poniedziałek, 28 maja 2012

Zaginione wrota. Orson Scott Card


Orson Scott Card, pisarz znany wielbicielom SF i fantasy, mnie jakoś osobiście umknął. „Zaginione wrota” to pierwsza książka tego autora, którą przeczytałam, bo jeśli kiedyś zdarzyła się jakaś inna, to naprawdę zupełnie nie pamiętam. A szkoda, bo po tej książce widzę, że ominęło mnie sporo dobrego.

„Zaginionymi wrotami” pisarz otwiera swoją nową serię dla młodzieży. Ostatnio jak słyszę „dla młodzieży” to natychmiast trzymam się z daleka. Szczęśliwie nie wiedziałam tego, kiedy się za książkę zabierałam. Bo chociaż głównym bohaterem jest z początku trzynastoletni Danny to książka została napisana znacznie bardziej skomplikowanym językiem i trudniejszym stylem niż te, które zwykle są używane w powieściach dla młodzieży. Tak jak niejedna z blogerek już zauważyła – jakby młodzież musiała mieć specjalnie uproszczone książki i była niezdolna do czytania bardziej skomplikowanych. Ale wróćmy do „Zaginionych wrót”.

Danny North żyje w osadzie rodziny Northów, jednej z rodzin niegdysiejszych bogów, dziś nie posiadających już takiej mocy jak tysiąc trzysta lat temu. Danny nie jest tak jak reszta jego bliskich. Nie posiada żadnego talentu do żadnej dziedziny magii, nie potrafi utworzyć swojego klanta i krótko mówiąc do niczego się nie nadaje. Aż pewnego dnia odkrywa, że jest, że musi być, bo innego wyjścia nie ma, magiem wrót. Potrafi tworzyć wrota, by przenosić się z miejsca na miejsce i docierać tam, gdzie zwykły człowiek czy North nie dotrze. Problem jest tylko taki, że po wojnach podjęto pakt, wedle którego każdego maga wrót należy zabić, aby nie stworzył Wielkich Wrót, które mogą przywrócić dawnym bogom ich boskość. Danny wie, że nie tylko mieszkańcy wioski, ale i jego właśni rodzice nie zawahaliby się przed zabiciem go i zakopaniem na Hammernip Hill. Dlatego ucieka i wtapia się w świat zwykłych ludzi. Tam przystosowuje się do życia i powoli uczy się siebie i swojego rodzaju magii. Nie zdaje sobie sprawy, że jest pierwszym od ponad tysiąca lat magiem posiadającym tak wielką moc…

Przede wszystkim, ledwo rozpoczęłam książkę, poczułam jak bardzo kojąco na mnie działa. Sporo tutaj drzew, natury, magii, która łączy się z siłami przyrody. Są magowie powietrza, kamienia, ognia, przyjaciele zwierząt i tak dalej. Po mojej poprzedniej lekturze, gdzie wręcz zostałam zarzucona agresją, wzajemną ludzką nienawiścią i sporą liczbą wulgaryzmów, „Zaginione wrota” były niezwykle miłą odmianą. Danny to bardzo bystry chłopiec, zdecydowanie dojrzalszy od swoich rówieśników, co jest cechą jego gatunku magii. Niemniej był to bardzo sprytny zabieg, aby do lektury przyciągnąć także starszego czytelnika, który nie znudził by się, a postać tak młodego głównego bohatera do siebie nie zniechęcała. Autor dobrze przeprowadził nas przez kilka lat jego życia, zarówno go zmieniając jak i niektóre elementy charakteru pozostawiając takimi samymi, co przydało mu zarówno realności jak i zostało wykorzystane do tworzenia akcji. Kto przeczyta, bardziej zrozumie, o co mi chodzi, nie będę za wiele zdradzać :).

Powieść jest bardzo dobrze napisana, a zarówno nasz jak i drugi świat są doskonale opisane i naprawdę nie wiem, który bardziej lubię. Świetnie mi się czytało oba wątki. I chociaż tajemnicę rozgryzłam zdecydowanie szybciej niż sami bohaterowie, to zupełnie mi to nie przeszkadzało. Bardzo się cieszę, że będą kolejne części, gdyż ten świat magii, w którym kiedyś istnieli wszyscy bogowie, zarówno greccy, germańscy, słowiańscy i inni jest niezwykle ciekawym i zabawnym tworem do którego chce się wracać. Smaczku może dodać, że kilka rozdziałów tej książki zostało napisane w Polsce, w drodze do niej lub z niej. I to zaledwie dwa lata temu, choć pomysł rozpoczął kiełkowanie trzydzieści trzy lata temu :).
Także polecam, całkiem dobra powieść z nowym spojrzeniem na magię i całkiem nieźle wyjaśniająca wszystkie nasze legendy, a nawet historię ;).

