sobota, 31 grudnia 2016

Podsumowanie roku 2016.

PRZECZYTANE W 2016 ROKU:

1.      List z tamtego świata. Kornel Makuszyński
2.       Zygmunt Ławicz i jego koledzy. Eliza Orzeszkowa
3.       Ania na Uniwersytecie. L.M. Montgomery
4.       Wymarzony dom Ani. L.M. Montgomery
5.       Księga dziwnych nowych rzeczy. Michel Faber
6.       Z mgły zrodzony. Brandon Sanderson
7.       Narcyz spętany. Laurell K. Hamilton
8.       Rosencrantz and Guildenstern are dead.Tom Stoppard
9.       Życie i śmierć. Stephanie Meyer
10.   Siostry. Agnieszka Lewandowska-Kąkol
11.   Lux: Obsydian. Jennifer L. Armentrout
12.   Zła krew. Sally Green
13.   Uczta dla wron. Część pierwsza. George R.R. Martin
14.   Charlie. Stephen Chbosky
15.   The strange and beautiful sorrows of Ava Lavender. Leslye Walton
16.   Czarodzieje. Lev Grossman
17.   Szukając Alaski. John Green
18.   Lux: Onyks. Jennifer L. Armentrout
19.   Lux: Opal. Jennifer L. Armentrout
20.   Król magii. Lev Grossman
21.   The Opposite Of Loneliness. Marina Keegan
22.   Podróżniczka. Diana Gabaldon
23.   Inni: Morderstwo Wron. Anne Bishop
24.   Dzika krew. Sally Green
25.   Delhi. Stolica ze złota i snu. Rana Dasgupta
26.   Czasomierze. David Mitchell
27.   Marzenie o innym świecie. Sonya Chung
28.   Mroczne szaleństwo. Karen Marie Moning
29.   Za rękę z Koreańczykiem. Anna Sawińska
30.   Dwór cierni i róż. Sarah J. Maas
31.   Sekrety urody Koreanek. Charlotte Cho
32.   The Korean Way In Business. Boye Lafayette De Mente
33.   Magonia. Maria Dahvana Hedley
34.   Ptak. Oh Jeonhui
35.   Kraina czarodzieja. Lev Grossman
36.   W Korei. Zbiór esejów 2003-2007. Anna Sawińska
37.   Half Lost. Sally Green
38.   Złodzieje snów. Maggie Stiefvater
39.   Szeptucha. Katarzyna Berenika Miszczuk
40.   Pod skórą. Michel Faber
41.   Tańcz, tańcz, tańcz. Haruki Murakami
42.   Pierwszy grób po prawej. Darynda Jones
43.   Demian. Hermann Hesse
44.   Wiedźma z lustra. Maggie Stiefvater
45.   Mroczniejszy odcień magii. V.E. Schwab
46.   Grzesznik. Maggie Stiefvater
47.   Kafka nad morzem. Haruki Murakami
48.   Zaopiekuj się moją mamą. Shin Kyung Sook
49.   Złoty chłopak, szmaragdowa dziewczyna. Yiyun Li
50.   Po zmierzchu. Haruki Murakami
51.   Niebiańskie grzechy. Laurell K. Hamilton
52.   Zaginione wojowniczki. Anne Fortier

Książki zaczęte, do skończenia:
Historia koreańskiej myśli konfucjańskiej. Keum Jang-Tae
Królowie Dary. Ken Liu
Księga wieszczb. Erika Swyler
Noc kupały. Katarzyna Berenika Miszczuk
Nigdziebądź. Neil Gaiman

Czytelniczo rok zaczął się wspaniale czytałam po osiem książek w miesiącu i myślałam, że pobiję własny rekord. Niestety nic z tego. Gdzieś w połowie roku powoli odechciewało mi się czytać. Ciężko mi było znaleźć książki pasujące do mojego wewnętrznego stanu. Gdy już takie znalazłam, to faktycznie czytałam, ale poza tym bardzo dużo książek zaczęłam i porzuciłam. Wielu nawet nie pamiętam tytułów. Nie mogłam się skupić, byłam zbyt zmęczona… Za to wróciłam do muzyki, z którą od ponad roku miałam problem i ciężko mi było znaleźć coś co by mnie porwało.

Poza książkami przeczytanymi zamieszczam też krótką listę tych tytułów, które mimo wszystko chcę skończyć, choć na razie idą mi topornie (a przy dwóch uważam, że szkoda mojego czasu, ale skoro już dotarłam do połowy, to może skończę). Taka przypominajka dla siebie na przyszły rok.

Oto moje top 5 2016 roku:

1.       Zaopiekuj się moją mamą. Shin Kyung Sook

Książka godna wszelkiej możliwej literackiej nagrody. Porywa, wyciska wszelkie emocje, zapiera dech i powoduje łzy. Sprawia, że nigdy nie spojrzysz na swoją mamę ponownie w ten sam sposób. Książka, która wzbudza wyrzuty sumienia i porusza serce. Nieźle mną wstrząsnęła, choć śmiem twierdzić, że jestem dla swojej mamy lepszą córką niż bohaterki tej książki. Polecam każdemu.

2.       Tańcz, tańcz, tańcz. Haruki Murakami

Książka wciągająca czytelnika w jego własny umysł. Razem z bohaterem błądzimy korytarzami podświadomości i uciekamy przed smutkami tego życia. Jak wydobyć się z depresji i znowu chcieć żyć? Trzeba po prostu stawiać kolejne kroki, aż uda nam się połączyć wszystkie kabelki. Więcej w książce.

3.       Demian. Hermann Hesse

Młodość. Dojrzewanie. Jakże bolesny to okres. Jak inaczej człowiek patrzy na życie. Które wydarzenia odcisną na nas swoje piętno i na zawsze utkną w meandrach naszych wspomnień? I czy proces odkrywania siebie nie trwa przypadkiem dłużej niż nam się to wydaje?

4.       Czarodzieje, Król Magii, Kraina Czarodzieja. Lev Grossman

Tu troszkę oszukam i podam trzy tytuły, ale to jedna historia w trzech tomach i nie da się tego rozdzielić. Magiczna podróż dla dorosłych. Tęsknicie za szkołą magii, chcecie odwiedzać krainy jak z „Narnii” i rzucać zaklęcia? Koniecznie sięgnijcie po te książki, ale nie dajcie się zwieść. Prędzej znajdziecie tu potwierdzenie dewizy „Życie jest długie, szare i do d…” niż spełnienie dziecięcych marzeń. Wielu czytelnikom nie podobała się, że zbyt ponura, a bohaterowie za dużo narzekają, ale mnie ujął ostry sarkazm autora, prawdziwe podejście do życia i gorzki smak rzeczywistości, a to wszystko w bardzo magicznej oprawie.

5.       Half lost. Sally Green

Okay, to jest chyba najbardziej subiektywna opinia i nawet ja przyznam, że książka nie jest aż tak dobra, żeby być w top 5, ale jej zakończenie! Zakończenie, na myśl o którym wciąż mnie zatyka. Emocjonalne mistrzostwo. No i kocham całą historię od tomu pierwszego do końca. To paranormal dla młodzieży, ale tak samo jak w „Czarodziejach” Grossmana, magia jest tutaj pokazana od ciemnej strony, nie ma w niej nic słodkiego. Ta opowieść po prostu boli. Polski tytuł tomu trzeciego to „Prawdziwa krew”.

5 najsłabszych wg. mnie tytułów 2016:

1.       Mroczne szaleństwo. Karen Marie Moning
2.       Szukając Alaski. John Green
3.       The Opposite Side Of Loneliness. Marina Keegan
4.       Mroczniejszy odcień magii. V.E. Schwab
5.       Życie i śmierć. Stephanie Meyer

To tyle. Rok jak zwykle minął szybciej, niż zdążyłam zauważyć. Mam wrażenie jakbym książki z początku roku czytała kilka miesięcy temu a nie rok temu. Szczerze mówiąc w tym roku oprócz „Zaopiekuj się moją mamą” nie miałam wielkiego czytelniczego „wow”. Druga połowa roku zdecydowanie azjatycka - jakoś spokój, samotność, pustka, a jednocześnie świetne analizy ludzi i świata zawarte w koreańskiej, japońskiej i chińskiej literaturze bardzo mi odpowiadały.

Nie wiem ilu z Was to przeczyta, od października nie publikowałam na blogu nic nowego i obawiam się, że poza tym podsumowaniem roku szybko nic nowego się nie pojawi. Jakoś… przestałam żyć książkami, choć wciąż je kocham, zawsze jakiś nowy tytuł trafi na moje półki i nie ma dnia, żebym nie poruszała się po mieście bez książki przy sobie. Ale to już nie jest jedna z największych części mojego życia. Nazwijcie to wypaleniem, chwilową przerwą albo po prostu zmianą. Może coś tu będę publikować, może nie. Jakby coś, to do zobaczenia :).

W Nowym Roku 2017 życzę wszystkim dużo szczęścia, sięgnięcia po marzenia, miłości oraz nowych odkryć – czytelniczych i nie tylko. Wszystkiego najlepszego!  


I dziękuję, że ze mną przez te wszystkie lata byliście. Wciąż odwiedzam Wasze blogi :).

sobota, 8 października 2016

Mroczniejszy odcień magii. V.E. Schwab

Książka, o której słyszałam na długo przed jej polską premierą i też chciałam ją przeczytać. Każdy się nią zachwycał! Nie spotkałam się z ani jedną złą opinią. W dodatku to książka o magii. O jej mroczniejszym odcieniu. Mniam. Ja również powinnam być nią zachwycona.

