niedziela, 29 maja 2011

Wampir z M-3. Andrzej Pilipiuk


Lubię Pilipiuka, a przynajmniej tak było do tej pory. Może nie pisze górnolotnie (co to, to nie), nie pisze poważnie, nie porusza trudnych tematów, nie skłania do myślenia i Nobla czy Nike na pewno nigdy nie dostanie. Ale lubię go za lekką rozrywkę, którą serwuje utrudzonym codziennością umysłom i za kpiące poczucie humoru, które też nie jest jakichś wyższych lotów. Ale był jedynym pisarzem, którego kiedyś mogłam czytać jak miałam prawie czterdzieści stopni temperatury ;). I tutaj „był” jest bardzo ważnym słowem. W swojej najnowszej produkcji Pilipiuk zszedł poniżej swojego własnego poziomu.

Po „Wampirze z M-3” spodziewałam się zabawnego spojrzenia na wampiry i ciekawej powieści, jakiej jeszcze nie było. Zdecydowanie się przeliczyłam. Akcja książki jest umieszczona w czasach PRL w Warszawie i to wokół trudów życia w socjalistycznym ustroju skupiają się prawie wszystkie żarty. W ogóle tych żartów było za dużo, utkane nimi jak nie wiem, ale żeby one były takie śmieszne, to nie bardzo. Raczej rzucał się w oczy przesyt. Było parę zabawnych sytuacji, w których się zaśmiałam, ale należą one do mniejszości.

Myślałam, że książka jest powieścią i przez dwieście stron dziwiłam się, czemu akcja jest taka poszarpana i nowe wydarzenia wyskakują bez związku z poprzednimi. Dopiero prawie na samym końcu załapałam, że to tak naprawdę zbiór opowiadań, coś w stylu Wędrowycza, tyle że teraz głównymi bohaterami były wampiry. Osiemnastoletnia, dopiero co umarła Gosia, jej opiekun, ślusarz od stu lat Marek i jego kupel Igor. Gdzieś się plącze też ich przywódca hrabia Prut, całkowita oferma jeśli chodzi o wynalazki współczesności i Profesor, wampir, któremu nie dane jest skończyć studia. Cała banda z naciskiem na trzy pierwsze wampiry rozwiązuje różne sprawy, które im przyniesie życie, a wszystko to dzieje się na tle warszawskiej Pragi z jej barwnym tłumkiem pijaczków, krętaczy i innych pokrewnych.

O tej powieści słyszałam, że ma być odpowiedzią na całą wampiryczną manię, jak nastała, swoistą satyrą tej najnowszej mody w pop kulturze. W zamian dostaliśmy coś jeszcze gorszego, a z zapowiedzi otrzymaliśmy jedną wzmiankę o Edwardzie i jedną o… kimś, kogo w tej chwili nie jestem sobie w stanie przypomnieć. Cały pomysł mógłby być zabawny, to wszystko mogłoby się sprawdzić, gdyby nie swoista niedbałość? Pisanie jakby od niechcenia i wstawianie każdego pomysłu, jaki tylko do głowy przyjdzie? Nie wiem, co sprawiło, że książka wyszła jak wyszła, ale zdecydowanie polecam poprzednie powieści autora, szczególnie tym, którzy chcieliby rozpocząć z nim znajomość. I może są ludzie, którym „Wampir z M-3” się spodobał, ja do nich nie należę.

„Wampir z M-3” Andrzej Pilipiuk, wyd. Fabryka Słów, Lublin 2011, str.330

sobota, 28 maja 2011

Imperium Wilków. Jean-Chrisophe Grange


Lubię tego autora. Ludzie zaczytują się Cobenem czy innym, a ja lubię sięgać po książki tego pisarza. Grange pisze dobrze, jego styl określiłabym mieszanką twardych konkretów i poetyckich akcentów, które są dodawane w niezwykle umiarkowany i trafny sposób. Jego thrillery oprócz oczywistej akcji mają również dobre zaplecze naukowe, historyczne oraz gdzieś zawsze zawarty jest wątek „nadnaturalny”, czy to chodzi o wiarę w starożytnych bogów czy w ludzi zmieniających się w zwierzęta. Lubię go za to połączenie nauki i magii, z naciskiem na naukę.

W „Imperium wilków” mamy Annę Heymes, kobietę, która nagle zaczyna mieć halucynacje i problemy z rozpoznawaniem twarzy. Zaprowadzona przez męża do lekarza czuje się zagrożona i sama znajduje sobie psychiatrę Mathilde Wilcrau. Czując jak coraz bardziej popada w szaleństwo, wpada na pomysł, że może jej mąż miał operację plastyczną i dlatego ma problemy z jego rozpoznawaniem. Po wizycie u chirurga plastycznego odkrywa, że to ona przeszła operację zmiany twarzy. Z pomocą Mathilde chce odkryć prawdę kim jest.
Mamy też młodego policjanta, Paula Nerteaux, który prowadzi śledztwo w sprawie trzech niezwykle brutalnych morderstw w dziesiątej dzielnicy, zwanej „Małą Turcją”. By rozwikłać zagadkę, zatrudnia byłego policjanta Jean-Louis Schiffera, który zna ją jak własną kieszeń. Dokąd zaprowadzi śledztwo? I co ono ma wspólnego z nieświadomą niczego Anną?

W książce mamy na przemian rozdziały o Annie i o policjantach. Od początku wolałam te o Annie. Tajemnica jej choroby, a następnie operacji plastycznej bardzo mnie wciągnęła. Później jednak to swoiste rozdwojenie na dwie opowieści zlało się w jedno, kiedy powoli zaczęliśmy odkrywać co, jak i dlaczego. Muszę powiedzieć, że im bliżej końca, tym coraz bardziej akcja siadała. Jest to ciekawe, bo zwykle bywa na odwrót. Tutaj jednak największą zaletą książki jest jej zagadka, ta pełna napięcia atmosfera, a kiedy wszystko zaczyna się rozjaśniać, siadają emocje i chociaż wciąż się dużo dzieje, to jakoś tak… Mniej pociągająco. Samo zakończenie jest niczym tort przekładany kremem. Oczywistość. Zaskoczenie. Oczywistość. Zaskoczenie. Ale ono mimo wszystko jest oczywistością. Takie dziwne. Nie mówię, że złe, ale mnie nie powaliło. Muszę pochwalić autora za zakończenie wszystkich wątków, bardzo rzetelnie tego dokonał; aż zauważyłam, choć zwykle nie zwracam na takie rzeczy uwagi (chyba, że negatywnie mnie uderzą).