„Zaginione wrota” Orson Scott Card, wyd. Prószyński i S-ka 2012, str. 442 

Jak Wam się podoba nowy szablon? Bo mi bardzo ;p.

piątek, 25 maja 2012

Sekret genezis. Tom Knox

No, nareszcie. Zabierałam się tej recenzji chyba ze cztery dni. I nie dlatego, że książka okropna, bo bardzo mi się podobała, ale dlatego, że chwyciła mnie "twórcza niemoc" i chociaż książki ostatnio czytam ekspresowo szybko, to ich recenzji pisać mi się nie chce. Niestety. Ale jest, zebrałam się i mam nadzieję, że kogoś zachęcę do przeczytania "Sekretu Genezis" oraz innych książek tego autora, po które na pewno kiedyś sięgnę. A oto i recenzja.


Wykopaliska archeologiczne w Kurdystanie. Niesamowite i tajemnicze Goebekli Tepe wybudowane dwanaście tysięcy lat temu, co czyni to miejsce najstarszą ludzką budowlą, a także fascynującą i niepokojącą – jak ludzie, których uważamy za mało inteligentnych jaskiniowców mogli wybudować coś tak gigantycznego i wspaniałego? I dlaczego cztery tysiące lat później to celowo zakopali? Równolegle w Anglii dochodzi do serii brutalnych, rytualnych mordów w całkowicie dziwnych miejscach, np. w piwnicy muzeum Benjamina Franklina. Jaki związek mają te tak odległe geograficznie od siebie sprawy? Dziennikarz wojenny Rob Luttrell właśnie przeżył w Iraku wydarzenie, po którym musi dojść do siebie. Zostaje oddelegowany do pozornie spokojnego i nijakiego miejsca w Kurdystanie, by napisać równie spokojną relację z archeologicznych wykopalisk. Nie spodziewa się, że sprawy dość szybko się skomplikują, a coś, co miało dać mu wytchnienie przeradza się w największy koszmar jego życia.


Lubię taki gatunek książki. Taki thriller przygodowy, coś w rodzaju Indiany Jonesa. Takie „Eldorado” Disneya dla dorosłych. Przez ostatnich kilka lat miałam wrażenie, że przeczytałam wszystkie co lepsze książki tego typu. Szczęśliwie się myliłam i dane mi było odkryć tego autora. Tom Knox to pseudonim faceta, który sam wykonuje podobną pracę, co jego główny bohater i oby bez podobnych przeżyć, jakie zaserwował Robertowi. Zdecydowanie nie jest to książka dla ludzi, którzy stronią od szczegółowej wewnętrznej anatomii, wolą nie przeżywać obdzierania ze skóry i nie modlić się do boga, którego wszystkie inne światowe religie uznają po prostu za szatana.

„Sekret genezis” opowiada frapującą historię o powstaniu ludzkości i chociaż większość książki jest wymyślona, to autor zaznaczył, że Goebekli Tepe istnieje naprawdę, wraz z całym wyglądem i wiekiem powstania budowli. Także jest się czym zainteresować. Co do treści książki, to akcja pędzi na złamanie karku, choć jednocześnie często możemy się zatrzymać na skraju pustyni, poczuć prażące słońce i suchy wiatr. Przejdziemy się starożytnymi uliczkami Sanhurfy i napijemy się okropnie słodkiej tureckiej herbaty. Przy okazji poznamy nieco obyczaje Kurdystańczyków i ich konflikt z Turcją. Część świata, która może niejednego przyciągnąć i zachwycić swoim nieco mrocznym i ostrym pięknem.

Podoba mi się język pisarza, sposób narracji i styl. To, jak rozwija historię i odtwarza przed nami inny świat. To, jak potrafi sprawić, że nie chcemy więcej, ale mimo to czytamy, nie mogąc się oderwać. Jedyne co mu nie wyszło, to scena, w której mordercy dokonują rytualnego mordu na jednej z postaci. Do tej pory opisywał raczej wyniki ich „pracy”, a nie sam akt. I kiedy już ten moment „tworzenia” opisał, wyszło mniej przerażająco. Co powinno mnie chyba cieszyć, bo aż tak głodna wrażeń nie byłam, ale może…? Brr. Książka momentami mocna. Po jej przeczytaniu musiałam nieco odsapnąć i dla równowagi sięgnąć po coś lekkiego i „głupiego” (choć wbrew pozorom „Fashion Babylon” głupie nie jest).

Także „Sekret genezis” polecam tym, którzy mają ochotę na przygodę, ale nie stroniącą od mocniejszych przeżyć. Dobra rozrywka (i zdecydowanie lepsza od oglądania leciwego Harrisona Forda usiłującego udowodnić, że wciąż ma sprawność trzydziestolatka).

„Sekret genezis” Tom Knox, wyd. Rebis 2010, str. 362

poniedziałek, 21 maja 2012

TAG i STOS.