Głównymi bohaterami są Kell, jedyny z dwóch żyjących antari, czyli mogący podróżować pomiędzy światami oraz Lila, złodziejka z Szarego Londynu, która dołącza do Kella w jego misji ratowania nie jednego, a czterech światów! Autorka sięgnęła po trochę już oklepany pomysł z magicznym Londynem i zrobiła z niego aż cztery Londyny, istniejące w alternatywnych światach. Istnieją Londyn Czerwony, Biały, Szary i Czarny. Czerwony to ten najlepszy, magiczny i najzdrowszy, Biały to świat zimny, wrogi, wygłodniały, Szary nie ma magii, a Czarny to ten, w którym istnieje tylko magia i to w najbardziej złej postaci. Ten świat jest odcięty od pozostałych, ale pewne wydarzenie sprawia, że Kell musi się do niego udać. Czy idzie na pewną śmierć? Co się wydarzy po drodze?

Ja naprawdę nie wiem, czym się wszyscy zachwycają. Książka jest zdecydowanie przereklamowana, a już wypowiedź jakiegoś pisarza, że „Akcja tak pędzi, że potrzebuje drugiego egzemplarza, bo w tym podarł kartki od przewracania ich zbyt szybko” to już jakiś mało śmieszny żart. Akcja wręcz stoi w miejscu do jakiejś 140 strony albo i dalej (na 140 spojrzałam jak długo już znoszę tę nudę), a i potem wcale jakoś nie przyspiesza. Mam wrażenie, że przez prawie pół książki autorka dzielnie, acz nieudolnie usiłuje nam przedstawić uniwersum, jakie stworzyła, jego zasady, historię, to jak funkcjonuje teraz i kim jest główny bohater. Niestety, całość wydaje się być płaska, pozbawiona barw, miasta które niby są takie ważne dla fabuły są jakimś marnym tłem dla postaci Kella, który miota się równie nieudolnie między Londynami, tu słuchając jakiejś pozytywki, tam popisując się przed niemagicznym człowiekiem, tam wzdychając ciężko w czasie rozmowy z królem. Dopiero postać Lili trochę urozmaica powieść i wtedy można mówić o jakimkolwiek przyspieszeniu. Mimo to, wciąż odczuwałam niedosyt. Mam wrażenie, że autorka rozpisywała się nie tam, gdzie powinna, a tam gdzie powinna zaznaczyć tło, poszerzyć nieco plan wydarzeń, to właśnie wtedy traktowała dany fragment najbardziej pobieżnie. W sumie szkoda, bo mogłoby z tej książki wyjść coś o wiele lepszego.

Chociaż ostatecznie czytało mi się nienajgorzej, to wcale nie jestem pewna, czy sięgnę po drugi tom. Szkoda mi chyba na to czasu. A książkę uważam ze perfidnie przereklamowaną i ewidentnie na siłę wypromowaną (w mediach zachodnich, nie wiem jak u nas, ale echa tej promocji są widoczne na okładce i skrzydełkach książki).


„Mroczniejszy odcień magii” V. E. Schwab, wyd. Zysk i S-ka 2016, str. 405

wtorek, 4 października 2016

Tańcz, tańcz, tańcz. Haruki Murakami

Odkąd zaczęłam czytać książki Haruki Murakamiego, okładka „Tańcz, tańcz, tańcz” zawsze była moją ulubioną i to tę książkę zawsze najbardziej chciałam przeczytać. Wszystko ma jednak swój czas, więc i dotarcie do tej książki trochę mi zajęło, tym bardziej, że jest to kontynuacja „Przygody z owcą”. Nie trzeba koniecznie czytać najpierw „Przygody z owcą”; „Tańcz, tańcz, tańcz” stanowi osobną powieść, ale jednak są nawiązania i cieszę się, że przeczytałam w tej kolejności. Do czego jednak zmierzam – moje przeczucia się sprawdziły i „Tańcz, tańcz, tańcz” jest jedną z moich dwóch ulubionych książek Murakamiego.

W tej powieści Murakami dotyka sensu egzystencji i swego rodzaju depresji wynikającej z braku poczucia więzi z rzeczywistością. Główny bohater jest oderwany od ludzi, żyje samotnie i nawet jego praca (dziennikarz, wolny strzelec) nie jest w stanie przykuć go do życia. Do czasu, aż w snach zaczyna wołać go dawna kochanka Kiki, która przyzywa go do małego hoteliku w odległym mieście, w którym kiedyś oboje się zatrzymali. Tam główny bohater poznaje recepcjonistkę Yumiyoshi, która jest duszą hotelu, piękną i intrygującą trzynastoletnią Yuki, a także zostaje wciągnięty w inny wymiar na szesnastym piętrze. Wydarzenia zapoczątkowane w tym hotelu prowadzą głównego bohatera do poznania kolejnych ludzi oraz do wielu wydarzeń, które swoim dziwnym splotem i surrealnością odzwierciedlają poplątane wnętrze głównego bohatera i mają za zadanie połączyć go z rzeczywistością, aby wyzdrowiał i wrócił do siebie. Ale czy tak się jednak stanie?

Nie wiem, jak dokładnie przekazać swoje przemyślenia odnośnie tej książki. Ludzie, którzy czytali już prozę Murakamiego, wiedzą jak wielu spraw i poziomów on dotyka. Jego proza przemieszana jest z poezją i chociaż opisuje rzeczy zwykłe i dotyczące każdego człowieka, w jakiś sposób jest w stanie oddać głębię nocnych przemyśleń i wizji, ukrytych myśli, a nawet głębię duszy. Pokazuje tutaj stan człowieka pogrążonego w żałobie i poczuciu bezsensu życia oraz długi proces i ciężką pracę, jaką trzeba wykonać aby powrócić do „normalności”. Ale czy to się kiedykolwiek udaje? Przecież zawsze, tam w głębi, będzie miejsce do którego lepiej nie zaglądać, aby znów się nie pogrążyć. Myślę, że wielu ludzi ma takie zamknięte miejsce, którego lepiej unikać. Czy czasem czujecie się, jakbyście wypływali na powierzchnię, wciągali powietrze głębokim haustem i kaszląc i prychając z trudem przytrzymywali się mokrymi rękami śliskiej krawędzi basenu? Bo czasem codzienne życie właśnie tak wygląda. Odwieczna walka, aby nie utonąć. I to chyba moja interpretacja tego odczucia przedzierania się przez życie, ale chciałabym zacytować fragment, który doskonale to oddaje.

„Musisz tańczyć. Kiedy słyszysz muzykę, musisz tańczyć. Rozumiesz, co mówię? Tańczyć. Ciągle tańczyć. Nie wolno ci się zastanawiać, po co tańczysz. Nie wolno ci myśleć, co to znaczy, bo to nie ma znaczenia. Jeśli zaczniesz o tym myśleć, zatrzymasz się w tańcu. A kiedy się zatrzymasz, nie będę mógł już nic dla ciebie zrobić. Znikną wszystkie twoje połączenia. Znikną na zawsze. A wtedy będziesz mógł żyć tylko w tym świecie.* Stopniowo zostaniesz tu wciągnięty. Dlatego nie możesz się zatrzymać. Nawet jeżeli wyda ci się to strasznie głupie, nie możesz się tym przejmować. Musisz starannie stawiać kroki i ciągle tańczyć. I tym sposobem choćby po trochu zmiękczysz to, co w tobie stwardniało. Nie na wszystko jest już za późno. Musisz wykorzystać, co się da. Zrobić wszystko, na co cię stać. Nie masz się czego bać. Na pewno jesteś zmęczony. Zmęczony i przestraszony. Każdy ma takie chwile. Wszystko wydaje się pomyłką i dlatego ludzie się zatrzymują.
   Podniosłem głowę i przez pewien czas patrzyłem na cień na ścianie.
- Ale musisz tańczyć – ciągnął Człowiek-Owca. – I tańczyć jak najpiękniej. Tak, żeby wszystkich zachwycić. Wtedy być może będę mógł ci pomóc. Dlatego musisz tańczyć. Tak długo jak gra muzyka.”

Gorąco polecam tę książkę, chociaż mam wrażenie, że powieści Murakamiego są tak stworzone, że muszą trafić na odpowiedni moment w życiu człowieka, bo inaczej nie będą pasować. Ja sama kiedyś zarzekałam się, że go nie będę czytać, że nudny i tym podobne. A teraz jest jednym z moich ulubionych pisarzy i niesamowicie podoba mi się magia poezji, jaką zatapia w swojej prozie. Jego książki czytam powoli, często przerywam i rozmyślam. Skłania do refleksji, do zagłębienia się w siebie. 

 „Tańcz, tańcz, tańcz” Haruki Murakami, wyd. Muza 2013, str. 528

* W moim odczuciu „ten świat” to świat pogrążenia się w depresji, odcięcia od życia, skamienienia, być może śmierci.
(cyt. ze str. 121-122)

niedziela, 2 października 2016

Przeczytane we wrześniu. Podsumowanie

W tej powieści Murakami dotyka sensu egzystencji i swego rodzaju depresji wynikającej z braku poczucia więzi z rzeczywistością. Główny bohater jest oderwany od ludzi, żyje samotnie i nawet jego praca (dziennikarz, wolny strzelec) nie jest w stanie przykuć go do życia. Do czasu, aż w snach zaczyna wołać go dawna kochanka Kiki, która przyzywa go do małego hoteliku w odległym mieście, w którym kiedyś oboje się zatrzymali. Tam główny bohater poznaje recepcjonistkę Yumiyoshi, która jest duszą hotelu, piękną i intrygującą trzynastoletnią Yuki, a także zostaje wciągnięty w inny wymiar na szesnastym piętrze. Wydarzenia zapoczątkowane w tym hotelu prowadzą głównego bohatera do poznania kolejnych ludzi oraz do wielu wydarzeń, które swoim dziwnym splotem i surrealnością odzwierciedlają poplątane wnętrze głównego bohatera i mają za zadanie połączyć go z rzeczywistością, aby wyzdrowiał i wrócił do siebie. Ale czy tak się jednak stanie?

Pełna recenzja niedługo.