Książkę oczywiście polecam, choć ostrzegam przed dużą ilością brutalnych obrazów (rozdziałów z policjantami starałam się nie czytać przed snem ;)). Znajdziemy w niej ciekawie przedstawione społeczeństwo tureckie we Francji, choć ciekawie nie znaczy dobrze. To smutny i ostry obraz. Do tego oczywiście dużo akcji, intrygująca tajemnica i szczypta polityki. Zapomniałam też dodać, że Grange mógłby pisać stuprocentowe medyczne thrillery. Wątki związane z nauką i medycyną wychodzą mu wprost bajecznie. W skrócie – powieść dla poszukiwaczy wrażeń.

"Imperium Wilków" Jean-Christophe Grange, wyd. Albatros, Warszawa 2005, str. 463

---
Gdzie ten dzień się podział? No gdzie?

czwartek, 26 maja 2011

Stosiiik


Ja naprawdę nie mam pojęcia skąd on się wziął. Jeszcze nie skończyłam czytać poprzedniego. Przysięgam, że te książki same do mnie przyszły :D.

Pierwsze dwie to długo zaginione w akcji recenzyjne od Znaku. "Z ciemnością jej do twarzy" chyba wszyscy zdążyliście się już zapoznać, ale dostaniecie jeszcze moją recenzję. Druga to "Łowca autografów" Zadie Smith. Muszę przyznać że to nowe wydanie jest fantastyczne, książka sama pcha się w ręce i aż chce się ją czytać, w przeciwieństwie do jej poprzedniego wydania z bodajże 2007 roku. Tamto pamiętam, ale nigdy nie pokusiło mnie by nawet przeczytać opis na tylnej okładce. Trzy następne to zdobycze biblioteczne, które po miesięcznym okresie oczekiwania wpadły nareszcie w moje chwilowe posiadanie. "Sieć rozkwitającego kwiatu" to najnowsza propozycja od Lisy See, autorki, która sprawiła że jestem w stanie czytać o Chinach. Hm. Ale tylko w jej wykonaniu. Pod spodem Andrzej Pilipiuk ze swoim "Wampirem z M-3". Mam nadzieję na chwilę ogłupiającej rozrywki ;). "Claude i Camille" Stephanie Cowell to z kolei książka, która zachwyca swoją okładką i powoduje, że człowiek jest pewny co do jakości treści. Z tej serii wydawnictwa Bukowy Las poluję też na "Tancerkę Degasa", w której się zakochałam od pierwszego wejrzenia i której to okładkowa wersja tego obrazu podoba mi się znacznie bardziej od oryginału. Następnie mamy "Anioły muszą odejść" Konrada T. Lewandowskiego. Książka w moich rękach znalazła się dzięki Alinie (dziękuję :*) i tylko dzięki jej recenzji po nią sięgam, gdyż okładka odrzuciła mnie od siebie na tysiąc kilometrów i nigdy nie zamierzałam do środka zaglądać. Ostatnią książką jest we wspaniałej oprawie "Podmorska wyspa" Isabel Allende od Muzy. Liczę na przepiękną opowieść w nieco magicznej oprawie osadzoną w osiemnastowiecznych realiach.

I to tyle na dzisiaj. Zastanawiałam się, czy w ogóle stosik pokazywać, ale ponieważ minęły trzy długie dni odkąd coś publikowałam, a czytaną książkę skończę chyba w sobotę to... Na uzależnienie nie ma rady :)). Życzę wszystkim miłego wieczoru :).

poniedziałek, 23 maja 2011

Czysta jak łza. Charlaine Harris


Zacznę od okładki, która od razu mi się spodobała i nie mogę oderwać od niej wzroku, jest bardzo chwytliwa i świetnie skomponowana kolorystycznie. Natomiast nie wiem, do czego ma się odnosić tytuł tej książki, oczywiście całkowicie niezgodny z oryginalnym (Shakespeare’s Landlord). Najpewniej ma zadanie czysto (haha) marketingowe i przyciągać fanów serii „Czysta krew”, a może odnosi się do zawodu głównej bohaterki.

Lily Bard jest sprzątaczką i zna wszystkie sekrety swoich pracodawców, mieszkańców małego miasteczka Shakespeare. To nieoczekiwanie okazuje się przydatne, kiedy Lily jest świadkiem, jak zamaskowana osoba pozostawia w parku zwłoki Pardona Albee, raczej nielubianego, wścibskiego właściciela Apartamentów Ogrodowych Shakespeare. Kiedy nieopatrznie zostawia swoje własne odciski palców na worku, w którym zostało schowane ciało, postanawia zataić, że cokolwiek widziała. Nie, Lily Bard grzecznie spała całą noc u siebie w łóżku. Jak się potoczy śledztwo? Czy Lily będzie podejrzana? A może sama rozwikła zagadkę? Musicie przeczytać i dowiedzieć się tego sami.

Ze swojej strony mogę powiedzieć, że książkę czyta się bardzo szybko, a strony uciekają nie wiadomo kiedy, choć akcja tego kryminału wcale nie jest jakaś nadzwyczajna. Powiedziałabym, że bardzo sprytnie zmieszano tu kryminał, powieść obyczajową i coś w rodzaju pamiętnika Lily. Całość jest pisana w pierwszej osobie, przez co widzimy i myślimy tak jak Lily, a także posiadamy jej mroczne wspomnienia. Muszę powiedzieć, że bardzo polubiłam jej postać, ponieważ całkowicie zmienia moje spojrzenie na zawód sprzątaczki. Nie wiem, co do tej pory myślałam o tych kobietach, ale na pewno nie to, że uprawiają karate, mają ładny, niewielki domek z ogródkiem oraz romans z… Tego nie powiem. Ale może właśnie o to chodzi? Zwykle nie zastanawiamy się nad życiem sprzątaczek, poniekąd są niewidzialne i nie mają dla nas żadnego znaczenia. Lily całkowicie zmienia takie podejście i bardzo się z tego cieszę.

Co do morderstwa – bo nie ulega wątpliwości, że to było morderstwo – to podejrzanych jest kilku mieszkańców bloku i oczywiście do końca nie można przewidzieć kto to był. Wydaje się, że sprawa jest raczej oczywista, a na koniec czeka nas całkowita niespodzianka. Charlaine Harris bardzo dobrze ukazała nam oczami Lily różne postacie, każdą z jej cechami charakteru i problemami, często ciężkimi.
Świetnie też ukazała zamordowanego. Niby pan Albee już nie żyje, ale co i rusz widzimy go jak rozmawia z mieszkańcami, przyjmuje od nich płatności czy robi porządki.