Zostałam otagowana w zabawie, która krąży po blogach. Za "kolejny raz przekazanie pałeczki" dziękuję Viv z Która Lektura :). Co do zasad, to należy odpowiedzieć na 11 pytań, samemu wymyślić kolejne 11 i obdarować nimi 11 osób ;). Powiem szczerze, że nie przychodzi mi do głowy aż 11 osób, dlatego TAGuję Alinę i American Corner Łódź oraz każdego, kto tylko ma ochotę, a nie został jeszcze zaproszony. Zabawa bardzo fajna, trochę się czułam, jakbym brała udział w wywiadzie :).

Oto moje odpowiedzi na pytania Viv:


1.Która książka z dzieciństwa wywarła na Tobie największe wrażenie? Za dzieciństwo przyjmijmy okres do 10 lat.

Zacznijmy od tego, że raczej niewiele pamiętam z tego okresu, jeśli chodzi o książki. Wiem, że czytałam bardzo dużo, wszystko co się dało. Ale która książka wywarła największe wrażenie? „Dzieci z Bulerbyn” chyba to one są książką, którą najlepiej zapamiętałam i wybija się naprzód kiedy myślę o tak wczesnych latach.

2 i 3. Ekranizacja której książki podobała Ci się bardziej od samej książki? A na sfilmowanie której książki liczysz?

Ekranizacja „Pamiętnika” autorstwa Nicholasa Sparksa. Sparks to w ogóle dla mnie dziwne zjawisko. Jego książek nie jestem w stanie czytać. Taki „Pamiętnik” usiłowałam, ale jest zwyczajnie nudny. Ale za to ekranizacja bajeczna, totalny wyciskacz łez, ze świetnym scenariuszem, fantastycznie grającymi aktorami…
Książka, którą bym chciała zobaczyć w postaci filmu to… Każda, którą przeczytałam. I żadna jednocześnie. Uwielbiam ekranizacje książek. Jest coś niezwykłego w przeniesieniu świata książki, stworzonego za pomocą liter na świat bardziej namacalny, gdzie już nie trzeba się wysilać, gdzie widzimy domy, ulice, stroje i twarze bohaterów. Wtedy ten świat staje się rzeczywisty, bliższy. Ale jednocześnie zwykle zostaje z czegoś odarty, postacie nie do końca wyglądają tak, jakbyśmy tego chcieli, wątki też nieco zmienione i zawsze znajdzie się coś, co przeszkadza, bo przecież tylko my moglibyśmy zekranizować książkę tak, jak byśmy chcieli ją zobaczyć w „realu”.

4 i 5.Gdybyś chciał/chciała przekonać kogoś (kto nic z tego gatunku nigdy nie czytał) do swojego ulubionego gatunku, którą książkę poleciłabyś/poleciłbyś? A gdybyś chciał/a zrazić? :)

Ach! Nigdy nie wiem, co na takie pytanie odpowiedzieć. Po pierwsze nigdy mi żaden tytuł nie przychodzi do głowy, zwykle jakiś mam już po fakcie, kiedy temat rozmowy dawno został zapomniany, a po drugie zawsze się boję, że to jednak nie to. Bo może to, co mi się podobało wcale nie spodoba się temu komuś? Aale. Nie wiem czy to słuszny wybór, ale gdybym kogoś chciała przekonać do fantastyki, to bym kazała przeczytać trylogię Tolkiena. To taka klasyka klasyki, że bardziej nie można. Nikt nie stworzył wspanialszego świata fantasy. Ale wiem, że są osoby, które nie mogą przez „Władcę Pierścieni” przebrnąć, więc jak mówię – całkowity subiektywizm. Gdybym chciała zrazić wybrałabym…. Od iluś miesięcy usiłuję przebrnąć przez „Magię Krwi” Anthony’ego Husso i ni cholery nie mogę tego przetrawić.

6.Jaki jest Twój sposób na pisanie recenzji? Piszesz od razu po przeczytaniu książki czy czekasz aż wrażenia się poukładają? Masz jakiś schemat czy czy nie?  A może masz jakieś związane z tym rytuały? 

Najważniejsze, to najlepiej tego samego dnia. I nie później niż dnia następnego. Później emocje już się zacierają, drobne elementy zostają zapomniane i generalnie odechciewa się cokolwiek pisać. No i najlepiej odczekać parę godzin po przeczytaniu, żeby tak jak mówisz – poukładało się. I koniecznie muszę mieć obok siebie książkę, o której piszę. Spojrzeć na nią od czasu do czasu, dotknąć, zajrzeć do środka. Ciężko mi się pisze recenzje jak nie mam obok siebie danej książki :D.