"Tańcz, tańcz, tańcz" Haruki Murakami, wyd. Muza S.A. 2013, str. 528

Po Murakamim miałam ochotę na coś lekkiego i nie ma wtedy nic lepszego, niż prosta amerykańska literatura rozrywkowa. „Pierwszy grób po prawej”, paranormalny kryminał połączony z romansem, doskonale się w tym sprawdził. Charley Davidson to chodząca śmierć, a także prywatny detektyw. Duchy muszą przez nią przejść, żeby na zawsze opuścić ten padół łez, a żeby zarobić na życie Charley służy pomocą policji wykorzystując to, że może rozmawiać z duszami zmarłych i często jest w stanie odkryć rzeczy, które inaczej zostałyby na zawsze niewiadomą. A teraz, nie dość że rozwiązuje sprawę trzech zamordowanych prawników, to jeszcze w snach nawiedza ją tajemniczy facet, o którym nie może zapomnieć również na jawie.

To książka służąca kilku chwilom lekkiej rozrywki, nawet nie była jakoś szalenie wciągająca, ale przyjemnie się czytało. Może kiedyś przeczytam dalszy ciąg. Problem w tym, że sporo już takich książek przeczytałam i choć czasem mam na nie ochotę, to później się okazuje, że wszystko już było i mało co mnie zachwyca. Ale książka ok.

„Pierwszy grób po prawej” Darynda Jones, wyd. Papierowy Księżyc 2012, str. 372

Demian. Demian. Od czego tu zacząć? To moja pierwsza powieść Hermanna Hesse i pewnie nie ostatnia. Choć to się jeszcze okaże.
Demian. Historia młodości.
O tym, jak dziecko staje się młodzieńcem, aby stać się dorosłym.
O tym, jak wiele własnych barier trzeba złamać.
I jak bardzo to boli.
Jak kłamstwo na zawsze zostawia ślad.
I jak daleko można zajść, aby potem wrócić po przebaczenie.
Jak trudno zapomnieć i jak łatwo wszystko spamiętać.
Demian. Historia przeciwstawiania się swoim lękom.
Walka z własną podświadomością.
I czy po tym wszystkim można jeszcze mówić, że jest się sobą.
Kim tak naprawdę jest ta osoba?

Dziwię się, że ta książka nie jest szerzej znana, że nie jest w szkole pozycją obowiązkową. To idealna książka dla dorastającego człowieka, podająca szerokie pole do dyskusji na tak wiele ważnych tematów. To książka, którą można pamiętać do końca życia, jeśli tylko przeczytało się ją w odpowiednim momencie. Nie ze wszystkim się zgadzałam, co Hermann Hesse napisał, zdecydowanie nie podobała mi się postać Abraxasa, trochę też mącił a propos snów, mocno pachniało Freudem (co nie dziwi, „Demian” powstał po tym jak pisarz poddał się psychoterapii u dr. Langa oraz mocno zainteresował psychoanalizą), ale ogólnie całość bardzo mi się podobała i wiele elementów mogłam odnieść do siebie.

Posłużę się cytatem, tym razem z okładki, ponieważ uważam, że żadne moje słowa nie oddadzą tak dobrze istoty tej książki.

„Trzymasz w ręku jedną z tych książek, które stały się rodzajem katechizmu dla wielu pokoleń poszukujących nowych wartości etycznych. Ludzi, dla których często alternatywą wobec szarej, bezwartościowej obyczajowości drobnomieszczańskiej stawał się cyniczny nihilizm. Bohater „Demiana” to człowiek, któremu „ból egzystencji” kazał wystawić głowę ponad bezrefleksyjnie przyjmowane stereotypy myślowe, by poszukiwać nowych dróg rozwoju. Bohater ów – tak samo jak ci, których myśli i uczucia werbalizował Hesse – pragnie odnaleźć prawdę o człowieczeństwie, dotrzeć do elementarnej istoty istnienia, wspólnej dla całego kosmosu. Próbuje on odnaleźć drogę do miejsca, z którego wyrasta uniwersalne prawo moralne, gdzie zacierają się różnice między skrajnościami: etyką a instynktem; gdzie obecność skrajności jest przejawem pełni i gwarancją harmonii.”

„Demian” Hermann Hesse, wyd. „Wydawnictwo Głodnych Duchów” 1990, str. 169

Trzeci tom, kontynuacja „Króla kruków” i „Złodziei snów”. Blue, Gansey, Ronan i Adam wreszcie znajdują grób. Tylko, że nie jest to Glendower. I wciąż nie ma matki Blue. Za to śmierć się zbliża i można wyczuć, jak jest coraz bliżej, jak oddycha prosto w kark… To zdecydowanie mroczniejsza książka od pierwszych dwóch. I bardziej koncentruje się na relacjach między bohaterami i ich wnętrzach niż na samych wydarzeniach, choć oczywiście sporo akcji też tu jest. Widać, jak każde z nich się zmienia i jak dojrzewa.

W trakcie czytania przyszło mi do głowy, że mogliby te książki sfilmować. Wyszłyby świetne filmy YA, trochę nawet dziwne, ze jeszcze tego nie zrobiono. Wybaczcie, że nie mam za dużo do powiedzenia, ale to trzeci tom…

„Wiedźma z lustra” Maggie Stiefvater, wyd. Uroboros 2016, str. 448

Książka, o której słyszałam na długo przed jej polską premierą i też chciałam ją przeczytać. Każdy się nią zachwycał! Nie spotkałam się z ani jedną złą opinią. W dodatku to książka o magii. O jej mroczniejszym odcieniu. Mniam. Ja również powinnam być nią zachwycona.

Głównymi bohaterami są Kell, jedyny z dwóch żyjących antari, czyli mogący podróżować pomiędzy światami oraz Lila, złodziejka z Szarego Londynu, która dołącza do Kella w jego misji ratowania nie jednego, a czterech światów! Autorka sięgnęła po trochę już oklepany pomysł z magicznym Londynem i zrobiła z niego aż cztery Londyny, istniejące w alternatywnych światach. Istnieją Londyn Czerwony, Biały, Szary i Czarny. Czerwony to ten najlepszy, magiczny i najzdrowszy, Biały to świat zimny, wrogi, wygłodniały, Szary nie ma magii, a Czarny to ten, w którym istnieje tylko magia i to w najbardziej złej postaci. Ten świat jest odcięty od pozostałych, ale pewne wydarzenie sprawia, że Kell musi się do niego udać. Czy idzie na pewną śmierć? Co się wydarzy po drodze?

Ja naprawdę nie wiem, czym się wszyscy zachwycają. Książka jest zdecydowanie przereklamowana, a już wypowiedź jakiegoś pisarza, że „Akcja tak pędzi, że potrzebuje drugiego egzemplarza, bo w tym podarł kartki od przewracania ich zbyt szybko” to już jakiś mało śmieszny żart. Akcja wręcz stoi w miejscu do jakiejś 140 strony albo i dalej (na 140 spojrzałam jak długo już znoszę tę nudę), a i potem wcale jakoś nie przyspiesza. Mam wrażenie, że przez prawie pół książki autorka dzielnie, acz nieudolnie usiłuje nam przedstawić uniwersum, jakie stworzyła, jego zasady, historię, to jak funkcjonuje teraz i kim jest główny bohater. Niestety, całość wydaje się być płaska, pozbawiona barw, miasta które niby są takie ważne dla fabuły są jakimś marnym tłem dla postaci Kella, który miota się równie nieudolnie między Londynami, tu słuchając jakiejś pozytywki, tam popisując się przed niemagicznym człowiekiem, tam wzdychając ciężko w czasie rozmowy z królem. Dopiero postać Lili trochę urozmaica powieść i wtedy można mówić o jakimkolwiek przyspieszeniu. Mimo to, wciąż odczuwałam niedosyt. Mam wrażenie, że autorka rozpisywała się nie tam, gdzie powinna, a tam gdzie powinna zaznaczyć tło, poszerzyć nieco plan wydarzeń, to właśnie wtedy traktowała dany fragment najbardziej pobieżnie. W sumie szkoda, bo mogłoby z tej książki wyjść coś o wiele lepszego.

Chociaż ostatecznie czytało mi się nienajgorzej, to wcale nie jestem pewna, czy sięgnę po drugi tom. Szkoda mi chyba na to czasu. A książkę uważam ze perfidnie przereklamowaną i ewidentnie na siłę wypromowaną (w mediach zachodnich, nie wiem jak u nas, ale echa tej promocji są widoczne na okładce i skrzydełkach książki).

„Mroczniejszy odcień magii” V. E. Schwab, wyd. Zysk i S-ka 2016, str. 405

Najnowsza wydana u nas pozycja Maggie Stiefvater. Jak już zdążyliście się przekonać, bardzo lubię jej powieści, styl pisania i wrażliwość emocjonalną. Po „Grzesznika” sięgnęłam tym bardziej chętnie, gdyż jest to nawiązanie do jej trylogii „Drżenie”, „Niepokój” i „Ukojenie”. Książki te kocham i ostatnio nawet bardzo intensywnie je wspominałam, jako że dzieją się na jesieni i w zimę, a my właśnie jesień powitaliśmy. Niestety, akcja „Grzesznika” nie dzieje się w jesiennych lasach, a w słonecznym Los Angeles. Głównymi bohaterami są postaci drugoplanowe wspomnianej trylogii – Isabel i Cole.

Autorka tym razem stworzyła romans w jego czystej postaci i gdyby nie drobne epizody, kiedy Cole zamieniał się w wilka, książkę spokojnie można by uznać za powieść obyczajową, a nie fantastykę. Isabel jest piękna i boleśnie niedostępna. Jej lodowata otoczka nie dopuszcza do siebie nikogo. Zbyt wiele razy została skrzywdzona, by pozwolić sobie komuś ponownie zaufać. Cole za to wręcz przeciwnie - gwiazda rocka, pozornie otwarty na wszystkich, kiedyś uznany za zmarłego, teraz usiłuje udowodnić wszystkim, że się zmienił. Kocha Isabel i tylko ona utrzymuje go na powierzchni. Tyle tylko, że to ona też najczęściej spycha go na samą krawędź. Dwie poranione istoty walczą ze sobą samym, aby móc tej drugiej osobie wyznać, że ją kochają.