I żeby nie przedłużać, bo jak zwykle mam ochotę się rozgadać i zarzucić was spojlerami, to powiem, że bardzo ta książka mi się podobała i ogromnie mnie zachęciła do zapoznania się z pozostałą twórczością autorki. Ciekawa też jestem kolejnej części, „Czyste szaleństwo”, gdzie mam nadzieję, będzie kontynuowany wątek romantyczny z życia Lily, bo końcówka pozostawia wiele niedomówień i domysłów. Także z czystym sumieniem (nie mogę, wiedzieli co robią, dając taki tytuł) polecam :D.

Książka zrecenzowana dzięki uprzejmości wydawnictwa Znak.

„Czysta jak łza” Charlaine Harris, wyd. Znak Litera Nova, Kraków 2011, str. 256

sobota, 21 maja 2011

Uciekinier. Daniel Silva


Zacznijmy od strony fizycznej książki. Zwykle raczej nie koncentruję się na tym jak dana książka jest wydana, chyba że wybitnie mnie coś zdenerwuje. Czasem za mała, zamazana czcionka, a czasem wręcz za duża, wystarczą by mnie zniechęcić. Jeśli chodzi o „Uciekiniera” Silvy, to pomijając mało zachęcającą okładkę (w końcu nie ona jest najważniejsza), jak rzadko kiedy zwróciłam uwagę na format. Książka ta jest wyższa niż to zwykle bywa, przez co tekst wydaje się być bardziej rozciągnięty, a książkę źle się trzyma przy czytaniu. To tyle jeśli chodzi o materię, przejdźmy do duszy.

Miałam w swoim życiu okres, że bardzo się zaczytywałam powieściami szpiegowskimi, gdzie głównymi bohaterami byli agenci KGB, CIA, czy innych agencji. Powieść szpiegowska potrafi w sobie łączyć przygodę, thriller, oczywiście akcję i parę fajnych faktów dotyczących polityki, broni, systemu działania tajnych agencji, a jej głównym bohaterem bywa męski, inteligentny facet z kilkoma bliznami tu i ówdzie oraz historią, przez którą nie może w nocy spać, bo wciąż cierpi. No i zwykle ma też jakąś partnerkę, czy to życiową, czy przypadkową. „Uciekinier” nie wyłamuje się z tego kanonu.

Gabriel Allon, legenda izraelskich tajnych służb jest zarówno wspaniałym malarzem i restauratorem sztuki, jak i jednym z najniebezpieczniejszych agentów na świecie. Przy swoim boku ma piękną żonę Chiarę, a w pamięci tragiczny atak, w którym stracił syna, a była żona zdrowie psychiczne i spędza życie w szpitalu psychiatrycznym (żona, nie Gabriel). „Uciekinier” okazuje się być niejako ciągiem dalszym wydarzeń z „Reguł Moskwy”, ale dla kogoś, kto ich nie czytał, nie ma problemu; autor wyczerpująco naprowadza czytelnika. W „Uciekinierze” Gabriel ponownie musi się rozprawić z Iwanem Charkowem, rosyjskim oligarchą, bandziorem i handlarzem bronią.

Do jakiejś 60-70 strony zastanawiałam się, jakim cudem facet piszący tak jak Daniel Silva, może być „autorem najbardziej porywających powieści szpiegowskich”. Jedyne gdzie mnie porwał to w dalekie rejony, gdzie znudzona wołałam o koniec. Najbardziej uderzył mnie monotonny styl powieści, całkowicie jednolity i bez wyrazu. Czy to przemawiał Gabriel, czy jego szef, czy przyjaciel, czy ktoś inny – zawsze brzmiało to tak samo. Zero jakiejkolwiek interpretacji emocjonalnej, całkowity brak indywidualności w bohaterach, no po prostu nic. Do tego ciągłe wracanie do przeszłych wydarzeń, opowiadanie historii każdego bohatera… Gdyby nie to, że jest to egzemplarz recenzyjny, to pewnie bym porzuciła czytanie. Szczęśliwie nagle zaskoczyło, chyba przyzwyczaiłam się do stylu opowiadania i skoncentrowałam się na coraz bardziej wciągającej akcji. Wkrótce serce biło mi gwałtowniej w reakcji na różne wydarzenia, a dwa razy miałam nawet łzy w oczach, co prawda o to u mnie nietrudno.

Autor też bardzo dobrze ukazał „jaki to świat jest naprawdę”. Jakie panują układy, jak się załatwia interesy i jak media dbają o to, żebyśmy widzieli coś zupełnie innego. Jak bardzo prawdziwa sytuacja świata i poszczególnych krajów jest zatajana, bo tak wygodniej kilku osobom, które trzymają w garści wszystkie sznurki. Daniel Silva wykonał dobrą robotę, choć czasami wydawało się, jakby pozapisywał co głośniejsze wydarzenia w trakcie oglądania wiadomości, a później umieścił je w książce.

Ostatecznie „Uciekinier” okazał się wciągającą powieścią z wartką akcją, trzymającymi w napięciu wydarzeniami, a momentami nawet wzruszającą. Polecam wielbicielom takich klimatów.

Za egzemplarz dziękuję wydawnictwu MUZA SA :).

"Uciekinier" Daniel Silva, wyd. Muza SA, Warszawa 2011, str. 377

piątek, 20 maja 2011

Premiera nowej serii Charlaine Harris.


Wydawnictwo Znak promuje nową serię znanej wszystkim autorki Charlaine Harris (na podstawie jej książek nakręcono serial Czysta Krew). Tym razem jest to coś innego. Ale co ja będę dłużej mówić, oddam głos wydawnictwu ;).

Dziś ma premierę seria kryminalna Charlaine Harris, której bohaterką jest Lily Bard – sprzątaczka, wielbicielka siłowni i karate, która rozwiązuje zagadki kryminalne. Z tej okazji postanowiliśmy zorganizować nietypowy konkurs, który startuje już dziś:

Jak bardzo potrafisz nabrudzić?


Masz bałagan? Zrób zdjęcie! My zrobimy porządek! Twój pokój będzie czysty jak łza!

Jeśli mieszkasz w Warszawie, Krakowie, Wrocławiu, Poznaniu lub Lublinie i nie lubisz sprzątać, mamy dla Ciebie idealną propozycję!