7.Książka papierowa, ebook czy audiobook? I dlaczego? (oczywiście pytam o preferencje)

Papierowa! Po pierwsze lubię książkę dotknąć, powąchać, popatrzeć na nią. Nacieszyć się nią tak czysto po ludzku, że ją mam. Ebookiem tak się nie da. On jest w komputerze, jest całkowicie nienamacalny, czyli go nie ma ;p. Wychodzę też z założenia, że książki są po to (oczywiście nie tylko i mówię o swoim przypadku), żeby nie siedzieć przy komputerze. Bo jak otworzę laptopa, to mogę zniknąć na długie godziny. I jakbym jeszcze miała czytać na nim, to bym musiała cały dzień być przy komputerze, a tego z kolei moje oczy i kręgosłup by nie zniosły. I nie wiem. Nie odczuwam tak książki, kiedy czytam w formie ebooka. Co zaś się tyczy audiobooków, to ich nie znoszę. Nie rozumiem. Kiedy słucham czyjegoś głosu czytającego mi książkę, to po minucie, dwóch rozpraszam się. Myśli uciekają i tracę treść. Raz próbowałam słuchać audiobooka w autobusie. Też bez sensu bo odgłos jazdy i ludzie całkowicie mi zagłuszali. No nie lubię.

8.Książka, która Cię kompletnie (pozytywnie) zaskoczyła. Jeśli było takich wiele, można do pytania dodać "ostatnio".

Miałam podobne pytanie w „30 dni z książkami”. Wtedy nie wiedziałam, co znaczy zaskoczyła. Że książki mnie nie zaskakują. Ale po kilku dniach uświadomiłam sobie, że taką książką jest „Światła pochylenie” Laury Whitcomb. Ta książka autentycznie mnie zaskoczyła pod wieloma względami. Nie pamiętam już czego się spodziewałam, sięgając po nią. Tak po prawdzie to się na nią strasznie uparłam i szukałam po księgarniach aż udało mi się ją kupić. I wpadłam. W historię. Z pozoru banalną, ale wielokrotnie zaskakującą zwrotami akcji. W styl autorki. Prosty i lekki, a tak dobry, że się chce aby książka nigdy się nie kończyła. Czekam, aż być może wydawnictwo wyda kolejne książki tej autorki, bo człowiek aż chce więcej. Polecam.

9.Twoje marzenie (jako czytelnika/czki).

Żeby powstała książka, która tak mną zawładnie jak swojego czasu „Harry Potter”. Być może wtedy to była kwestia wieku, ale tęsknię za tą obsesją, za przeraźliwą potrzebą i pragnieniem, by wyobrażenie stało się prawdą. Za tym, żeby ta książka tak mnie pochłonęła, że będę do niej wracać milion razy, zarywać noce i czytać do 4 rano. Że będę o niej myślała na okrągło i chciała więcej i więcej. Nie wiem, czy to możliwe jeszcze. Jak byłam mała wszystko przeżywałam mocniej, brakuje mi tego teraz.

10.Książka idealna na plażę albo pod gruszę (najlepiej konkretny tytuł) i dlaczego :).

Wszystkie książki Susan Elizabeth Philips. Gatunek romans, ale stanowczo nie ten z rodzaju harlequinów. To książki pełne humoru, można się cały czas śmiać. To także książki o dobrze naszkicowanych portretach psychologicznych postaci, a największym smaczkiem jest to, że bohaterowie przenikają książki i w jakimś tytule można spotkać kogoś z poprzedniego tytułu, niczym świetnego znajomego, za którym się tęskniło. No i są lekkie i szybko się czyta, a takie książki, jak wiemy, są najlepsze kiedy słońce przygrzewa :).

11. Ponieważ nie samą książką człowiek żyje: gdzie w tym roku planujesz wyjechać na wakacje i  dlaczego? :)

Poza pojedynczym wypadem do Krakowa, to chyba nigdzie. Zamierzam ciężko pracować i zainwestować we własną przyszłość ;).

Moje 11 pytań:

1.       Co spowodowało, że założyłaś/założyłeś bloga? Od czego to się zaczęło?
2.       Książka, o której uważasz, że każdy koniecznie powinien przeczytać.
3.       Ulubiona postać literacka.
4.       Jak sądzisz, ile w życiu przeczytałaś/przeczytałeś książek?
5.       Najlepsza wg. Ciebie książka.
6.       Najgorsza, jaką kiedykolwiek czytałaś/czytałeś.
7.       Zabawne wspomnienie związane z książką.
8.       Czy sama/sam coś majstrujesz przy pisaniu i masz związane z tym marzenia?
9.       Czym jest dla ciebie książka? Dlaczego czytasz?
10.   Po jaką literaturę najchętniej sięgasz i dlaczego?
11.   Książka/książki, które Tobą wstrząsnęły, zadały ból, wywróciły na drugą stronę. Jeśli taką czytałaś/czytałeś.

A teraz przedstawię stos, jaki mi się ostatnio uzbierał. Zabawne, że cały tydzień jęczałam, że nie mam co czytać, a w następnym w przeciągu dwóch dni zwaliły się wszystkie książki. Oczywiście wiedziałam, że tak będzie ;).