Hm… Co tu dużo mówić. Taki romans YA. Parę lat temu byłabym zachwycona, teraz jakoś nie bardzo. Czytałam chyba tylko dzięki temu, że napisała to Maggie Stiefvater, a ja jednak bardzo lubię jej pisarstwo. Momentami powieść mnie nudziła. Nie dlatego, że była źle napisana, ale po prostu sama tematyka. Mnóstwo takich historii kiedyś przeczytałam, a nawet sama napisałam. Równie dobrze ta historia mogłaby być dowolnym fan fickiem, tyle tylko że napisanym przez znaną pisarkę i wydanym.
Sięgnęłam po tę książkę, bo tęsknię za magią wykreowaną w „Drżeniu”, ale tutaj kompletnie tego nie było.

Myślę, że książka spodoba się większości nastolatek i wielbicielek młodzieżowych romansów. W tej kategorii wypada naprawdę super.

"Grzesznik" Maggie Stiefvater, wyd. YA! 2016, str. 429

piątek, 2 września 2016

Przeczytane w sierpniu. Podsumowanie.

Jesień jest już zdecydowanie tu. Ludzi jest znowu jakby więcej, zaczyna się coś dziać. I nawet powietrze pachnie inaczej, a ja czuję takie przyjemnie musowanie, jakby drobne bąbelki krążące niewidzialnie, a wyczuwalne - czytaj, czytaj, czytaj. Tak, ostatnio więcej myślę o czytaniu, chętniej wracam do książek, zaczynam znowu z ekscytacją planować po jaki tytuł następnie sięgnę. Brakowało mi tego, lato przeszło jakoś bez większych chęci czytania, czasem czytałam tylko w drodze do pracy, aby się czymś zająć, nie lubię marnować czasu w komunikacji miejskiej. Teraz to się odmienia i dobrze mi z tym!

A oto tytuły z sierpnia:

Nie mogłam się doczekać tej książki po Polsku (W Polsce tomy serii znane są jako „Zła krew” i „Dzika krew”), czekanie kolejny rok na trzeci tom wydawało się strasznym okrucieństwem wobec czytelnika. Także poradziłam sobie sama. I och, co to była za książka.

Z początku myślałam sobie, że to taki zwyczajny ciąg dalszy, że tom pierwszy był najlepszy i chociaż książka mi się podobała, to tak czytałam ją bez większego entuzjazmu, nieco cynicznie myśląc, że tomy pierwsze zawsze są najlepsze. I w sumie nadal tak trochę myślę, choć zakończenie książki zmieniło całą moją perspektywę. Z całej serii to właśnie zakończenie będę zawsze najmocniej pamiętać i przebiło ono wszystko, co autorka wcześniej nam opisała. No, ale przecież nie zdradzę wam zakończenia.

W skrócie – Nathan szaleje po śmierci ojca, dyszy żądzą zemsty na Annalise, oddala się przy tym od Gabriela do tego stopnia, że martwiłam się, co z nimi dalej będzie – przecież on go potrzebuje – oraz ci dobrzy planują atak ostateczny na Białych, a Nathan ma być ich tajną bronią. Książkę bardzo dobrze się czyta, fajnie było móc zobaczyć oryginalny styl autorki i muszę wam powiedzieć, że książki na polski są bardzo dobrze przetłumaczone i wspaniale oddają przekaz, „energię” Nathana i całej powieści. Żałuję, że nie mogę więcej powiedzieć o zakończeniu. Wbiło mnie w ziemię, wypłakałam sobie oczy i do tej pory boli mnie serce jak o nim myślę.

To naprawdę dobra powieść, nawet powiedziałabym że świeża przy tym zalewie YA. Polecam.

„Half lost” Sally Green, wyd. Penguin Books 2016, str. 337


Info: Książka po polsku będzie już niedługo wydana, pt. „Prawdziwa krew”. (Tytuł mi się nie podoba, nie ma nic wspólnego z treścią książki, nie tak jak „Half lost”. Nie mogli przetłumaczyć np. „Stracona krew”? Bardziej odpowiednie. Dlaczego ja się zawsze muszę denerwować przekładami tytułów?).

Kontynuacja „Króla kruków”, czyli dalsze poszukiwania Glendowera. Oczywiście robi się coraz mroczniej i niebezpieczniej, ludzie się zmieniają, pojawiają się nowi, przyjaźnie się rozpadają i rodzą miłości.

Z początku zawsze trudno mi wejść w powieści Maggie Stiefvater, musi minąć kilkanaście, czy nawet kilkadziesiąt stron, zanim przyzwyczaję się do jej stylu pisania, a wtedy już od powieści nie mogę się oderwać, a na koniec mam ochotę natychmiast na ciąg dalszy. Z jednej strony nie mam za dużo do opowiadania o tej książce, ot, opowiastka dla młodszej części publiczności, a z drugiej strony uważam powieści Maggie Stiefvater za jedne z najlepszych w tym gatunku. Ona ma coś takiego, że przyzywa magię i Ty, drogi czytelniku, jesteś tą magią osaczony, dopóki nie przebrzmi ostatnie słowo. A nawet potem, bo chce się wrócić, marzy się o dalszym ciągu. Na mnie już oczywiście czeka trzeci tom. Za długo też zbierałam się do przeczytania tego tomu. Po „Królu kruków” bardzo miałam chciałam od razu dalej czytać, ale wiadomo, dużo innych książek, czasem brak czasu, a w moim konkretnym przypadku brak uzupełnienia serii przez panie bibliotekarki. Tak długo nie mogłam się doczekać „Złodziei snów”, że w końcu sama zakupiłam, po czym oczywiście się okazało, że jak już zakupiłam tom drugi (nie posiadając pierwszego) to nagle w bibliotece pojawiły się tomy 2 i 3. Jakiś wredny kawał od losu…

Tak czy inaczej, całą serię bardzo polecam.

„Złodzieje snów” Maggie Stiefvater, wyd. Uroboros 2015, str. 479

Teraz coś z rodzimej literatury fantasy, którą zawsze bardzo lubiłam. „Szeptucha” to nowe dzieło Katarzyny Bereniki Miszczuk, znanej z zabawnej trylogii „Ja, diablica”.

„Szeptucha” to powieść, która łączy w sobie fantastykę, słowiańską mitologię, szczyptę historii i w zasadzie toczy się w alternatywnej rzeczywistości, gdzie Mieszko I wciąż żyje, Polska jest jednym z największych mocarstw na świecie i jednym z nielicznych krajów, gdzie wciąż utrzymuje się monarchia, a ludzie leczą się zarówno współczesną medycyną jak i uwielbiają korzystać z porad wykształconych w zielarstwie i magii kobiet, oficjalnie zwanych Szeptuchami, a mniej oficjalnie Babami Jagami. Główna bohaterka, studentka „poważnej” medycyny musi odbyć obowiązkowe praktyki u szeptuchy, w związku z czym wyjeżdża na odległą wieś, z której pochodzi jej mama i najbliższa przyjaciółka, a z którą ona zdaje się nie mieć nic wspólnego. Tam konfrontuje swoje złudzenia i oczekiwania z rzeczywistością, a poza tym odkrywa, że postaci z baśni i legend nadal istnieją, a w dodatku ona jest ich częścią.

Wiadomo, nie oczekujmy tutaj wyższej literatury, szczególnie że autorka się w takiej nie specjalizuje, ale książka bardzo, ale to bardzo mi się podobała. Pomijam, że lekka, zabawna i szybko się czyta. Przede wszystkim ogromnie przyjemnie było mi zanurzyć się w naszej własnej słowiańszczyźnie. Czemu tak mało jest takich książek? Czemu królują u nas stwory kultury zachodniej, a nasze własne strzygi, utopce, wodniki i bogowie nie rysują się nawet w ludzkiej świadomości? A to takie barwne towarzystwo, takie pole do popisu dla wyobraźni pisarza! Bardzo się cieszę, że ktoś zdecydował się czerpać z tego źródła. Dobra wiadomość jest też taka, że to nie jest pojedyncza powieść (jak myślałam ja), ale trylogia.

Sami bohaterowie fajni, akcja wartka, trochę humoru, trochę romansu. Mnie się podobało.

„Szeptucha” Katarzyna Berenika Miszczuk, wyd. W.A.B. 2016, str. 414

To najdziwniejsza książka, jaką w życiu czytałam. Nawet nie wiem od czego zacząć przedstawianie jej.
Z początku czyta się jak skandynawski kryminał – w ponurym, mglistym i deszczowym rejonie Szkocji codziennie na ulice wyjeżdża młoda kobieta. Poszukuje autostopowiczów, ale nie byle jakich. Muszą spełniać odpowiednie warunki – przede wszystkim, autostopowicz musi być płci męskiej, młody, silny, umięśniony, z dobrą sylwetką. Od początku wiadomo, że zwabieni mężczyźni tego nie przeżywają. Najpierw wydawało mi się, że chodzi o seks. Jakaś psychopatka jeździ po okolicy, wykorzystuje ich, a potem zabija. Ale nie. Tu chodzi o coś więcej. I to więcej jest stopniowo uwalniane, aż kiedy prawda do nas dociera, otwieramy szeroko oczy, nie mogąc uwierzyć. Nie wiedziałam, czy mam się czuć oszołomiona, czy przyklasnąć wyobraźni autora. Na pewno czułam obrzydzenie i wstręt. Zastanawiałam się czy dalej czytać. Ale czytałam, bo tu nie chodziło o tę prawdę, ale o główną bohaterkę, która choć była głównym sprawcą zaginięć autostopowiczów, to nie robiła tego z własnej woli. Przeżywamy jej coraz większy bunt, zniewolenie, brak wyjścia, samotność, niezrozumienie. Nie należy ona do nikogo. W powieści czuć nieustanny ruch, obracające się koła samochodu i deszcz uderzający o szyby.