1. Sfotografuj swój bałagan.
2. Opowiedz o konkursie znajomym, którzy mają już dość tego, że w twoim pokoju nie widać podłogi spod sterty śmieci i że bezpieczniej jest przyjść do Ciebie z własnymi sztućcami.
3. Zdobądź jak najwięcej głosów.
4. Wygraj!
5. Rozsiądź się wygodnie, a nasza ekipa posprząta za Ciebie!

Aby wziąć udział w konkursie, należy zarejestrować się na stronie www.lilybard.pl – strona również będzie dostępna od jutra.

A dla tych, którzy nie mają problemu z bałaganem, a ich pokoje są zawsze CZYSTE JAK ŁZA, przygotujemy konkurs już w czerwcu.

Zapraszam również do polubienia Lily Bard na Facebooku:
http://www.facebook.com/pages/Lily-Bard/148905538512623


Czysta jak łza

Chwyciłam nadgarstek w miejscu, w którym powinnam wyczuć tętno.
W środku chłodnej nocy w Shakespeare kucałam wśród drzew, trzymając za rękę martwego
mężczyznę.
A teraz na plastikowych workach bezmyślnie zostawiłam odciski palców.


Lily Bard unika towarzystwa i strzeże mrocznej tajemnicy z przeszłości. Kiedy nie sprząta
cudzych domów, trenuje karate. A odkąd znalazła zwłoki Pardona Albee, wszyscy kojarzą ją z
brudną robotą każdego rodzaju.

Czy szuflady nocnych stolików i kosze na śmieci kryją w sobie wystarczająco informacji, by
Lily odkryła, kto naprawdę sprzątnął Pardona?

Książki Charlaine Harris sprzedały się na świecie w kilkunastu milionach egzemplarzy.
To pierwsza autorka, której siedem książek równocześnie znalazło się na liście
bestsellerów „New York Timesa”. W nowej serii Harris przedstawia Lily Bard, młodą
wielbicielkę siłowni i karate, która rozwiązuje zagadki kryminalne.


Jak ktoś się lubi chwalić swoim bałaganem to jest to konkurs dla niego ;). A ja właśnie sobie podczytuję "Czysta jak łza" i jak na moje pierwsze spotkanie z tą autorką, to nie jest źle, ale więcej będę mogła powiedzieć, jak już książkę przeczytam, bo na razie jestem na szczerym początku :).

Życzę wszystkim miłego dnia i mam nadzieję, że upał nie daje się Wam we znaki. Ja tam za porą letnią nie przepadam i tęsknię już za jesienią, a to dopiero drugi taki duszny i gorący dzień ;).

środa, 18 maja 2011

Córki hańby. Jasvinder Sanghera


Słucham opowieści – jest ich więcej, niż kiedykolwiek przypuszczałam – kobiet faszerowanych narkotykami, bitych, więzionych, gwałconych i terroryzowanych w czterech ścianach domów, w których dorastały. Poznaję kobiety traktowane przez swoje rodziny jak niewolnice. Słucham i ich dzielność uczy mnie pokory.

Ja wiedziałam, że to będzie smutna książka. Już parę lat temu zaczytywałam się powieściami opartymi na faktach autentycznych, opowiadających o losie kobiet na Bliskim Wschodzie. Ale ta książka pobiła wszystko, co do tej pory czytałam.

Jasvinder prowadzi charytatywną instytucję „Karma Nirvana”, która pomaga kobietom i młodym dziewczętom w rozpoczęciu nowego życia i w skończeniu ze starym. Wszystkie są maltretowane psychicznie i fizycznie, wiele z nich ginie z rąk swojej własnej rodziny, bo ośmieliły się powiedzieć „nie”, uśmiechnąć się do białego chłopca, albo znalazły w sobie na tyle siły by uciec z domu. Ponieważ naraziły honor rodziny na szwank, trzeba je ukarać. Przymuszane do małżeństw w wieku lat piętnastu prowadzą życia służących swoich mężów i rodzin, bez szansy na powrót do szkoły, czy normalną pracę. A wszystko to dzieje się w miastach Wielkiej Brytanii, w XXI wieku. Jasvinder, która sama uciekła z domu, by wyrwać się mężowi i rodzinie, wie co te kobiety przechodzą i całe swoje życie poświęciła, by im pomóc.

Ta książka to zbiór kilkunastu przeraźliwie smutnych i bolesnych historii, przy których nie sposób nie płakać i nie pytać „dlaczego”? Tym kobietom nikt nie pomaga, szkoły nie interesują się, dlaczego uczennica nie wróciła po wakacjach, lekarze nie pytają, dlaczego kobieta, która już dwa razy poroniła wciąż sama przychodzi do szpitala, a urzędnicy nie patrzą w oczy młodocianych panien młodych, których nikt się nie zapytał, czy chcą wychodzić za mąż. Te zaszczute przez swoje społeczeństwo kobiety przeżywają piekło na ziemi i wiele z nich same kończą życiem, często w przerażający sposób – siostra Jasvinder żywcem się podpaliła.

Mam nadzieję, że walka autorki o uratowanie tych kobiet przed ich losem będzie zataczała coraz większe kręgi, że uzyska ona pomoc od rządu, że nie będą zamykać jej drzwi przed nosem. Że się uda i że niektórzy otworzą oczy i serca na okrucieństwo, które zadają swoim bliskim. Co do samej książki, to czyta się ją bardzo dobrze, autorka świetnie opowiada i nie można mieć do niej żadnych zastrzeżeń.

Za egzemplarz tej poruszającej książki dziękuję wydawnictwu Prószyński i S-ka.

"Córki hańby" Jasvinder Sanghera, wyd. Prószyński i S-ka, Warszawa 2011, str. 244

poniedziałek, 16 maja 2011

Zaginiona Księga z Salem. Katherine Howe


Pamiętam, że jak byłam mała, żyłam w przekonaniu, że w Salem palono prawdziwe czarownice na stosie. Wizja ta utrzymywała się przez dobre kilkanaście lat, ponieważ zupełnie się tym tematem nie interesowałam. Trochę to dziwne jak na kogoś kto czarownice uwielbia, ale Salem nigdy mnie nie pociągało. Na szczęście parę lat temu przez jakiś przypadek moja wiedza historyczna się poprawiła i dowiedziałam się, co tam tak naprawdę się działo. Bardzo pomogła mi też książka „Ja, Tituba, czarownica z Salem” Maryse Conde przeczytana około roku temu. Autorka zadbała o wiarygodne przedstawienie wydarzeń, wiele postaci jest rzeczywistych, a ich życia z archiwów zostały przeniesione na papier. Tak też postąpiła autorka „Zaginionej księgi z Salem”, choć do wydarzeń z 1692 roku dołączyła całą opowieść.

