czwartek, 22 sierpnia 2013

Wybrani. C. J. Daugherty



Pierwsza pozycja z Alinowego stosiku już za mną. „Wybrani” C. J. Daugherty. Recenzja pełna spojlerów, gdyż nie mogę się powstrzymać, dlatego ostrzegam. Nieznanie treści książki znacząco poprawia jej odbiór. Koniec ostrzeżenia.

Wybrani, to dzieci elity elity. W wieku kilkunastu lat są wysyłani do szkoły, o której nikt nic nie wie i nawet nie podejrzewa jej istnienia. Tam są wybierani do Nocnej Szkoły i szkoleni aby stać się swoimi rodzicami… O co dokładnie mi chodzi, jednak zostawię. W książce nie ma żadnych poszlak dotyczących tego, czym jest Nocna Szkoła, strasznie mnie to nurtowało, ale było dobrym zagraniem. Dlatego chyba mimo wszystko się powstrzymam przed zdradzeniem tego. Chyba. W środku letniego semestru do szkoły przybywa Allie Sheridan. Rzekomo nie ma żadnych powiązań ze szkołą, jest na stypendium i nikt nie wie, skąd się wzięła. Sama dziewczyna też tego nie wie, jedyne czego jest świadoma, to że została tam zesłana przez rodziców za karę. Czy polubi szkołę, odnajdzie się wśród „wybrańców”?

Książka rzeczywiście błyskawicznie mnie wciągnęła, co widać po tempie czytania. Uwielbiam obraz szkoły, jaki autorka stworzyła. Jeżeli jesteście fanami ponurych gotyckich budynków z niezliczoną ilością korytarzy, tajnych przejść, z ogromną biblioteką, z salą balową, z cennymi obrazami wiszącymi na ścianach i z ogólną tajemniczością, to ta książka się wam spodoba. Oczywiście pełno tu nastolatków i ich problemów „on się w tobie podkochuje/no co ty/mówię serio”, ale jest to do przełknięcia i wręcz można się dobrze bawić. Podobał mi się całkiem zgrabny styl autorki, nic mnie nie raziło, dzięki czemu bez zbędnej irytacji mogłam całkowicie poddać się biegowi wydarzeń i śledzić nieco pechowe życie Allie.

Oczywiście występuje tu trójkąt, jakżeby inaczej. Bycie w normalnej parze to już za mało, ale i to również jest nie najgorzej pokazane. Allie najpierw jest z super bogatym dupkiem Sylvainem, potem on się do niej agresywnie dobiera i ona zaczyna chodzić z przeciwieństwem Sylvaina, Carterem. Oczywiście będąc z Sylvainem czuje miętę do Cartera i będąc z Carterem podświadomie wzdycha do Sylvaina. Udaje że nie, ale przede mną nic się nie ukryje.

Akcja książki rozgrywa się chyba na przestrzeni kilku tygodni, w związku z czym dla mojego stonowanego stylu bycia to przeskakiwanie od jednego do drugiego kwiatka nieco mnie zirytowało, no ale pal sześć, da się to przeżyć. Jedynym momentem, który mi się w książce nie spodobał, to ten, w którym Sylvain próbuje zgwałcić Allie. Był taki… sztampowy. Autorka zbyt prosto, jednoznacznie i bez tworzenia większej sprawy nagle przecięła ich więź i jak już powiedziałam, Allie natychmiast zaczęła chodzić z Carterem. Brakowało mi tu rozwinięcia i czegoś takiego… To było zbyt proste. Rozumiem, że Sylvain ma drugie dno, problemy i tak naprawdę go nie znamy, ale to było źle opisane.

Chyba jednak zaspojleruję. Muszę się tym podzielić. Dopóki bohaterowie sobie nie wyjaśnili, czym jest Nocna Szkoła, ja się biłam z myślami. Czego tam się uczą, co robią, że wracają pokrwawieni z lasu i tak dalej. Zastanawiałam się, czy znowu mamy jakieś tajemnicze stworzenia, demony, wrota do innego świata… Okazuje się, że nie. I za to mam ochotę autorkę uściskać. Strasznie mi się podoba jej pomysł, że to zwyczajnie banda dzieciaków, bogatych dzieciaków, przygotowywana do zajęcia miejsc na czele drabiny społecznej. Przyszli prezydenci, właściciele największych korporacji, najważniejsi dziennikarze i tym podobne. Że za Nocną Szkołą stoi jakaś super ważna organizacja, rządzą światem. Brzmi to wszystko strasznie pompatycznie, ale w porównaniu z zalewem wampirów, aniołów, demonów i wróżek, nagle jest to coś ciekawego i nowego.

