książkach, gdyż jest to już „lepsza” literatura, którą warto docenić, a moja recenzja nie oddaje zbyt dobrze tego, co czułam podczas czytania. Ja osobiście jestem niezwykle zadowolona z „Procedury” i za całą pewnością przeczytam inne książki autora.

„Procedura” Harry Mulisch, wyd. WAB 2012, str. 315

Fragment: 

„Pierwsze rozważanie na marginesie. – Poeci są słowopisarzami, a zatem są nieprzetłumaczalni, ponieważ w procesie tłumaczenia ich słowa znikają. Każde słowo ma pewien dźwięk i ten dźwięk w innym języku zmienia się w inny, którego poeta nie miał na myśli. To tak, jakby sonata Beethovena wykonywana w Holandii miała mieć pierwszy dźwięk o tercję wyższy, drugi o kwintę niższy itd., a we Francji o kwartę niższy i septymę wyższy itd. Powieściopisarzy natomiast można podzielić na zdaniopisarzy i książkopisarzy. Nabokov pisał niezapomniane zdania, Dostojewski niezapomniane książki. Różne umysły różnie się zapatrują na kwestię tego, co znaczy być „dobrym pisarzem”. Nabokov jest dobrym pisarzem, Dostojewski wielkim. Ze zdaniopisarza w złym przekładzie nie ostanie się wiele, dla wielkiego pisarza nie ma to specjalnego znaczenia. Jego język musi zupełnie zniknąć, ma zostać tylko opowiadanie”.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...