Nie jest to powieść mus i na pewno nie jest dla każdego. Ale zmusza do myślenia, jest oczywistą alegorią naszego świata, wszystko tu zostało zaplanowane. Autor każe się czytelnikowi zastanowić „Kim jesteś?” „Czy nadal chcesz tak żyć?” „Czy uważasz, że to jest słuszne?”. Nie powiem, odtrącałam jeden aspekt książki, nie chciałam się postawić na miejscu autostopowiczów, czy raczej tego, co reprezentowali. Poniekąd już przez to przeszłam i podjęłam swoją decyzję.

„Pod skórą” Michel Faber, wyd. W.A.B. 2005, str. 318

Książka nadal w czytaniu: „Historia koreańskiego konfucjanizmu” (idzie mi strasznie powoli, ale idzie)
Książka w większości przeczytana w sierpniu, ale jednak jeszcze nie skończona „Tańcz, tańcz, tańcz” Haruki Murakami

poniedziałek, 1 sierpnia 2016

Przeczytane w lipcu. Podsumowanie

W lipcu przeczytałam tylko dwie książki, dwie i pół, jeśli policzyć niedokończoną powtórkę "Nomen Omen" (w ponownym czytaniu książka średnio mnie bawiła, a w połowie zaczęła nudzić, więc ją porzuciłam - szkoda czasu), co już dawno mi się nie zdarzyło. Zaczęłam trzy inne książki, ale tak powoli mi szły, że żadnej do końca lipca nie skończyłam, także pewnie wylądują w podsumowaniu sierpnia.

Nie mogę uwierzyć, że to już koniec tej serii. Jedna z lepszych o magii, jakie w życiu czytałam. Lev Grossman zbudował bardzo kompletny świat, bazujący trochę na współczesnych baśniach, trochę na mitach, trochę na popkulturze, a wszystko to okrasił gorzką posypką codzienności. I stworzył coś naprawdę fantastycznego.

W trzecim i ostatnim tomie toczy się bitwa z losem o umierające Fillory, a ostatecznym bohaterem jest nie kto inny, jak Quentin, z czego bardzo się cieszę bo nareszcie miał swoje pięć minut. Bardzo polubiłam postać Quentina mimo jego rozlicznych wad, a autor bardzo dobrze pokazał jego rozwój na przestrzeni tych trzech tomów. Na koniec trzydziestoletni Quentin osiągnął pewien rodzaj spokoju i dojrzałości, ale wciąż zachował swoje wnętrze pełnego nadziei dziecka i bardzo mi się to spodobało.

Co tu dużo mówić, nigdy nie umiem się rozpisywać o kolejnych tomach serii. Autor podtrzymał dobry poziom przy każdej z książek. Żadnego tomu nie można nazwać gorszym. Reszta bohaterów również przechodzi wiele zmian, dojrzewają, poznają się lepiej, osiągają kolejne cele, czasem takie, o którym nawet im się nie śniło. Najbardziej lubię w tych książkach tę nutę cynizmu i autoironii, jaką się wszyscy wykazują. Są tacy ludzcy. Autor nie tworzy kolejnych bohaterów, z których większość wykazuje osobowość na poziome zero. To są ludzie – z wadami i zaletami, lubiący się, kochający, nienawidzący. Mają wewnętrzne rany, rozterki, nadzieje i marzenia. Piękne to. Na koniec trochę się uśmiałam, bo tak jak przez cały czas, pomimo baśniowej aury powieści, powtarzałam, że to nie jest lukrowana bajeczka, to właśnie na samo zakończenie autor stworzył coś tak słodkiego i różowego, że można się tylko szeroko uśmiechnąć. Uwielbiam ten paradoks. Po tylu mrocznych wydarzeniach takie zakończenie. Ale to musicie już przeczytać sami. Ja ogromnie, ogromnie polecam.

„Kraina Czarodzieja” Lev Grossman, wyd. Sonia Draga 2016, str. 510

Jak sama nazwa wskazuje, „W Korei” to zbiór esejów autorki z jej przeżyć w Korei. Muszę przyznać, że to bardzo dobra książka, chyba jedyna taka na naszym rynku, która w sposób bardzo konkretny i przejrzysty przedstawia w skrócie najważniejsze cechy Koreańczyków, opisuje jak się żyje, kocha i pracuje w Korei. Za pomocą krótkich historyjek z własnego życia, autorka pokazuje, jak np. wygląda jej własny dzień w dużej korporacji (tona absurdów i ciężkiej pracy), co ją spotkało w koreańskiej służbie zdrowia, jak wygląda przejazd metrem (o wiele bardziej „rozrywkowy” niż w Warszawie), czy  też jak Koreańczycy podchodzą do kwestii prawdziwej miłości. Wszystkie te opowieści były mocne, głównie dzięki, powiedziałabym, że męskiemu sposobowi opisywania. Sama autorka właśnie tak mi się jawi – bardzo mocna, konkretna osoba, zdecydowana i zahartowana życiem w Korei, które szczególnie dla pracownika korporacji jest bardzo ciężkie. Ja osobiście nie wyobrażam sobie takiego stylu życia (i przede wszystkim tych ilości spożywanego alkoholu na przymusowych firmowych wyjściach).

To, co mi się w tej książce nie podobało, to brak pozytywnego ukazania Koreańczyków, tak jakby w ich życiach nic dobrego się nie działo, a oni sami byli pozbawieni ludzkich cech. Jestem w stanie zrozumieć, czemu tak wyszło – autorka eseje swoje pisała w pierwszych latach pobytu w Korei, a wtedy najbardziej odczuwa się „szok kulturowy” i wszystko wydaje się złe. Ja sama po półtorarocznym pobycie w Irlandii byłam daleka od zachwytów nad tym krajem i jak się mnie ktoś o pobyt tam wypytywał, wymieniałam wszystko co złe i co mi się nie podobało. Dopiero po latach jestem w stanie docenić dobre elementy. Niemniej jednak, trochę już minęło od powstania tych esejów, a i zostały one wydane w postaci książki, dlatego uważam, że zaistniałe tam opisy powinny być bardziej wyważone i pokazać również dobrą stronę Korei. Gdybym miała przyjąć Koreę taką jaką ją opisuje autorka, to mogłabym już zakończyć moją znajomość z tym krajem, a nie wierzę, aby wszystko tam tak źle wyglądało. Koreańczycy to też ludzie i pomimo ich zamkniętego stylu bycia, ich oziębłości i częstego wyrachowania na pewno mają też dobre cechy. I tego mi w tej książce zabrakło. Ciekawa też jestem co się zmieniło w mentalności Koreańczyków i w ich stylu życia, w końcu od napisania tych esejów minęło już dziesięć lat.

Książkę polecam, w krótki i konkretny sposób tworzy ogólne pojęcie o Korei Południowej.

„W Korei. Zbiór esejów 2003-2007” Anna Sawińska, wyd. Kwiaty Orientu 2012, str. 182

Książki zaczęte: 
"Historia koreańskiej myli konfucjańskiej" Keum Jang-Tae
"Królowie Dary" Ken Liu
"Half Lost" Sally Green

piątek, 1 lipca 2016

Przeczytane w czerwcu. Podsumowanie.

Po pierwszej serii Sary J. Maas pt. „Szklany tron”, niezbyt chętnie byłam do autorki nastawiona i do nowej serii podchodziłam z dużym dystansem. Niestety (albo stety), olbrzymia ilość pozytywnych recenzji sprawiła, że postanowiłam dać jej szansę. I… uff! Książka bardzo mi się podobała.

„Dwór cierni i róż” to tak zwany „retelling” bardzo dobrze nam znanej (głównie za pomocą bajki Disneya) baśni „Piękna i bestia”. Trzeba przyznać, że Sarah J. Maas wykonała kawał dobrej roboty. Powieść od samego początku wciąga nas w swój świat, powoli rozrysowuje obecną sytuację i opowiada o tym, co doprowadziło do tego, że teraz panuje rozłam pomiędzy ludźmi a faerie. Główna bohaterka, Feyra, chcąc zapewnić byt rodzinie, popełnia ogromny błąd, za który musi zapłacić własnym życiem. Zostaje uwięziona w zamku jednego z książąt Prythianu, gdzie powoli odnajduje swoje miejsce, a wręcz stara się pomóc „Bestii” przełamać czar.

Nie wszystko jest tak bezpośrednie jak w baśni, np. Tamlin może się przemieniać w bestię dzięki swojej naturze, a klątwa objawia się w inny sposób. Samej Feyrze daleko też do zakochanej w książkach Belli.

Książkę czytało mi się fantastycznie, a im bliżej końca, tym coraz lepiej. Niestety moje odczucia nie były pełne zachwytów, szczególnie w pierwszej połowie. Mam problem z pisarstwem pani Maas. Według mnie pisze dobrze i ma potencjał, ale wciąż tak naprawdę szlifuje warsztat i kiedyś może będzie pisać jeszcze lepiej. Już uważam, że z tą książką się poprawiła w stosunku do „Szklanego tronu”, ale wciąż były bardzo nierówne momenty, kiedy moja uwaga w trakcie czytania zwyczajnie odlatywała i musiałam na powrót skupiać się na treści. Niemniej jednak, bardzo polubiłam bohaterów i chciałabym od razu czytać tom drugi. Oczywiście mamy tu skomplikowany trójkąt miłosny, o którym jeszcze nie wie sama bohaterka, ale coś czuję, że w drugim tomie będzie miała masę dylematów.
Widać, że pisarka stara się rozbudować powieść i pogłębić świat przedstawiony, ale wciąż musi nad tym pracować, aby nie wychodziło zwykłe czytadło fantasy dla młodzieży. Ale czuję, że będzie lepiej i jeszcze się rozwinie, jak nie w tej serii to w następnych.