Podsumowując, książka niezwykle mi się spodobała, na dwa dni przeniosła do boskiej szkoły (kto by nie chciał się w takiej uczyć) i cofnęła kilka lat wstecz… ale nie szkodzi! Z niecierpliwością wyczekuję drugiej części „Dziedzictwo”, wychodzi już 25 września. Polecam!

„Wybrani” C. J. Daugherty, wyd. Otwarte 2013, str. 433

sobota, 17 sierpnia 2013

Nowy stos i parę słów o lepszym Woody Allenie.

Obiecywałam drugi stos? Obiecywałam. Mam czytania na trzy miesiące, a może nawet więcej przy moim żółwim tempie.






Ten jest prawie całkowicie "niepoważny", co bardzo mnie cieszy. Uwielbiam to jak kartki same się przewracają i nie liczy się czasu. Zaczęłam już "Wu Wei". To się nazywa nieprzypadkowy przypadek. Ale o tym więcej innym razem.

Oprócz stosu chciałabym jeszcze powiedzieć parę słów o "And While We Were Here", nowym filmie z Kate Bosworth, Jamie Blackley oraz Iddo Goldbergiem. W skrócie - film opowiada o młodej kobiecie, od kilku lat zamężnej. Wraz ze swoim mężem przybywa do Włoszech (dokąd, film tego nie podaje, chyba że mi uciekło), on do pracy (jest wiolonczelistą), ona na wakacje. Gdzieś pod złudzeniem, że wszystko jest dobrze, czai się między nimi przepaść. Jane przypadkiem poznaje dziewiętnastoletniego Caleba, szybko nawiązuje się pomiędzy nimi porozumienie i romans.

Scenariusz jakich wiele, nie ukrywajmy tego. Ale bardzo spodobał mi się sposób, w jaki to wszystko jest pokazane, smutek Jane, totalna obojętność jej męża, który nawet nie dostrzega, że coś robi nie tak. Każde ujęcie doskonale ukazuje emocjonalny ból Jane, jej problemy, to jak sobie nie radzi i sama w sobie jest zagubiona. I tu wkracza Declan, przystojny, energiczny, pełen młodzieńczego uroku młody mężczyzna. Pierwszy raz miałam do czynienia z aktorem Jamie Blackley, ale zagrał Declana bardzo dobrze, nie da się go nie polubić, człowiek aż ma ochotę się z nim zaprzyjaźnić. Jane nie pozostaje mu obojętna i szybko odczuwa przy nim komfort i znajduje to, czego jej brakowało przy mężu.

Cała ta emocjonalność rozgrywa się na tle przepięknego włoskiego miasta. Kamera podąża za naszymi bohaterami krok w krok. Podoba mi się jak to ujęto. I tu do głowy mi przychodzi, że to taki Woody Allen. Coś w tym filmie jest, że wydaje mi się być podobny do "Zakochani w Rzymie"... ale lepszy. Mniej przeintelektualizowany, mniej wymyślony. Bije z niego naturalność, ciepło, ludzie. Pisząc to wszystko oglądam go drugi raz i wcale nie nudzi. Jeżeli macie ochotę odpocząć, wybrać się na wakacje (tak, wiem, jest sezon letni, ale nie każdy wyjeżdża), poczuć się lepiej, to ten film jest do tego idealny. Nie umiem się nie uśmiechać obserwując Jane i Declana. Jeżeli do kogoś to przemówi, to powiem tylko, że film wcale nie kończy się cukierkowo, ma niezwykle życiowe zakończenie, takie jak powinno być. Bardzo mi się spodobało. I jak się spojrzy na cały film przez pryzmat zakończenia, to nagle nabiera on jeszcze innego wyrazu, jeszcze bardziej życiowego. Pomimo swojej pozornej "ładności". Szczerze polecam.