Akcja książki jest podzielona na dwie równolegle przedstawiane historie. Pierwsza dzieje się w 1991 roku w Nowej Anglii, czyli w stanie Massachusetts niedaleko Bostonu, bo w Cambridge i Salem, a druga w Salem na przestrzeni wieków, ale głównie w roku 1962, kiedy to odbywały się sądy czarownic. W ’91 roku Connie Goodwin w wakacje równolegle prowadzi badania nad swoim źródłem pierwotnym do pracy doktoranckiej i porządkuje dom, którym od śmierci babci dwadzieścia lat temu nikt się nie zajmował. Mocno stojąca na ziemi Connie nie spodziewa się, że za chwilę jej życie się odmieni.

Ta książka o pięknej okładce była jak dla mnie dosyć nieregularna. Z jednej strony wsiąkłam w przedstawianą mi historię, a z drugiej czułam jak powoli przebijam się przez tekst i jak topornie to idzie. Nie zrozumcie mnie źle, powieść bardzo mi się podobała, niemniej jednak ma w sobie coś takiego, co nie pozwalało jej pochłonąć. Dawkowałam ją sobie smacznie przez cztery dni, aż wreszcie ją skończyłam. Sama „intryga” jest bardzo prosta, niczym z bajki dla dzieci, ale dochodzenie do sedna trwa długo, bo całą książkę. Autorka mocno się postarała o przedstawienie historycznego punktu widzenia, do naukowych wyjaśnień i opisów otoczenia. Czasami sobie myślałam, że mogłaby odpuścić, ale właśnie to sprawiło, że bardzo dobrze tę książkę wspominam i wciąż mam przed oczami zarośniętą roślinnością drewnianą chatkę z siedemnastego wieku czy sposób życia kolonialnej społeczności.

Co zaś się tyczy głównej bohaterki, to bez ustanku miałam ochotę do niej przemówić i wskazać palcem oczywiste rozwiązanie, czy przyczynę. Często się zdarza, że my, czytelnicy, jesteśmy dla bohaterów za inteligentni i autor naprawdę musi się postarać, by wywieść nas w pole. Jedyne, co sprawiło, że nie znielubiłam Connie, to doskonale przedstawiona jej osobowość i sposób myślenia, które to przeszkadzały jej w natychmiastowym łączeniu faktów i przyswajaniu rzeczy niecodziennych. Tak mocno wierzyła w naukę i w proste zasady rządzące światem, że nie mieściło jej się w głowie, by taka magia mogła istnieć. Autorka doskonale to przedstawiła i jestem skłonna wybaczyć pewną opieszałość Connie. Tym bardziej, że ostatecznie wszystko połączyła i rozwiązała zagadkę.

W czasie lektury tej książki zauważyłam też pewne zjawisko, że się tak wyrażę, bardzo często obecne w powieściach. Mianowicie, że autor daje przesłanki co do czegoś, ale to my je zauważamy, a nie bohater. I później człowiek czyta i się frustruje, że wszystko wie, a bohater nadal ślepy… :).

Podsumowując, pozycja bardzo ciekawa dla wielbicieli magii, a dla zwykłych czytelników po prostu historia z zagadkami, którą można przeczytać dla uprzyjemnienia czasu. Nic specjalnego, ale też nie było źle. Mi się podobało.

Na koniec dodam jeszcze ciekawostkę, że Katherine Howe jest potomkinią kobiet oskarżonych o czary w Salem, Elizabeth Howe i Elizabeth Proctor.

"Zaginiona księga z Salem" Katherine Howe, wyd. Niebieska Studnia 2010, str. 412

sobota, 14 maja 2011

X Factor - oto Polska właśnie.


Opowiem wam teraz historię. Historię, która będzie jedną wielką jatką, a dotyczy ona programu X Factor. Poznałam go pierwszy raz w 2006 roku, kiedy mieszkałam w Irlandii. W tym zielonym kraju obejrzałam jego dwie brytyjskie edycje, bodajże trzecią i czwartą, choć dokładnie nie pamiętam, ale pierwszą wygrał Shane Ward, znany z jednego numeru, a drugą cudowna Leona Lewis, która stała się współczesną Whitney Huston; szczęśliwie, z tego co mi wiadomo, nie bierze narkotyków. Ja kocham muzykę, od dziecka oglądam wszystkie programy typu Idol, Droga do Gwiazd, czy właśnie X Factor. Kiedy usłyszałam, że ma być zrobiona jego polska edycja, dosłownie oszalałam ze szczęścia i jednocześnie przerażenia - postanowiłam się zgłosić. Jak było, można przeczytać TUTAJ. I dzisiaj, kiedy oglądam sobie w Internecie jego dziesiąty odcinek, jutro będzie jedenasty, to jestem niezmiernie szczęśliwa, że mnie tam nie ma. Jest to smutne i smakuje goryczą, ale na myśl przychodzi mi tylko jedno - Polska potrafi spieprzyć wszystko. Może zbyt uogólniam, może to zbyt brutalne i ktoś się ze mną nie zgodzi, ale często tak myślę, a już szczególnie, kiedy dotyczy to muzyki. Nie wiem, jakie są pozostałe zagraniczne edycje X Factora, oglądałam tylko brytyjską i do niej porównuję naszą, ale może i tak powinno być, w końcu to brytyjska jest pierwowzorem i jest naprawdę świetna. Natomiast polska... ja to muszę z siebie wywalić. Całe rozżalenie, rozgoryczenie i niesmak.

X Factor to format, który wyłania najlepsze talenty, który ma miliony wielbicieli na całym świecie, a na jego brytyjskie castingi specjalnie przyjeżdżają ludzie z całej Europy. Miałam nadzieję, że w Polsce też tak będzie. Że nareszcie nadejdzie zmiana, że pojawi się ktoś, kto potrafi śpiewać i tworzy dobrą muzykę. Moje podekscytowanie trwało do ostatnich odcinków eliminacyjnych i skończyło się wraz z wejściem "live shows" w telewizyjnym studiu. A właściwie w odcinku w domach jurorów, gdzie przed naszymi oczami odrzucono świetne talenty, a wzięto kogoś, kto może ma piękny głos, ale na milion procent nie stanie się gwiazdą, chyba że dla czytelniczek "Pani domu" i "Przyjaciółki". Tak, mowa o pani Małgosi.