„Dwór cierni i róż” Sarah J. Maas, wyd. Uroboros 2016, str. 526

Odkąd ta książka została wydana, bardzo chciałam ją przeczytać, pomimo wielu negatywnych opinii różnych znanych mi osób. W końcu książka sama do mnie przyszła, kiedy koleżanka zaproponowała mi jej pożyczenie, bardzo przy tym zaznaczając, że naprawdę jest niewarta czytania. Jak jest naprawdę?

Charlotte Cho, Amerykanka koreańskiego pochodzenia opowiada historię, jak z kalifornijskiej ślicznotki (farbowane blond włosy i skóra opalona najciemniej jak się da) przeistoczyła się w koreańską piękność z idealną (i jasną) cerą. Książka zawiera sporo elementów autobiograficznych, autoreklamy (autorka bardzo namiętnie reklamuje swój internetowy sklep z koreańskimi kosmetykami), ale również faktycznie przedstawia w prosty sposób podstawy pielęgnacji na sposób koreański.

Nie uważam, żeby ta książka była jakimś arcydziełem, spokojnie można ją „olać”, szczególnie jeśli ktoś profesjonalnie bądź hobbystycznie zajmuje się skórą i kosmetykami. Niemniej jednak uważam, że wiele kobiet i młodych dziewczyn, może skorzystać, z wydawałoby się, bardzo podstawowych porad autorki. Pracuję w branży kosmetycznej i niestety wiem, że wiele pań pomija tak podstawowe kroki jak porządne umycie twarzy czy nawodnienie skóry. Ta książka jest dla nich. Dzięki niej poznają proste mechanizmy działania skóry i nauczą się podstawowych składników często używanych w kremach i produktach oczyszczających. Może też chętniej będą dbać o skórę, jeśli przekona je koreańskie (nieco filozoficzne) podejście do kwestii piękna i zdrowia – to co robimy teraz, będzie miało efekty w przyszłości. Jeśli teraz ochronimy skórę przed słońcem, to w przyszłości uchronimy ją przed przebarwieniami i zmarszczkami. To, że skóra jest gładka teraz, nie znaczy, że taka zostanie na zawsze. Dlatego dbajmy o nią i zapobiegajmy wcześniej.

Mnie samej książkę czytało się bardzo przyjemnie i chociaż znałam już koreański sposób pielęgnacji, to miło było sobie to powtórzyć, odświeżyć wiedzę i zainspirować się do jeszcze lepszej pielęgnacji. Polecam.

„Sekrety urody Koreanek” Charlotte Cho, wyd. Znak Litera Nova 2016, str. 223

Jak pewnie już zauważyliście, ostatnio dość mocno interesuje mnie Korea Południowa i chętnie wyszukuję książek z nią z związanych. Tym razem wynalazłam sobie „The Korean Way In Business”. Książka pozornie opowiada o biznesie, a tak naprawdę doskonale przedstawia w prosty i przystępny sposób mentalność, zwyczaje i zachowania Koreańczyków. Autor cały czas wraca do kwestii biznesowych, podpowiada jak się zachować w firmie na spotkaniu z prezesem, czy na kolacji firmowej, ale nie tylko. Bardzo dużo się z tej książki dowiedziałam, począwszy o historii tego kraju, a skończywszy na relacjach męsko damskich. Korea to kraj bardzo postępowy, jeden z najbardziej stechnologizowanych na świecie, ale jeszcze ma sporo do przerobienia, m.in. równouprawnienie kobiet, czy takie kwestie jak przemoc domowa. To tylko niektóre z ciężkich problemów, jakimi Koreańczycy muszą się jeszcze zająć.

Mimo tego, wciąż bardzo mnie ten kraj interesuje. Dostrzegam w nim wiele pozytywnych elementów, jak na przykład duży szacunek do drugiej osoby czy niekończąca się chęć do samodoskonalenia. To bardzo motywujące, aż sama też czasem mam ochotę zagrzać się do walki „Fighting!”.

Korea ujmuje na wiele sposobów, ale mając świadomość również jej ciemnej strony, staram się utrzymać balans i dowiadywać wciąż nowych rzeczy. „The Korean Way In Business” jest doskonałą książką dla wszystkich osób, które dopiero zaczynają znajomość z tym krajem i chciałyby bliżej poznać jego kulturę, a także dla osób, które na poważnie zamierzają zaangażować się z Koreą na polu biznesowym.

„The Korean Way In Business”, wyd. Tuttle 2014, str. 223

“Magonia” to dziwna książka. A także piękna, wzruszająca, ze świeżą wizją. To też książka nie dość głośna, takie mam wrażenie. A szkoda.

Aza cierpi na chorobę, którą ma tylko ona, a lekarze od lat nie potrafią znaleźć jej wytłumaczenia. Dziewczyna nie może poprawnie oddychać, ma odstające płuco i nawet serce nie w tym miejscu, co trzeba. Co kilka lat lekarze straszą ją, że nie dożyje do któregoś tam roku. Ale ona wciąż żyje i raczy nas swoim ciętym, ironicznym poczuciem humoru. Jednak pewnego dnia wszystko się zmienia i następuje tak długo przewidywany koniec Azy. Ale czy na pewno? Aza odnajduje siebie na statku sunącym przez sfery powietrza, wyżej niż samoloty, a obsługiwanym przez zmiennokształtne istoty-ptaki. Co się dzieje? Kim jest Aza? Czy wróci jeszcze do swojej rodziny?

Jak na gatunek YA, to naprawdę bardzo piękna powieść, która porusza wiele ważnych kwestii, od miłości i zaufania począwszy, a na globalnym ociepleniu skończywszy. Autorka fantastycznie wplata w treść swoje przemyślenia na temat zmian, które tak szybko następują na świecie, a wszystko to połączone mamy z pradawnymi mitami o władcach burz. Czym lub kim jest Magonia, dowiecie się już z treści. Dodam tylko, że kilka razy się wzruszyłam, a łzy same cisnęły się do oczu. Postać Azy może na początku była odrobinę denerwująca, bo ile można słuchać czyjegoś sarkazmu? Na szczęście Aza się poprawia i potem trochę stopuje. Bardzo też polubiłam jej przyjaciela Jasona. Razem tworzą kochaną parę „nerdów”, niezrozumiałych przez nikogo, ponadprzeciętnie inteligentnych, a przy tym chorych i przez to odseparowanych od społeczeństwa. Może niektórym to się kojarzyć z „Gwiazd naszych wina”, ale to naprawdę zupełnie inna powieść. Całkowicie fantastyczna, a przy tym tak bardzo ludzka. Polecam.

Dodam też, że książka jest bardzo pięknie wydana. Wydawnictwo zachowało oryginalną okładkę, a w środku na pierwszych stronach mamy wiele artystycznych elementów.

„Magonia” Maria Dahvana Headley, wyd, Galeria Książki 2016, str. 290

„Ptak” to krótka powieść, złożona z mini-rozdziałów –opowiadań, o dwójce rodzeństwa. Dwunastoletnia Umi i dziewięcioletni Uil to dzieci biedne, niechciane, porzucone przez zmarłą matkę i traktowane jak niechciane zwierzątka przez żyjącego ojca, który najpierw podrzuca ich wszystkim możliwym członkom rodziny, a potem pozostawia w wynajętym pokoju, samemu znikając na całe miesiące.

To bardzo smutna książka, opisująca ogromną tragedię tych dzieci. Pisarka Oh Jeonhui pokazuje przemiany jakie zachodzą w duszach tych młodych istot. Jak z dzieci pełnych radości zamieniają się w istoty zamknięte w sobie, zgorzkniałe, zagubione i z masą problemów emocjonalnych. To właśnie te problemy autorka opisuje w może nawet nieco poetycki sposób. Zakończenie mocne, dziwne, urwane. Dla czytelnika niepełne, bo tak naprawdę nie wiemy co się dalej dzieje. Wiemy natomiast, że boli nas serce i nie możemy dłużej patrzeć na krzywdę tych dzieci.

Książka zostawiła mnie z uczuciem brudu i obrzydzenia i aż żałowałam, że ją przeczytałam. Nie lubię takich książek. Wiem, że porusza niesamowicie ważne kwestie, ale nie chcę sobie „dokładać” niedobrych rzeczy, jeśli i tak na co dzień trzeba walczyć o zachowanie siebie. Książka pod względem artystycznym bardzo dobra, nie dziwi mnie, że autorka jest doceniania. Natomiast kompletnie nie dla mnie.

„Ptak” Oh Jeonhui, wyd. Kwiaty Orientu 2010, str. 136

środa, 1 czerwca 2016

Przeczytane w maju. Podsumowanie.

Ten miesiąc był ciekawy. Zaczął się bardzo entuzjastycznie "Dziką krwią", potem zachwyty trwały przy "Delhi" i "Czasomierzach", ale przemieniły się w zmęczenie, zniechęcenie i pojawiały się myśli, czy w ogóle przeczytam jakąś satysfakcjonującą ilość. Pewnie, nie o ilość, ale o jakość chodzi, ale tutaj chodziło mi o moje odczucia zniechęcenia i wrażenie, że czytam bardzo wolno, choć książki fantastyczne. Potem jakoś tak wyszło, że przeczytałam "Mroczne szaleństwo" i "Marzenie o innym świecie", a miesiąc zakończyłam bardzo przyjemnie z "Za rękę z Koreańczykiem".Ostatecznie okazało się, ze książek było sześć, co jest dobrym wynikiem. I szkoda tylko, że jakoś żadna książka mnie nie porwała, choć większość naprawdę mi się w czasie czytania podobała. Zapraszam do krótkich recenzji.