 Zabawne jest, że to nie wszystko, ale już nie chciało mi się czekać na kolejne książki, które jak wiemy nigdy się nie kończą ;). Dzisiaj odebrałam jeszcze z biblioteki:





A jutro dostanę spóźniony prezent urodzinowy:


Lubię się chwalić książkami ;p. Ale kto z nas nie lubi :). To taka przyjemność, kiedy przychodzą kolejne paczki, kiedy kolejne niezbadane światy wkraczają w nasze życie i potem oczekują na poznanie :). Mogłabym pewnie dać zdjęcie stosu jutro czy pojutrze, ale po pierwsze nie chciało mi się robić nowego zdjęcia, a po drugie mam już kolejną recenzję do napisania i po prostu czasu nie starcza aby to wszystko pomieścić. Także, stos w formie nieco rozsypanej :).

 

niedziela, 20 maja 2012

Cichy wielbiciel. Olga Rudnicka


Julia prowadzi spokojne, zwyczajne życie, całkowicie ją satysfakcjonujące. Ma dobrą pracę w salonie telefonii komórkowej, mieszkanie wraz z dwoma przyjaciółkami i chłopaka, z którym chociaż rzadko się widuje z racji jego pracy, to planują wspólną przyszłość. Pewnego dnia Julia dostaje wielki bukiet róż, z początku zachwycający, później odrobinę niepokojący. Niedługo później zaczyna dostawać głuche telefony, później romantyczne smsy. Znajomi, a nawet rodzice uważają, że to wszystko bardzo miłe i niezwykle urocze – Julia ma tajemniczego wielbiciela. Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie to, że ten cichy wielbiciel nie chce się ujawnić, a dość szybko coś, co było miłe przeradza się w coś wzbudzającego strach. Telefony utrudniają pracę, świadomość, że ten ktoś zdobył prywatny numer telefonu przeraża i tak to się coraz bardziej pogłębia.

Uważam, że Olga Rudnicka jest jedną z najlepszych współczesnych polskich pisarek. Nie czytam ich wiele, ale z tych książek po które miałam okazję sięgnąć Rudnicka zdecydowanie wybija się przede wszystkim stylem i poczuciem, że ta książka jest dobra. Bohaterowie prosto, ale wyraźnie zarysowani, tak samo tło. Nie przesadza z opisami, ale wystarczą do wyobrażenia sobie świata, w którym poruszają się postacie. Identycznie z dialogami. Chociaż to na nich zwykle opierają się jej powieści, to nie mamy poczucia czegoś pustego. Naprawdę dobrze się czyta, z łatwością zagłębiamy się w powieść. Tak samo jest w „Cichym wielbicielu”. Uważam, że to naprawdę dobra książka. Tak dobra, że czasami musiałam ją odłożyć na później, bo treść tak bardzo na mnie działała.

Wraz z tym jak akcja się rozwija, a przerażenie Julii i intensywność prześladowcy wzrastają, rośnie to wszystko w nas, w czytelnikach. Autorka niesamowicie realnie przedstawiła zarówno proces prześladowania od strony „cichego wielbiciela”, jak i stan psychiczny ofiary. Julia stopniowo traci wszystko. Pracę, mieszkanie, przyjaciół, nawet jej rodzice są gnębieni. Na szczęście nie odwraca się od niej jej partner, który staje na wysokości zadania i podczas jak depresja i porażający strach Julii uniemożliwiają jej zwykłe życie – boi się wyjść nawet ze swojego pokoju – to jest przy niej, robiąc wszystko, co można by jej pomóc. Naprawdę bardzo dobrze zostało to opisane. Można samemu poczuć gęsią skórkę i (stety, albo niestety) poczuć się jakbyśmy to my byli prześladowani. W związku z tym uważam, że to mocna książka. A później jeszcze następuje szok, kiedy się odkrywa, że to właśnie ta osoba, której by się nie podejrzewało za milion nawet lat, okazuje się prześladowcą. To też zostało świetnie zrobione, ponieważ… Ach, nie będę zdradzać, bo może się okazać, że za dużo powiedziałam. Przeczytajcie sami :).

Książka naprawdę dobra, mocna, czyta się błyskawicznie, a jeszcze szybciej zostaje się wciągniętym do środka. Brawa dla Olgi Rudnickiej, choć osobiście wolę nieco mniej intensywne przeżycia, to było zbyt realne. Mam nadzieję, że druga część „Natalii 5” zostanie wydana, bo już się nie mogę doczekać, aby ponownie się pośmiać i razem z siostrami przeżyć kolejną przygodę.