Nie wiem czy to komuś coś mówi, ale film napisała i wyreżyserowała Kat Coiro.


czwartek, 15 sierpnia 2013

Szał ciał, czyli napad na Tanią Książkę, czyli zespół kompulsywnego zakupoholizmu, czyli nowy stos.

Wczoraj był taki piękny dzień. Czułam się, jakby był początek szkoły, te pierwsze dwa tygodnie września, kiedy wszystko jeszcze wydaje się być świeże i nie zmęczone, słońce jeszcze nas lubi, ale z drzew już spadają liście. W plecaku zapach nowych podręczników, a po szkole czas wolny, jeszcze smakujący wolnością. Lubię jesień. I mówcie, co chcecie, niech meteorolodzy mówią co chcą (że od 20 sierpnia ma być znowu 35 stopni), niech nikt mnie nie słucha, ale ja już czuję jesień. Wiatr pachnie jesienią, słońce świeci pod innym kątem, topole gubią liście i ogólnie już jest inaczej.
W ten oto wczorajszy piękny dzień zachciało mi się po pracy pojechać do Centrum. W planach miałam przejście się Nowym Światem, zajrzenie najpierw do Taniej Książki na rogu Chmielnej, a potem skoczenie do Traffic'a po drugiej stronie ulicy. Niestety do niego już nie dotarłam. Najpierw moje plany zmieniły się w drodze na Nowy Świat, gdyż niemalże zasypiałam na stojąco. Także najpierw wstąpiłam po kawę. Chciałam na wynos, ale pani się pomyliła i zrobiła mi na miejscu, także zostałam zmuszona do spędzenia przyjemnej pół godziny w miękkim fotelu, z pomarańczowym latte i duńską literaturą. Szczerze polecam I, Coffee na Nowym Świecie (to bliżej ronda). Zwykle omijałam to miejsce w drodze do Coffee Heaven (nie wiem doprawdy czemu, bo "Niebo" ostatnio tylko mnie denerwuje) i zostałam przyjemnie zaskoczona. Kawa była gorąca, mocna, pięknie podana, z pysznym sosem curacao. Pycha. Wracając do książek.
Potem poszłam wreszcie do Taniej Książki... I przepadłam. Mieli nową dostawę. Nie wiedziałam co brać. Ach. Ten stos to wynik wczorajszego napadu, plus kilka pozycji uzbieranych w ciągu ostatniego miesiąca.