Po przeczytaniu „Złej krwi”, która zostawiła mnie ze swoistym wrażeniem kaca, nie mogłam się doczekać lektury „Dzikiej krwi”. W tym tomie Natan owi nie grozi śmierć z powodu nie uzyskania darów – te już otrzymał od ojca. Teraz musi odnaleźć Annalise, nie dać się zabić łowcom i być może zrobić przewrót w świecie czarodziejów, który zakończy się w sposób tragiczny i niespodziewany…
Autorka utrzymała poziom pierwszej części, chociaż ta część „nic mi nie zrobiła”. Czytało się super, akcja również była wciągająca, ale chyba mi zabrakło głębokiej i bolesnej emocjonalności tomu pierwszego. Jest to zrozumiałe, bo i Natan jest już inny, choć wciąż musi uważać, to w porównaniu z przeszłością jest wolnym człowiekiem, a więc i część jego bólu w jakimś stopniu zniknęła. Zakończenie gwałtowne i oczywiście zwiększające apetyt na część trzecią, która mnie korci po angielsku, bo zanim doczekam się polskiego tłumaczenia, to miną wieki. Ogromnie tę trylogię polecam.

„Dzika krew” Sally Green, wyd. Uroboros 2016, str. 427

Reportaż „Delhi. Stolica ze złota i snu” porusza tak wiele kwestii, że nie wiem od czego zacząć. Jest to książka, której poszukiwałam od kilku lat, ponieważ na naszym rynku jeżeli książki o Indiach były wydawane, to tylko takie, które opisywały przeszłość, ich autorzy napisali je niekiedy nawet na początku lat dziewięćdziesiątych, a u nas były wydawane dopiero teraz. Dlatego bardzo pragnęłam książki opisującej Indie współczesne. Świat rozwija się w coraz szybszym tempie i czasem aż trudno nadążyć za zmianami, dlatego książki pisane dziesięć czy piętnaście lat temu w pewnym sensie są już nieważne.

Rana Dasgupta opisał współczesne Delhi i ludzi, którzy je tworzą. Pokazał też co wpłynęło na jego współczesny obraz i skąd pochodzą jego mieszkańcy. Przeprowadził wiele wywiadów z różnymi ludźmi, za każdym razem poruszając bardzo ważne problemy i stopniowo odsłaniając przed nami dosyć przerażający obraz indyjskiego społeczeństwa. Przyznam się, że książki nie skończyłam. Zrezygnowałam z jej czytania na sto stron przed końcem. Na początku  zachwycałam się jak wspaniale jest napisana i wręcz celebrowałam jej czytanie, ale po tych trzystu pięćdziesięciu stronach odczułam przesyt strasznych, tragicznych i przerażających historii. Z przedstawionych historii wynika, że Delhi jest stworzone na ludzkiej krzywdzie, z nienawiści, okrucieństwa, braku szacunku do drugiego człowieka, obojętności i całkowitego braku ludzkich odruchów. To, jak dla rozmówców autora taki stan rzeczy wydawał się być całkowicie normalny było chyba moim najgorszym przeżyciem w trakcie czytania tej książki. Przyznam szczerze, że na razie moja chęć poznawania tego kraju udała się na wolne…

To bardzo ważna książka i doskonała możliwość przyjrzenia się współczesnemu Delhi. Skąd przybywa, kim jest teraz i dokąd zmierza? To również ciekawy i smutny komentarz do naszych czasów, gdzie każdy goni za pieniądzem i zapomina o wartościach, które w życiu są najważniejsze.

Książkę bardzo polecam, choć ostrzegam, że „ponurość” oglądanego za jej pomocą życia może czytelnika za bardzo obciążyć. Może kiedyś ją dokończę.

„Delhi. Stolica ze złota i snu” Rana Dasgupta, wyd. Czarne 2016, str. 470

Historia, jakich wiele… David Mitchell napisał. To moja druga książka tego pisarza i faktycznie jest to ta sama historia wciąż pisana na nowo.
W tej opowieści towarzyszymy Holly Sykes na przestrzeni jej życia, od czasów nastoletnich do późnej starości, a także poznajemy ciekawy koncept Anachoretów, którzy są z niewiadomych przyczyn „wybrani” i jako nieliczni mogą doświadczać procesu reinkarnacji. Los Holly i Anachoretów zdaje się być nierozerwalny aż do samego końca, choć ona sama do nich nie należy. Razem muszą uratować świat, ale co się stanie, kiedy to już zrobią?

Ciężko mi nawet wyjaśnić, co jest celem tej książki i główną nicią wydarzeń. Autor chyba stworzył luźny zarys historii, aby dzięki niemu po raz kolejny przekazać swoje przemyślenia na temat życia, świata i metafizyki. Czyta się naprawdę świetnie, spędziłam z tą książką wiele miłych chwil. W trakcie czytania ulega się złudzeniu, że czytamy coś naprawdę wartościowego i pięknego, ale po zakończeniu książki niewiele mi z niej we mnie zostało. Takie chyba ambitniejsze czytadło. „Atlas chmur” jest pod tym względem o wiele lepszy.

Książka piękne wydana, co dodaje jej wartości, ale czy można żyć bez jej przeczytania? Można.

„Czasomierze” David Mitchell, wyd. MAG 2016, str. 666

Książka kompletnym przypadkiem znaleziona w księgarni za pół ceny, jedyny egzemplarz… Zawsze mam wrażenie, że takie znaleziska czekały specjalnie na mnie. Książka ta przedstawia historię dwóch stron pewnej koreańskiej rodziny. Z jednej strony mamy część, która wyjechała do Stanów Zjednoczonych, a z drugiej część, która została w Korei w niewielkim prowincjonalnym miasteczku.
Autorka, sama będąca Amerykanką koreańskiego pochodzenia, pokazuje nam opowieść o ludziach, którzy podejmując takie, a nie inne działania, doprowadzili do takich, a nie innych wydarzeń. Książka jest przesycona smutkiem egzystencji, porwanymi więziami rodzinnymi, bolesnymi wspomnieniami, ludzkim niezrozumieniem i tęsknotą za naprawą tego wszystkiego.

Jest to bardzo spokojna powieść, nie ma w niej pędzącej akcji, choć gwałtowne zdarzenia mają miejsce i zmieniają ludzi, którzy w nich uczestniczą. Autorka niejako też podejmuje tutaj rozważania na temat emigracji, różnic kulturowych i tego, czy tak naprawdę się między sobą różnimy – my, jako ludzie z różnych stron świata i kultur. W rzeczywistości każdy człowiek pragnie tego samego  - miłości, zrozumienia i współczucia. A gniew, złość, smutek i separacja, to tylko objawy choroby, którą trzeba wyleczyć.

„Marzenie o innym świecie” Sonya Chung, wyd. Świat Książki 2012, str. 301

Książka z gatunku paranormal czy innego taniego fantasy. O mało nie zapomniałam o niej napisać, tak mi zapadła w pamięć… Główną bohaterką jest MacKayla, typowa amerykańska blondynka jakich wiele w amerykańskich filmach. Pewnego dnia dowiaduje się o zamordowaniu jej siostry, która wyjechała na studia do Dublina. Teraz MacKayla sama tam wyrusza, aby odnaleźć mordercę swojej siostry i dowiedzieć się, co naprawdę się wydarzyło. Na miejscu okazuje się, że to nie jest taka zwykła sprawa, a także, że może ona dotyczyć elfów…

Powiem tak, autorka miała dobry pomysł na urban fantasy, ale trochę jej nie wyszło. Główna bohaterka jest pustą lalunią, która co kilka stron musi wspominać, w co się ubrała (i zwykle jest to różowa spódniczka i jakieś paskudne błyszczące sandałki), a wszystkie jej działania po prostu cudem nie prowadzą do jej śmierci. Oczywiście okazuje się mieć super wspaniałe i jedyne w swoim rodzaju moce, a do tego dość szybko znajduje się pod opieką super mrocznego i męskiego przystojniaka. Także sami możecie sobie wyobrazić poziom książki.

Jest to dobre czytadło, w sam raz żeby odpocząć po poprzednich ciężkich lekturach, ale nie będę udawała, że polecam.

"Mroczne szaleństwo" Karen Marie Moning, wyd. MAG 2011, str. 363

Ta książka to w zasadzie zbiór wywiadów z Polakami, którzy żyją w związku z Koreńczykiem. W większości są to pary kobieta Polka – mężczyzna Koreańczyk, ale jest też jeden wywiad mężczyzna Polak – kobieta Koreanka i jeden ukazujący związek homoseksualny.

To bardzo ciekawa pozycja, dzięki której można się wiele dowiedzieć na temat samych Koreańczyków – jacy są, na czym im najbardziej zależy, jak się mieszka w Korei, jakie są różnice kulturowe, a jakie podobieństwa? Czytało mi się szybko i lekko, przeprowadzone rozmowy są bardzo interesujące. Fajne było to, że pomimo tego, iż książka opowiada o związkach, to można było „z pierwszej ręki” usłyszeć „jak tam naprawdę jest”. Bez nadmiernych zachwytów, ale i bez ukazywania, obcej nam w końcu kultury, w negatywnym świetle. Mam nawet wrażenie, że książka jest za krótka i przydałoby się więcej opowieści. Zdecydowanie rozbudziła mój apetyt na więcej.

Z ciekawostek dodam, że autorka od wielu lat mieszka w Korei, ma męża Koreańczyka i możemy również poznać jej własną historię. To naprawdę fascynujące, jak niektórym układa się życie.

„Za rękę z Koreańczykiem” Anna Sawińska, wyd. Kwiaty Orientu 2014, str. 254

sobota, 30 kwietnia 2016

Przeczytanie w kwietniu. Podsumowanie.

„Król magii”, drugi tom trylogii Lva (Leva?) Grossmana. Po wydarzeniach z części pierwszej, czwórka władców Fillory szczęśliwie, acz nieco nudno włada tą magiczną krainą. Eliott może sobie lubić leniwe poranki i całe zastępy służących, które przynoszą mu wszystko, czego zapragnie, ale Quentin ma już dość i szuka sam nie wie czego. Chyba chciałby być Bohaterem. Chciałby robić coś konkretnego, a nie tylko być. I wkrótce Ember (taki jakby bóg Fillory) daje mu szansę wykazania się. Quentin ma za zadanie uratować istnienie całej magii, a tym samym Fillory.