„Cichy wielbiciel” Olga Rudnicka, wyd. Prószyński i S-ka 2012, str. 440

czwartek, 17 maja 2012

Kitty i nocny Waszyngton. Carrie Vaughn


„Kitty i nocny Waszyngton” to druga część traktująca o życiu, czy raczej przygodach (jej życie jest zdecydowanie zbyt ciekawe) Kitty, dziewczyny, która znalazła się w nieodpowiednim miejscu w nieodpowiednim czasie i została pogryziona, w wyniku czego stała się wilkołakiem. Recenzję pierwszej części „Kitty i Nocna Godzina” znajdziecie tutaj.

W części drugiej Kitty zostaje wezwana przez komisję do senatu, gdzie ma odpowiadać w sprawie mającej odkryć czym jest Centrum Biologii Paranaturalnej i czym dokładnie zajmuje się doktor Flemming. Kitty trochę wbrew własnej woli zostaje objęta opieką wampirzycy Alette, poznaje nowy sposób współistnienia wielu lykantropów w tym samym miejscu (co w porównaniu z jej poprzednimi doświadczeniami z watahą jest dla niej bardzo zaskakujące, ale i wspaniałe) oraz sama stara się wyśledzić czym tak naprawdę są badania doktora Flemminga. Poszukiwania te prowadzą do kłopotów, z którymi Kitty będzie musiała się zmierzyć.

Muszę powiedzieć, że to bardzo dobra powieść z gatunku paranormal. I w żadnym wypadku nie jest to kolejny, kiepskiej jakości romans. To w ogóle nie jest romans, raczej książka akcji. Sporo tu śledzenia, uciekania, a nawet polityki. Bardzo podobały mi się wątki, gdzie Kitty była otoczona przez media, wyglądało to bardzo realnie, tak samo jak przesłuchania senatu. Autorka całkiem dobrze poradziła sobie z przedstawieniem sytuacji, gdzie na światło dzienne wychodzi, iż wampiry i wilkołaki żyją wśród nas. Gdybym bardzo chciała się czepiać, mogłabym uznać, że w rzeczywistości ludzie wpadliby w gigantyczną panikę i że według autorki odbyło się to niezwykle spokojnie, ale nie będę, ponieważ opisała jak opisała i było to wiarygodne. I to na tym koncentruje się ta książka, co spowodowało, że wyobraziłam sobie taki polityczny thriller z prawdziwego zdarzenia traktujący o upublicznieniu się wampirów, lykantropów a nawet magów i innych istot.

Bardzo sobie muszę pochwalić styl autorki, który zdecydowanie stoi na wyższym poziomie niż większość znanych mi książek z tego gatunku. I to, że powieść koncentruje się na akcji, na konkretnym zagadnieniu, a nie na wzdychaniu  (i nie tylko) do siebie zakochanej pary przez całą książkę. Kitty to postać nie całkiem jednoznaczna. Nie jest to superwoman, która się niczego nie boi i wszystkim spuszcza łomot, ale nie jest to idiotka, która nie potrafi sama niczego zrobić. Ma momenty kiedy naprawdę się boi i jest to świetnie pokazane, ale kiedy trzeba zawalczyć i coś zrobić to idzie i to robi. Bardzo ją lubię i z przyjemnością sięgnę po kolejny tom. A każdemu, kto zaczytuje się w tym gatunku ogromnie polecam serię o Kitty.

„Kitty i nocny Waszyngton” Carrie Vaughn, wyd. Amber 2010, str. 326

wtorek, 15 maja 2012

Wyścig po miłość. Elizabeth Bevarly


Cole to nieziemsko przystojny i jeszcze bardziej nieziemsko męski milioner, zajmujący się trenowaniem koni pełnej krwi. Do Louisville w stanie Kentucky sprowadzają go Derby, jedne z najważniejszych wyścigów w sezonie. Aby mieć się gdzie zatrzymać wynajmuje na dwa tygodnie dom. I wszystko byłoby w porządku, gdyby nie to, że nieznana mu właścicielka tego przybytku cholernie, że tak powiem, go intryguje. Kim jest ta niezwykle skomplikowana, wspaniała kobieta o tylu odcieniach osobowości?
Lulu postanawia za radą przyjaciela zarobić trochę grosza i wynająć na czas Derby swój dom. Remontuje go własnoręcznie od roku, więc jest do niego bardzo przywiązana. Ma ogromną nadzieję, że wynajmie go ktoś spokojny, z klasą. Nie ktoś taki jak ten Cole Early, o którym tyle w telewizji gadają…

To zabawna komedia romantyczna, gdzie los ewidentnie płata psikusy i spotyka ze sobą ludzi, którzy nie chcą się ze sobą spotykać… Z początku. Cole oczywiście nie od razu dowiaduje się, że to Lulu jest właścicielką tego domu, w którym się zakochał i którego właścicielkę wyobrażał sobie zupełnie inaczej niż wiecznie potarganą, chodzącą w dżinsach i byle jakich podkoszulkach Lulu.