Od góry Bree Despain "Łaska utracona". Nieco ponad dwa lata temu przeczytałam pierwszą część serii i od tamtej pory co jakiś czas odzywała mi się w głowie. Wreszcie się poddałam i kupiłam dalszy ciąg. (Kupiłabym wcześniej, ale bez przesady, nie będę na paranormale wydawała ponad 30zł, a tak wyceniano tę książkę na różnych aukcjach).
Pod spodem Anne Rice "Uczta wszystkich świętych". Pamiętacie jak kiedyś miałam fazę na Nowy Orlean? Czemu wtedy o tej książce nie wiedziałam? Akcja toczy się w XIX-wiecznym Orleanie. I napisała to Anne Rice. Musiałam to wczoraj wziąć.
"Melancholia Sukuba" Richelle Mead. Ostatnio wróciła mi ochota na lekkie książki, zwane paranormalnymi. Są przyjemne. Moje życie jak co roku w lato, nie jest. Także będę się pocieszała. Alina dowiezie mi pozostałe tomy serii :).
W życiu nachodzą mnie fazy. Faza na to, faza na tamto... Od jakiegoś czasu mam fazę na Danię. Od przeczytania "Wyjątku" Christiana Jungersena uwielbiam duńską literaturę. I ją zbieram. Smaczku dodaje to, że nie jest jakoś szalenie popularna w naszym kraju i nie ma zbyt wiele przetłumaczonych książek. Dlatego urządzam polowania, ścigam wszystkich autorów jakich się da, przekopuję internet w poszukiwaniu nowych nazwisk i tytułów... I zwykle znajduję coś przez tzw. przypadek. Tak odkryłam, dzięki recenzji jednej z blogerek "Smillę w labiryntach śniegu" Petera Hoeg. W tej chwili ją czytam. I dosłownie delektuję się każdym słowem. Uwielbiam.
Jak już przy duńskiej literaturze jesteśmy, to wczoraj o mało nie podskoczyłam z radości, kiedy we wspomnianej już Taniej Książce odkryłam wielki stos "My, topielcy" Carstena Jensena. Jakiś dobry duszek znajduje dla mnie duńskie powieści, ponieważ zaledwie przedwczoraj odkryłam istnienie tej książki (moje kolejne małe zwycięstwo w zakresie duńskiej literatury), a już następnego dnia podtyka mi się tę książkę, w dodatku przecenioną z ceny oryginalnej 59zł na 22zł...
Potem praca zbiorowa, "Na początku było drzewo", wydawnictwa Baobab. To w ogóle było moje pierwsze "Ach" w Taniej Książce i chyba wprowadziło mnie w stan brania wszystkiego co mi się spodoba (zwykle nie robię AŻ TAK kompulsywnych zakupów). Weszłam do księgarni, mój wzrok padł na stos tych książek. Podchodzę, a w sercu coś się rusza. Kocham drzewa. I to jest przepiękny, cudownie wydany leksykon o polskich drzewach. Mamy opis biologiczny, notatki z jakiegoś zielnika z XIX wieku, zdrowotne właściwości, a nawet przepisy. Wspaniała książka.
Jak już brałam wszystko, to wzięłam też coś durnego "Szkoła bogów" Bernarda Weabera. Jedyne 5zł, więc nawet jak mi się nie spodoba, to nie będę miała wyrzutów sumienia. Mam wrażenie, że to jedna z tych pozycji, które są głupie, ale stanowią rozrywkę.
Na sam koniec "Diuna" Franka Herberta. Słyszę same ochy i achy. Mój brat, który prawie nic nie czyta, zachwyca się całą serią. Zobaczymy.

Mam nadzieję, że ktoś dotarł do końca tego wywodu. Dawno takich nie pisałam, prawie zapomniałam jaka to przyjemność ;). Chcecie zobaczyć stos, jaki przywiezie mi znowu Alina? Tak, pokażę wam go. Za te wszystkie trudy, których ona i ja będziemy musiały dokonać, aby książki dowieźć do domu. A to już w sobotę.





Zastanawiałam się wczoraj, jak na to drzewo wejść. Znajduje się nad wodą i zdaje się być idealne do siedzenia. Park Ujazdowski.

wtorek, 6 sierpnia 2013

Statek śmierci. Yrsa Sigurdardottir



Tym, którzy znają Yrsę Sigurdardottir, nie muszę jej przestawiać, a ci, którzy jeszcze jej nie czytali – musicie to szybko nadrobić. Yrsa to królowa mrocznych dreszczowców i tutaj słowo „thriller” jest użyte poprawnie, nie tak jak w większości przypadków, zdecydowanie na wyrost.

To dopiero moja druga książka tej islandzkiej pisarki, ale na pewno nie ostatnia. Jej książki sobie dawkuję i szczerze mówiąc, nie zawsze mam odwagę po nie sięgnąć. Horrorów nie oglądam, bo nie widzę nic fajnego w odczuwaniu strachu, takiego Kinga też jeszcze nie czytałam. Ale dla Yrsy robię wyjątek. Może to nie są typowe horrory, ale jeśli lubicie „Atmosferę” (tak, przez duże „A”), niewyjaśnione okoliczności i mroczne otoczenie, to są to powieści jak najbardziej dla was. Moim zdaniem bardzo dużym plusem jest cała kryminalna otoczka i to, że zwykle toczy się jakieś śledztwo.