Jak to się stało, że ludzie, którzy na castingach śpiewali fantastycznie, z doskonale dobranymi utworami (Mats Meguenni i wykonanie "Angels" Robbiego Williamsa), kiedy już dostali się do tych upragnionych odcinków na żywo, nagle nie potrafią śpiewać, fałszują do kiepskich, często bardzo udziwnionych aranżacji piosenek, nie słychać ich głosu, a osobowość poszła w kąt wspominać dobre czasy? Dlaczego do tej pory fajni jurorzy zjednujący sobie sympatię widza i dokonujący dość dobrych wyborów, ostatecznie okazali się nieodpowiednimi ludźmi na nieodpowiednim stanowisku, a ich do tej pory fajne i profesjonalne komentarze zamieniły się w bełkot tylko ukazujący ich totalny brak wiedzy i umiejętności?

Zadziwia mnie, jakim cudem tak koszmarny zespół jak "Sweet Rebels", który potrafi przyciągnąć "słuchaczy" jedynie tak zwanymi dupami, wybaczcie to określenie, przechodzi z odcinka na odcinek, a odpada świetny muzyk jak William Malcolm? Poza wdzięczeniem się do mikrofonu, dziewczyny ze Sweet Rebels nic nie potrafią, co udowadniają każdym swoim występem. Non stop fałszują, muzyka jest przed nimi, nie umieją śpiewać razem (podobno są zespołem), a ich odzywki do Kuby Wojewódzkiego ukazują brak inteligencji, ale niech będzie, to można złożyć na karb stresu, nie łatwo szybko czymś bystrym odpysknąć, jak się stoi na scenie i jest w telewizji na żywo. Generalnie zauważam trend następujący: żaden z uczestników nie dostaje piosenek, które by były dla niego, zdarzyło się to może ze dwa razy. Owszem, niby to jest konkurs, ale to ma być również rozrywką, dla nas, widzów. A co ja robię przez cały odcinek? Krzywię się, starając się nie dopuszczać do siebie dźwięków produkowanych przez śpiewających. Tak, przede wszystkim znów wracam do pani Małgosi. Zresztą, ciekawi mnie, czy jak ona nagra jakaś płytę, to podpisze ją "Pani Małgosia"? Może się czepiam, często to robię. Ale nie mogę przeboleć, że coś, co miało być najlepszym z dotychczasowych programów śpiewających przemieniło się w całkowitą porażkę. Że ludzie, którzy tam są, nie są materiałem na gwiazdę zarówno w sensie muzycznym jak i wizerunkowym. Największy potencjał moim zdaniem ma Ada Szulc (jej wykonanie było jedynym, którego wysłuchałam z przyjemnością w odc. 10) oraz Michał Szpak, który nieodmiennie kojarzy mi się z amerykańskimi artystami i tak - do niego jedynego to słowo pasuje, choć chłopak powinien spasować na gestykulacji i generalnej ekspansji swojej osobowości.

Smutno jest mi też, jako wieloletniej fance X Factora, że polsatowski program "Must be the music", który na początku wyglądał jakby się urwał z wiejskiej remizy, okazał się tym programem, który odkrył wiele niesamowitych talentów, ludzi z mocnym głosem i ciekawą muzyką. Nie wiem, co to za "profesjonalistów" zatrudnia TVN, że uczestnicy zamiast się rozwijać to jeszcze się cofają, że na scenie wciąż pobrzmiewa dziwne echo, a show które miało bawić przyprawia o ból zębów i nie chce się go więcej oglądać. Odcinek dziesiąty się skończył. Na szczęście odpadły Sweet Rebels (chwała Najwyższemu), a pozostał Mats, który choć miał problemy z koordynacją ruchów i troszkę zafałszował, to w dogrywce dał swój najlepszy do tej pory występ (pomijając oczywiście "Angels", mówimy o live shows). Może jeszcze będą z niego ludzie - o ile przestanie się słuchać wątpliwej jakości doradców.

Tymczasem, chyba przestanę oglądać polską edycję i z niecierpliwością będę czekać na brytyjską - właśnie trwają do niej castingi. Z przyjemnością powrócę do niezwykle znającego się na rzeczy Simona Cowella (choć jeszcze nie wiadomo, czy nie będzie jurorem w pierwszej amerykańskiej edycji), do pięknej, sympatycznej i również profesjonalnej Cheryl Cole, do Dani Minogue, która... ok, jej by mogło nie być, ale w porównaniu z naszymi jurorami nie mam jej nic do zarzucenia oraz do Louie Walsha, irlandczyka, który zawsze wie, co powiedzieć by pocieszyć uczestnika (generalnie go nie lubię i jeśli potwierdzą się plotki, że jego również ma już nie być, to chyba się ucieszę). A także, most of all, do całej ekipy produkującej program, która nie pozwala sobie na pomyłki z dźwiękiem, nie tworzy okropnej choreografii i dba, by wszystko wyglądało i brzmiało idealnie. Oraz ma normalnego prowadzącego, a nie takiego Kuźniara, który jest sztywny, język mu się plącze i wcale nie jest tak dowcipny jak mu się wydaje (zabierzcie go!). Amen.

Za wszelkie literówki, niegramatyczne zdania, posklejane akapity etc. przepraszam i poprawię jutro, już jest troszkę późno (właściwa godzina publikacji to 23:18). Dobranoc, mam nadzieję, że nie zanudziłam i czekam na, być może, jakąś dyskusję :).

czwartek, 12 maja 2011

Stosik majowy; wygraj "Jutro 2".


Chciałam przedstawić swój stos. Nie jest to ten długo oczekiwany, bo on będzie oczekiwany jeszcze dłużej, na razie możecie poznać jego połowę. A ponieważ jestem osobą raczej niecierpliwą, do stosu dodałam pozycje biblioteczne, które bardzo mi się podobają.