Muszę niezwykle pochwalić autorkę, bo spodziewałam się książki o wiele gorzej napisanej, byle jak przemyślanej (czytaj: zupełnie nielogicznej) i nieco denerwującej, jako że naprawdę od bardzo bardzo dawna nie czytałam zwykłych romansów. A te, które ostatnio trafiły w moje ręce, choć znośne w stanie ponad 38 stopni gorączki, myślę że byłyby mniej strawne na „trzeźwo”. Ten jednak jest przyjemnie lekki i naprawdę nic a nic mnie w nim nie drażniło. Postacie zabawne, nie sprawiały wrażenia płytkich i upośledzonych umysłowo (no dobra, przyznam się, w tych porównaniach po negatywnej stronie stoi „Wszystko dla niej” Diany Palmer), tło bardzo dobrze zarysowane, na co ostatnio zwracam uwagę. Opisy wyglądu postaci i wnętrz w sam raz – ani wybrakowane, ani za długie. Dialogi naprawdę fajne, proste, ale niegłupie. Wielokrotnie się uśmiałam, ze dwa razy wzruszyłam. Sceny erotyczne również w umiarze, dosłownie chyba dwie czy trzy, wplecione w akcję tak, że wszystko miało sens i nie raziło, jak w niektórych książkach, gdzie takie sceny są co drugą stronę i człowiek tylko przekręca kartki chcąc wrócić do normalnej akcji.

I to by było tyle tych „technicznych” zachwytów. Bardzo dobra rozrywka, nie mogłam się od książki oderwać, myślę że mógłby powstać uroczy film na jej podstawie. Polecam tym czytelniczkom, które mają ochotę na coś romantycznego, zabawnego, co zapewni kilka przyjemnych relaksujących godzin :).

"Wyścig po miłość" Elizabeth Bevarly, wyd. Amber 2008, str. 221

piątek, 11 maja 2012

Anna we krwi. Kendare Blake


Tezeusz Cassio jest siedemnastoletnim pogromcą duchów, chociaż nie znosi, kiedy się go tak nazywa, no i słusznie, bo musicie przyznać, że idiotycznie to brzmi. Tak samo jak jego imię, dlatego woli być nazywany po prostu Cas. Chłopak w wieku siedmiu lat stracił ojca i to po nim odziedziczył czarny nóż athame służący do zabijania duchów o morderczych zapędach. Teraz Cas robi to samo, razem ze swoją mamą czarownicą i kotem Tybaltem przeprowadzają się od miasta do miasta by oczyszczać świat z co gorszych okazów. Nie jest to bezpieczna praca, ale ktoś to robić musi. Kiedy Cas przenosi się do nowego miasta w pogoni za kolejnym duchem, od razu wie, że będzie to duch szczególny. Czuje to, chociaż zupełnie nie wie dlaczego, ale legenda o Annie we krwi go do siebie przyciąga i nie pozwala spać. Na miejscu poznaje swojego nowego i pierwszego w życiu przyjaciela, czarodzieja Thomasa, królową szkolnego ula Carmel, która wcale nie jest tak pusta jak sugeruje jej imię oraz grupę popularnych mięśniaków, którzy jeden po drugim źle kończą, ale nie uprzedzajmy wypadków. Podczas imprezy chętnie opowiadają Casowi o Annie we krwi i zawożą go do jej domu. Tak oto następuje pierwsze spotkanie siedemnastolatka i dziewczyny zamordowanej w latach pięćdziesiątych, rozszarpującej teraz każdego, kto wejdzie do jej domu. Czy Anna zabije Casa? I co ma wspólnego z duchem, który zabił jego ojca? Przeczytajcie a się dowiecie…

„Anna we krwi” wzbudziła we mnie mieszane uczucia. Na blogach spotykałam się z zachwytami i okrzykami „Nie mogłam się oderwać!” Ja nic takiego nie doświadczyłam. Czytało się okay, ale bez rewelacji. Myślałam sobie „Co ze mną jest? Zrobiłam się za stara na takie książki?” A trzeba powiedzieć, że „Anna we krwi” to żaden paranormal, to po prostu horror. Świetnie zbudowany na jednej z wielu historii, jakie dzieciaki sobie opowiadają na obozach czy „pidżama party”. Na szczęście dla mnie, po około połowie książka wciągnęła mnie tak jak całą resztę, a akcja nabrała tempa, nie pozwalając oderwać się od czytania.