Z początku miałam problem z tą książką, ponieważ bardzo ale to bardzo nie lubię, jak bohaterowie przenoszą się do innego świata, który najczęściej jest jakiś udziwniony. Nie lubiłam tego w Narnii (chyba dlatego utknęłam na drugim tomie) i nie lubiłam tego tutaj. Zupełnie inaczej jest jak od razu jestem umiejscowiona w świecie przedstawionym przez autora, a inaczej jak w trakcie czytania po jakimś czasie mnie przenosi do drugiego świata przez jakąś szafę, króliczą norę czy lustro. Na szczęście nie porzuciłam tej historii; na pewno pomagało to, że Quentin część swoich przygód spędził z powrotem w naszym świecie, ale także i to, że to jest naprawdę dobrze napisana historia i ciężko się od niej oderwać. Autor stworzył takie zapętlenie wątków i pomysłów, że chociaż na koniec okazało się to bardzo proste, to w między czasie gwarantowało nieprzerwaną akcję bez momentu nudy.

Ze swojej strony bardzo polecam tę trylogię. Niedługo będę czytać tom trzeci, a już się zastanawiam, czy kiedyś tych książek sobie nie powtórzę.

„Król magii” Lev Grossman, wyd. Sonia Draga 2012, str. 471

Pierwszy raz zetknęłam się z tą książką ze dwa czy trzy lata temu, kiedy Emma Watson gorąco zachwalała ją na Twitterze. Już wtedy zapragnęłam ją przeczytać, ale dopiero recenzja jednej z youtuberek, które oglądam, sprawiła, że w końcu książkę zakupiłam.

Zabawne jest, jak obie te osoby stworzyły w mojej głowie obraz całkowicie niezgodny z rzeczywistością – jak się później okazało. Dzięki ich wypowiedziom, a także opisowi na okładce, byłam przekonana, że to książka o współczesnych młodych ludziach – amerykańskich studentach – i o świecie, w jakim nam wszystkim przyszło żyć. O więziach międzyludzkich w kontekście współczesnych czasów, a to wszystko otoczone nimbem studenckiego życia na uniwersytecie Yale (tam studiowała autorka). Jakoś wydawało mi się, że dane mi będzie uszczknąć tamtego świata, a jednocześnie przeżyć coś pięknego i wzruszającego. Otóż… Nie ma to jak siła reklamy. I kompletnie nie rozumiem tych zachwytów.

Jeszcze tylko wam wytłumaczę, że zaraz po ukończeniu studiów na Yale, Marina Keegan zginęła w wypadku samochodowym. Jej bliscy i przyjaciele stworzyli tę książkę już po jej śmierci, umieszczając w niej eseje, które Marina stworzyła w swoich akademickich latach. Stąd wielkie wzruszenie czytelników już przed rozpoczęciem czytania „Odwrotności samotności”.

Na początku też poddałam się temu wzruszeniu, tym bardziej, że każda opinia z jaką się spotkałam, podkreślała niesamowity talent Mariny i to, jak bardzo szkoda, że tak niesamowita osoba zginęła w tak młodym wieku. Najpierw mamy przedmowę, opowieść o tym, jaka była Marina. Bardzo mi się ta opowieść podobała, tym bardziej nastawiła mnie do książki pozytywnie. Później mamy przemowę Mariny, jaką wygłosiła na zakończeniu swojego ostatniego roku w Yale. A później… Jedno opowiadanie za drugim. Najpierw czytałam i mi się podobało. Faktycznie dziewczyna miała talent. Jak na swój wiek pisała bardzo dobrze. Ale później zaczęła we mnie narastać irytacja. Bo się okazało, że wcale nie była aż tak dojrzała, na jaką ją wykreowano po śmierci. Opowiadania zaczęły mnie nudzić, bo w każdym był przerabiany ten sam temat: związek dwójki ludzi, który z jakiegoś powodu jest przepełniony samotnością i pustką. Czasem jej bohaterka była starsza niż te naście lat, ale wtedy nie czuliśmy, że kobieta, o której czytamy ma czterdzieści lat. W moich oczach wciąż miała około dwudziestu. I zwątpiłam. Bardziej kontynuowałam czytanie bo wydałam pieniądze, no i mogę poćwiczyć język angielski. Ale w pewnym momencie miałam już dość, bo czułam, że marnuję swój czas. Potem dotarłam do części, która faktycznie była esejami, a nie opowiadaniami (Ugh. Dlaczego u nich wszystko nazywa się „esej”?), ale tam się okazało, że są to nudne artykuliki na różne tematy typu globalne ocieplenie, czy migracja jakiegoś zwierzątka. Wszystko to było napisane w stylu lekko poetyckim i mającym dodać „czegoś” do zwykłego artykułu, ale mnie to najzwyczajniej w świecie nudziło. Także w końcu przestałam czytać.

Konkluzję z tej książki mam taką: Ludzie uwielbiają wybielać kogoś po śmierci, a już szczególnie osobę młodą, która była taka piękna, taka utalentowana, a przed sobą miała taką świetlaną przyszłość. Faktycznie miała talent i gdyby dalej ćwiczyła, to mogłaby zostać naprawdę dobrą pisarką, ale to były jej początki, prace które pisała na zajęcia, więc nie róbmy z nich ósmego cudu świata i „współczesnego głosu młodości”. Najzabawniejsze jest to, że gdybym swoją opinię dała na Good Reads to pewnie zjedliby mnie żywcem. I coraz częściej uczę się uważać na czyjekolwiek polecenia książek. Każdy ma własną opinię.

„The Opposite of Loneliness” Marina Keegan, wyd. Simon & Schuster 2015, str. 208

“Podróżniczka” to trzeci tom opowieści o Claire Randall (teraz już Fraser), kobiecie przeniesionej w czasie z 1945 do osiemnastowiecznej Szkocji w momencie wielkich historycznych zmian.

Muszę powiedzieć, że to chyba najlepszy z dotychczasowych tomów. Pomimo olbrzymiej liczby stron, nie nudziłam się ani przez chwilę, a akcja leciała do przodu z prędkością światła.

Po dwudziestu latach życia w w XX wieku i wychowaniu córki, Claire w końcu znajduje odwagę aby odszukać jakiekolwiek zapiski na temat wydarzeń pod Culloden. Wtedy okazuje się, że Jamie najprawdopodobniej wciąż żyje i Claire postanawia ponownie przejść przez kamienie i wrócić do osiemnastego wieku. Tak odnajduje Jamiego i razem ponownie stawiają czoła losowi, który rzuca ich teraz nie tylko po Europie, ale i jeszcze dalej…

Więcej nic nie mówię, bo ciężko opowiadać, żeby nic nie zdradzić. Powiem tylko, że wciąż uwielbiam tę serię, a „Podróżniczkę” czytało się fantastycznie, to nic że zabrała mi dwa tygodnie i w tym czasie mogłam przeczytać trzy inne książki. Sposób w jaki Diana Gabaldon opisuje związek Claire i Jamiego oraz wszystkie wydarzenia, jakie ich spotykają, sprawia, że kocha się tę serię i pragnie do niej wrócić, nie żałując czasu poświęconego na czytanie. Pewnie na razie odpocznę od tej serii, ale na pewno za jakiś czas sięgnę po tom czwarty.  Polecam.

„Podróżniczka” Diana Gabaldon, wyd. Świat Książki 2015, str. 951

Po monumentalnej „Podróżniczce” zachciało mi się wrócić w stare i znane kąty i powtórzyć drugi tom trylogii o Innych autorstwa Anne Bishop. Tym razem jednak moja opinia przesunęła się bardziej na niekorzyść. Anne Bishop uwielbiam, a w tej trylogii (tom pierwszy to „Pisane szkarłatem”) udało jej się stworzyć powieść jednocześnie przytulną i opowiadającą o strasznych rzeczach, jakie ludzie są zdolni popełnić. Jednak, tym razem bardziej niż poprzednio, odczułam mankamenty „Morderstwa wron”. Może za pierwszym razem bardziej mi się podobało, bo wszystko było dla mnie nowością. Teraz, choć niedokładnie pamiętałam wydarzenia i po części było tak, jakbym czytała pierwszy raz, książka mnie nudziła. Zdecydowanie bardziej rzucała się w oczy forma kryminału z policją i wilczą strażą w roli głównej. Inni i ludzka policja łączą siły aby odkryć, kto coraz bardziej zagraża delikatnemu pokojowi pomiędzy Innymi a ludźmi, a także planują akcję likwidacji Kontrolera – człowieka, który przetrzymywał Meg oraz wciąż przetrzymuje setki cassandra sangue.

Trochę mniej tu było Meg Corbyn, wieszczki krwi, która swoją mieszanką cech kobiety i dziecka nadaje ton tej powieści i sprawia, że chce się czytać. Mniej też było tych wszystkich wspaniałych stworzeń Namid, bo to relacja ich i Meg jest tutaj najlepsza. Mimo tego i tak nie mogłam się od książki oderwać i spędziłam z nią dzisiaj cały dzień ;). Na szczęście w perspektywie mam lepszy tom trzeci, za jakiś czas i jego sobie powtórzę. Anne Bishop jest najlepsza. Gdybym kiedyś miała się rozstać z moimi książkami, to rozstanie z tą autorką byłoby chyba najboleśniejsze. Mam nadzieję, że niedługo napisze coś nowego.

„Inni: Morderstwo wron” Anne Bishop, wyd. Initium 2014, str. 430

I to tyle w tym miesiącu. Jestem też w trakcie reportażu Rany Dasgupty „Delhi. Stolica ze złota i snu”, który bardzo, ale to bardzo mi się podoba, ale niestety nie zdołałam go skończyć w kwietniu. 
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...