Na górze można zobaczyć zrecenzowane już "Natalii 5" Rudnickiej, a pod spodem czytaną "Zaginioną księgę z Salem" Katherine Howe. O. Właśnie odkryłam co to za księgę poszukuje główna bohaterka, że przekopuje wszystkie archiwa. Zaginioną. I z Salem. Czyli tytułową. Wow, bystra jestem. Lecimy dalej. Poniżej zakupiony na Allegro za jedyne 8,50 "Magiczny Ogród" Sarah Addison Allen, autorki "Królowej słodyczy". Spodziewam się ciepłej, uroczej, magicznej opowieści, podobnej do wyżej wymienionej "Królowej". Trochę się zawiodłam na formacie, bo o ile pamiętam, sprzedawca nie napisał, że jest wydaniem kieszonkowym, których nie znoszę, ale cóż. Najważniejsza jest treść, prawda? Pod nią "Ukryta oaza" Paula Sussmana od Muzy, za co bardzo dziękuję. Akcja dzieje się w Egipcie, dotyczy wykopalisk i tym podobnych, więc to coś dla mnie, gdyż koooocham Starożytny Egipt. Następnie mamy "Krzyk w niebiosa", przepiękny prezent urodzinowy od przyjaciółki. Wybrałam właśnie tę książkę, ponieważ pokochałam ją od pierwszego wejrzenia i uznałam, że jako fanka wampirów nie mogę nie mieć ani jednej książki Anne Rice. A to, że "Krzyk" wcale nie jest o wampirach, to nic nie szkodzi... Kobieca logika. Pod spodem "Kokosowy Budda" Moniki Lipińskiej, którego wypatrzyłam sobie już dość dawno temu i nigdy do tej pory nie spotkałam. Aż do teraz. "Imperium wilków" Jean-Christophe Grange, to z kolei thriller, w którym miesza się genialna akcja, nauka i parapsychologia. Czytałam już jedną z książek tego autora "Kamienny krąg" i do tej pory jestem nią zachwycona. Pamiętam, co przeczytałam i pamiętam, co czułam, a minęły już chyba trzy lata. Naprawdę polecam. I na koniec "Proroctwo sióstr" Michelle Zink. W opisie napisano "Historia w klimacie gothic", a to mi wystarczy.

Jak widać, mam co czytać :)). Informuję również o konkursie, jaki organizuje wydawnictwo Znak na swojej stronie. Do końca zostały już tylko trzy dni, więc należy się pospieszyć :).



Zdobądź "Jutro 2. W pułapce nocy" przed premierą!

Pięciu fanom serii Jutro umożliwimy zrecenzowanie drugiej części: Jutro 2. W pułapce nocy przed premierą.

Co należy zrobić, aby otrzymać próbny egzemplarz recenzyjny?

Odpowiedzieć na dwa pytania:

1. Na czym polegała gra w grecką ruletkę?
2. Dlaczego akurat Ty powinieneś/powinnaś zrecenzować tę książkę?

Odpowiedzi należy przesłać do 15 maja na adres jutro@znak.com.pl podając w temacie „Recenzent”.



Na koniec porcja dobrej muzyki :).

wtorek, 10 maja 2011

Natalii 5. Olga Rudnicka


Po poprzedniej książce Olgi Rudnickiej „Lilith” nie miałam ochoty na więcej od tej autorki i szczerze mówiąc, po „Natalii 5” nie spodziewałam się niczego specjalnego. Ale! Nie mów „hop”, póki nie przeskoczysz. „Natalii 5” to najmilsze rozczarowanie jakie mnie ostatnio spotkało.

W wielkim domu w Mechlinie spotyka się pięć rozszalałych huraganów kobiecości, w dodatku każdy z nich tak samo się nazywa – Natalia Sucharska. Natalie dopiero co się spotkały, dzięki swojemu ojcu, oszuście i bigamiście. Jak dziewczyny sobie poradzą ze sobą nawzajem i – uwaga, uwaga – rozwiązywaniem zagadki, co do której ojciec w ostatnim liście dał mgliste wskazówki? Na pewno lekko nie będzie – dla nich, bo my dostajemy świetną rozrywkę w postaci obserwowania poczynań sióstr, ich ciętych odzywek i ton zabawnych nieporozumień.

I na pewno nie będę dalej opowiadać treści książki, bo to macie sobie sami przeczytać, za to zajmę się entuzjastycznym opisywaniem wszystkiego, co mi się podobało, a było tego dużo. Nie wiem, jaką metamorfozę Rudnicka przeszła, ale ta książka jest mega (durne określenie zasłyszane od jakichś nastolatków na ulicy), stanowi kopalnię świetnych gagów i żartów, a wszystko to podane jest bardzo zgrabnie, lekkostrawnie, a wręcz fitnesowo – możemy być pewni, że śmiechem spalimy kilka kalorii.

Uwielbiam każdą z Natalii, a najbardziej wszystkie razem. Uwielbiam panów policjantów z ich utyskiwaniami i przezywaniem sióstr sabatem. Uwielbiam przygodę, jaką zaserwowała nam autorka. To chyba miał być kryminał, i owszem, jest. Ale mi to bardziej przypominało dorosłą wersję przygodowych książek, którymi się zaczytywałam w dzieciństwie. No bo weźcie: poszukiwania skarbu, stare mapy, tunele, wskazówki pochowane w domu… Nie będę mówiła więcej, bo się wygadam, a szkoda by było. W dodatku tajemnicza śmierć ojca Natalii – w końcu zabójstwo, czy samobójstwo? Niby się wszystko wie, ale wraz z czytaniem coraz bardziej wątpiłam w swoją wersję. Zakończenie na swój sposób zaskakujące, co bardzo mi się podobało. W dodatku, akcja została bardzo dobrze poprowadzona. Całą powieść głowiłam się nad rozwiązaniem, rozważałam różne wątki, czasem coś zgadłam, a czasem nie. I na koniec, jak się rozwiązało, to byłam bardzo zadowolona z zakończenia i na pewno nie było uczucia żalu czy rozczarowania, jakie czasami się zdarza. Jedyne rozczarowanie dotyczące tej książki to, że jest stanowczo za krótka. Ja chcę więcej!!! Więcej! Mam nadzieję, że jeszcze się spotkamy z Nataliami, bo dawno nie spotkałam tak świetnych bohaterek. Są jak żywe i całkowicie powalają.

Książkę gorąco polecam, koniecznie trzeba ją przeczytać i modlić się, żeby następna pojawiła się jak najszybciej. I żeby była grubsza. I jeszcze lepsza. Natalie rządzą :D. A na zakończenie tej przepełnionej kolokwializmami recenzji w cudzysłowie (podejrzewam, że profesjonalista nigdy by żadnego z moich tworów nie nazwał recenzją) zacytuję jeden fragmencik.