Bardzo polubiłam postać Anny i nie do końca zostały wyjaśnione wszystkie jej tajemnice. Nie zdziwię się, jeśli niedługo zobaczymy część drugą. Miałabym może drobne zastrzeżenia co do świata stworzonego. Jak na mój gust był trochę za płaski, zbyt jednowymiarowy, jak scena w teatrze. Patrzymy na nią i widzimy tylko to, co jest w danej scenie potrzebne, nic poza tym. Szkoda, bo czasami miałam ochotę na głębsze opisanie świata. Szkoła została potraktowana jako pretekst do poznania innych bohaterów, sklepik ze starymi rzeczami wuja Thomasa został potraktowany wręcz po macoszemu, bo trochę akcji się w nim działo, a nie został nawet porządnie opisany. Całe miasteczko także. Może nie jest to jakaś wielka wada, bo w żadnym wypadku nie przeszkadza w śledzeniu historii, ale moim zdaniem autorka za bardzo skoncentrowała się stricte na akcji z Anną, co odjęło głębi światu jaki mogła stworzyć. Ale wątpię by nastolatkowie to zauważyli, to w końcu powieść stuprocentowo przeznaczona dla tej grupy wiekowej.

Książka jako horror potencjał do przestraszenia ma, ale tylko tych najmłodszych czytelników, Anna wzbudza zbyt dużą sympatię, nawet kiedy kogoś rozrywa na strzępy ;). Podsumowując, polecam jako takie ciut straszniejsze czytadło niż ogół paranormalnej literatury.

„Anna we krwi” Kendare Blake, wyd. Prószyński i S-ka 2012, str. 318

wtorek, 8 maja 2012

Teraz i na zawsze. Nora Roberts


Może którejś z czytelniczek, szczególnie tych lubiących literaturę kobiecą, przyjdzie do głowy „Jak można nie znać Nory Roberts?”, ale ze mną tak właśnie jest. Znam ją bardzo dobrze ze słyszenia, a okładki z jej nieskończonej listy twórczości non stop wpadały w oko, kiedy szukałam innych książek, ale nigdy ani jednej z nich nie przeczytałam. Tę wzięłam głównie dla mamy, która lubi taką literaturę najbardziej, a sama pomyślałam – cóż, jakoś ją przemęczę do recenzji ;). Tu czekała mnie jednak niespodzianka. Książkę czyta się bardzo przyjemnie, a po zakończeniu powiedziałam, że chcę jeszcze.

„Teraz i na zawsze” to historia miłości Clare i Becketta, rozwijająca się na tle małego miasteczka i pięknego hotelu, który remontuje Beckett z rodziną. Clare prowadzi księgarnię, jest matką trzech małych chłopców, a jej mąż zginął w akcji – był żołnierzem. Nie ma tutaj żadnych zaskoczeń, wszystko jest niezwykle proste, a ludzie ciepli i serdeczni. Ale uwierzcie mi, to idealna powieść na złą pogodę, kiepski dzień czy chorobę. Przyjemnie jest obserwować, jak Beckett zdobywa Clare, a potem tylko pogłębia jej miłość swoją przyjaźnią z jej synami. Dzieciaki są urocze i niejednokrotnie rozbawią tak jak i sam Beckett. Hotel ma pewną tajemnicę w postaci sympatycznego ducha, a Clare prześladowcę, który urozmaica akcję. Nudno na pewno nie jest.

Jedynym mankamentem są może nieco przydługie opisy wystroju hotelu na początku książki. Autorka bardzo starała się oddać klimat hotelu i chociaż jej się to udało, to czasami ledwo się powstrzymywałam by kolejnego takiego akapitu nie przeskoczyć. Ale ma bardzo przyjemny prosty styl, szybko się czyta i znajduje nić powiązania z bohaterami. Trochę trudno mi uwierzyć, że tak wielka postać literatury kobiecej ma taki styl. Nie zrozumcie mnie źle – jest w porządku, ale zdecydowanie brak czegoś, co by odróżniało tę autorkę od setki jej podobnych. A jednak to ona sprzedała niezliczone miliony książek, równać się z nią może chyba tylko Daniel Steel.

Podsumowując, „Teraz i na zawsze” bardzo polecam. Idealna powieść, kiedy pragniemy czegoś lekkiego i niestresującego. Ja osobiście mam ochotę na drugi tom trylogii, gdzie chyba wiem, czyja miłość tym razem będzie na pierwszym planie. Polecam :).

Za książkę dziękuję wydawnictwu Prószyński i S-ka.

"Teraz i na zawsze" Nora Roberts, wyd. Prószyński i S-ka 2012, str. 398

---

Kochane odwiedzające tego bloga, wybaczcie, że tak długo mnie nie było i że nie odpowiadałam na komentarze pod poprzednim postem. Mam teraz sporo zaległości bo gdybym miała w jednej notce odpowiedzieć na wszystkie pytania z "30 dni z książkami" to byście dostały odpowiedzi na chyba 15 pytań. Troszkę mi się chorowało i powiem tyle, że nikomu nie polecam gorączki przez sześć dni z rzędu. Ale już jest lepiej i choć nie doszłam jeszcze w pełni do siebie, to mam nadzieję, że dość szybko ponownie się pojawię.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...