„Statek śmierci” to ekskluzywna łódź, która sprawia wrażenie jakby na lodowatych islandzkich wodach znalazła się przypadkiem – bardziej pasuje do Morza Śródziemnomorskiego. Łódź wpływa do portu z wielkim hukiem. Bez pasażerów, bez załogi, na autopilocie, wbija się w port, niszcząc to i owo. Wokół statku krążą plotki o klątwie, o tym, że coś tam jest nie tak, a zniknięcie siedmiu osób, w tym rodziny z dwiema córkami, zdaje się to tylko potwierdzać. Thora, prawnik, która rozwiązała już niejedną tajemnicę, zostaje wynajęta przez dziadków dziewczynek do uzyskania pieniędzy z ubezpieczenia na życie, aby mogli wychowywać trzecią dziewczynkę, która została razem z nimi. Thora szybko odkrywa, że mnóstwo szczegółów się nie zgadza, gorzej, że przez to nie potrafi ułożyć ich w całość. Co się wydarzyło na pokładzie statku, dlaczego wszyscy zniknęli i o jakiej martwej kobiecie raportował kapitan przez popsute radio?

Wcześniej czytałam „Lód w żyłach” i muszę przyznać, że tam atmosfera była zabójcza i w porównaniu z nią „Statek śmierci” wydaje się być o wiele łagodniejszy, ale niech to was nie zwiedzie. Yrsa niesamowicie tworzy z najprostszych zdań klimat pełen grozy i otoczeni zimną wodą, granicami statku i dziwnym zapachem perfum zaczynamy popuszczać wodze naszej wyobraźni i wkrótce sami już nie wiemy, czy tu są duchy, a może statek sam w sobie jest jakimś potworem, a może tu żyje coś jeszcze innego… Najprostsze, realne wyjaśnienie wcale nam nie przychodzi do głowy. Autorka część książki oddała Thorze i jej śledztwu w czasie rzeczywistym, a część na ukazanie sytuacji na statku, zanim jeszcze wszyscy zniknęli. Stwarza to czytelnikowi całościowy obraz, ale wcale nie pomaga przestać się bać.

Żeby nie było tak różowo, to troszkę w tej powieści brakowało mi konkretnych działań Thory. To jej śledztwo było jakieś niemrawe i poza przekładaniem papierów na biurku i rozmowach z policją niewiele robiła. Oczywiście niewiele więcej mogła zrobić i jej praca polegała na wyławianiu ważnych informacji, niemniej jednak miałam wrażenie, jakby nic nie zrobiła i gdyby nie niewyparzona buzia Belli, jej sekretarki, śledztwo nadal by się toczyło.

„Statek śmierci” bardzo, ale to bardzo polecam. Autorka pisze wartko, kilkoma zdaniami potrafi sprawić, że będziemy bać się obejrzeć za siebie i oczywiście od książki zupełnie nie można się oderwać. Raz tak się w autobusie zaczytałam, że zupełnie nie wiedziałam gdzie jestem. Na szczęście okazało się, że do mojego przystanku jeszcze parę minut. Książkę przezornie przestałam wtedy czytać ;). Polecam!

„Statek śmierci” Yrsa sigurdardottir, wyd. MUZA SA 2013, str. 333

niedziela, 4 sierpnia 2013

Kwiat śliwy, mroczny cień. Lian Hearn



Do literatury azjatyckiej (szeroko i ogólnie pojmowanej) mam ambiwalentne uczucia. Albo podoba mi się bardzo i zostaje we mnie na zawsze, albo nie podoba wcale i na dłuższy czas nie mam ochoty do niej zaglądać. Jak było z „Kwiatem śliwy, mrocznym cieniem”?

Zacznijmy od tego, że jestem wzrokowcem jak mało kto i oczywiście jak tylko zobaczyłam okładkę, to musiałam książkę przeczytać ;). „Kwiat śliwy…” to opowieść o rewolucji w Japonii, która pod koniec XIX wieku przebudowała społeczeństwo i kraj z feudalizmu przeszedł na system zachodni. Główną bohaterką jest Tsuru, córka wioskowego lekarza. To na podstawie jej losów poznajemy historię i obserwujemy zmiany, jakie zachodziły w Japonii.

Tsuru nie jest zwyczajną dziewczyną. Nie interesuje jej tradycyjna rola kobiety, ona sama chce być lekarzem jak ojciec. Wierzy, że może tego dokonać i że będzie tak samo dobrym medykiem jak każdy mężczyzna. Mimo to, nie jest zatwardziałą feministką (takie pojęcie nawet wtedy jeszcze tam nie istniało), zgrabnie łączy cechy dobrej córki i syna ojca. Na szczęście ma dobrych rodziców, a ojciec sam ją popiera w jej dążeniach (oczywiście bez przesady). Ponieważ czasy się zmieniają i następuje wiele zmian, Tsuru przemierza długą drogę, aby na końcu żyć tak, jak chciała, na tyle, na ile jest to możliwe.

Autorka snuje historię zmian zachodzących w Japonii za pomocą wielu bohaterów, ale zawsze wraca do najważniejszej Tsuru. Powiem szczerze, że nie do końca wiem, jak o tej powieści pisać. Nie zachwyciła mnie, a za to zmęczyła i wcale nie zachęciła do dalszego zapoznawania się z autorką, wręcz przeciwnie. Może i cała rewolucja w Japonii była ciekawa, może i spotkanie z historycznymi postaciami, jakie autorka nam zaserwowała byłoby fascynujące, ale wykonanie… Z jednej strony czytało się dobrze, wszystko poprawnie zarysowane, emocje oddane, ale… Brak żywszej energii. I nie wiem, czy to wina flegmatyczności Japończyków, czy samej autorki. Mam jednak wrażenie, że to drugie, ponieważ mimo wszystko mało Japonii wyczuwałam, tego nie było. Siłą rzeczy porównywałam do powieści Lisy See, która pisze o Chinach. Obie autorki w zasadzie robią to samo, poruszają różne okresy historyczne, które poznajemy za pomocą bohaterów. Niestety tak jak w powieściach Lisy See, aż się czuje tę chińskość, tak tutaj u Lian Hearn ani trochę nie czułam Japonii. Wiedziałam, że w niej jestem, ale nic więcej.

Za to polubiłam trochę Tsuru, kibicowałam jej na drodze do uzyskania samodzielności i zdobycia szacunku jako dobry lekarz, ale jednocześnie zasmucało mnie, że musiała się dopasowywać do oczekiwań innych, aby być tym, kim chciała być. Czyli ostatecznie nie do końca jej się to udało. Nie tak, jakby to mogło być w naszych czasach. Najbardziej w pamięć mi zapadło, jak się cieszyła, kiedy odkryła, że jeżeli jest w męskich ubraniach, a mowę ciała ma twardszą, bardziej męską, to ludzie inaczej na nią patrzą, bardziej jej ufają. Po prostu ręce opadają. Może za bardzo się wczułam w tym temacie ;).

Podsumowując, książka dla wielbicieli Japonii, którzy w przyjemniejszy sposób mogą się zapoznać z historią tego kraju. Wielbiciele ci muszą też lubić prozę spokojną, mało energetyczną. Po mocne emocje i niemożność oderwania się od książki zapraszam do innej, wcześniej wymienionej autorki ;). Może Japonia nie jest moim klimatem, tak podejrzewam. Murakamiego też nie lubię.


„Kwiat śliwy, mroczny cień” Lian Hearn, wyd. W.A.B. 2013, str. 458

--------
Nie wiem, czy "przepraszam" jest właściwym słowem, niemniej jednak odczuwam pewien żal, że ostatnio tak mało mnie tutaj na blogu. Wiadomo, życie się toczy, upały przeszkadzają nawet w oddychaniu, więc i aktywność jest mniejsza. Mimo to, sama dla siebie chciałabym częściej coś publikować, choć jednocześnie brzmi to jak kłamstwo, bo chociaż książki czytam, to ani trochę nie chce mi się pisać ich recenzji. Czyli jedno zaprzecza drugiemu. Nie ukrywam, że marzę już o wrześniu, lato nigdy nie było moją ulubioną porą roku, chyba że w czasach szkolnych, bo wtedy nie musiałam nic robić, mogłam cały czas czytać ;). W czasach dorosłych już tak dobrze nie ma, dlatego lata już ani trochę nie lubię. Nie obiecuję, że od września będzie nagle kilkanaście postów miesięcznie, ale liczę na to, że wena na pisanie wróci i recenzje będą pojawiać się częściej niż raz na 2-3 tygodnie... Pocieszam siebie i was, że już jedna oczekuje na publikację, także za kilka dni wrzucę.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...