[…]
Kurek z niedowierzaniem popatrzył na telefon, po czym wybrał kolejny numer. Miał nadzieję, że uda mu się dojść z którąś do porozumienia, zanim natrafi na tę pyskatą dziennikarkę. […]

Natka skończyła wyrzucać bagaże przez okno. Właśnie przerzuciła jedną nogę przez parapet, gdy zadzwonił telefon. Odchyliła się, by wyciągnąć go z kieszeni za ciasnych dżinsów. Matka nieźle ją urządziła. Zamknęła dom na cztery spusty i ani śladu kluczy. Jeśli sądziła, że to ją powstrzyma, to była w błędzie. Natalia Anastazja tym razem nie zamierzała ustąpić.
- Halo? – szepnęła. Sąsiadka wyszła do ogrodu i zaczęła podlewać kwiaty. Natka nie miała ochoty wdawać się w wyjaśnienia, dlaczego opuszcza dom przez okno.
- Dzień dobry, komisarz Marcin Kurek. Chciałem panią poinformować o włamaniu.
- Co? Wcale się nie włamuję, tylko wyłamuję – powiedziała oburzona, zapominając na moment, że miała się zachowywać jak najciszej.
- Co?
- Mama zabrała klucze i muszę uciekać przez okno. – W obawie, że sąsiadka mogła ją usłyszeć, znów zaczęła szeptać.
- Co?
- Nie mogę teraz rozmawiać. Później, dobrze?
- Dobrze – szepnął.


Kooocham to :D. Jestem pewna, że jeszcze sobie do tej książki wrócę.

„Natalii 5” Olga Rudnicka, wyd. Prószyński i S-ka, Warszawa 2011, str. 559

niedziela, 8 maja 2011

Sfotografowana niedziela.

Dzisiaj w Łazienkach Królewskich miał być pokaz tańców dworskich z okazji imienin Króla Stanisława Augusta Poniatowskiego. Wyobraziwszy sobie kilkanaście par ubranych na modłę osiemnastowieczną, tańczących w tych wszystkich kwadrylach i innych, specjalnie wcześnie wstałam i wybrałam się do Łazienek. Na miejscu spotkała mnie niemiła niespodzianka. Przed Pałacem na Wodzie stała pani przebrana w sukienkę z epoki, która wyglądała jak tani kostium halloweenowy i pokazywała kilku turystkom jak się tańczy. Westchnąwszy ciężko, wybrałam się na spacer i porobiłam mnóstwo zdjęć. Oto kilka z nich.





Kocham tego konia :D. Były jeszcze dwa, biały i ciemnobrązowy, ale żaden nigdy nie wyszedł tak świetnie, co widać poniżej ;).







Mam nadzieję, że Wy też macie piękną pogodę i udaną niedzielę :).

Chciałabym się także zapytać, czy ktoś z Was ma Twittera i czy z niego korzysta? Ciągle zapominam to zrobić i nareszcie pamiętałam (spytać ;). Muszę też powiedzieć, że "Natalii 5" rozwala humorem i sprawia, że nie potrafię się powstrzymać od śmiechu w miejscach publicznych, co jak wiadomo zawsze wywołuje zdziwione spojrzenia, a to bawi jeszcze bardziej :D.

czwartek, 5 maja 2011

Krwawy fiolet. Dia Reeves


Na początku bardzo intensywnie zastanawiałam się co to jest, ten krwawy fiolet. Tytuł oryginalny, intrygujący i bardzo barwny. Krew i fiolet, hm? W dodatku okładka informująca „Szaleństwo nigdy nie było tak pociągające” oraz „zachwyci fanów […] serialu Czysta krew”. Szczerze mówiąc, nie wiedziałam, czego się spodziewać. Oszalałych wampirów mordujących wszystko, co się rusza? Tak nastawiona (czyli nie wiadomo jak) zagłębiłam się w świat miasteczka Portero, gdzie wszyscy mieszkańcy ubierają się na czarno, noszą przy sobie małe kluczyki, a w szkole czerwone zatyczki do uszu. Bo w szybach są potwory…

Hanna to szesnastolatka wychowywana przez ojca, a po jego śmierci przez ciotkę Ullę. Którą notabene uderzyła wałkiem w głowę i przekonana, że nie żyje, uciekła do innego stanu odnaleźć swoją matkę, która ją porzuciła. W podróży towarzyszy jej duch ojca oraz kilkanaście buteleczek z lekami, których oczywiście nie bierze. Kiedy Hanna dociera do swojej matki, okazuje się, że Rosalee jej nie chce. Zrozpaczona (no dobra, nie aż tak bardzo, nasza bohaterka ma bardzo specyficzny charakter) zakłada się z matką, że wytrzyma w Portero dwa tygodnie i jeśli tego dokona, to zostanie z nią na zawsze (na dwa lata, dopóki nie osiągnie pełnoletniości). Rosalee, przekonana, że Hanna ucieknie z krzykiem już nazajutrz, zgadza się i tak oto poznajemy świat Portero: pełen potworów, szaleństwa Hanny i magii, w którą nikt nie wierzy.

„Krwawy fiolet” to dość oryginalna pozycja dla nastolatków (a starsi też nie pogardzą), co bardzo mnie cieszy i koi moje zranione pop-gniotami serce. Nawet nie wiemy kiedy, a książka pożera nas całkowicie i tylko wystają z niej nasze sznurówki ;). Jest naprawdę wciągająca i dzieje się to nie wiadomo kiedy. Portero to dziwne miasto, jedyne w swoim rodzaju i co ciekawe, reszta świata jest zupełnie zwyczajna. Za to tam w Mrocznym parku mieszkają potwory, ludzie są nawiedzani przez duchy, a na drzwiach niektórych domów znajdują się klucze zrobione z czarnych kości pewnej Anny, która na pewno nie była ludzką istotą. Sama Hanna, do tej pory wychowywana poza bramami miasteczka, wtapia się tam doskonale, dokonuje wspaniałych czynów, a jej szaleństwo (zespół depresyjno-maniakalny) znajduje swoje własne miejsce i nikt się mu nie dziwi. Widzi i słyszy ducha swojego ojca? Co za problem. Ochraniają ją łabędzie na co dzień będące drewnianą figurą i srebrnym łańcuszkiem? Wspaniale! To podejście mieszkańców. Nic dziwnego, że Hanna nie chce wyjeżdżać.

Książka ta ma swój własny klimat, bardziej ciekawy niż mroczny, choć krew leje się strumieniami i za rogiem czekają wszelkiej maści obrzydlistwa (przedstawione bardzo wiarygodnie!). Ponadto bardzo lubię ludzi, których tam spotkałam, podoba mi się struktura psychiczna Hanny oraz Wyatta, jej chłopaka. Fajna z nich para. I się wygadałam… No ale chyba każdy sam się domyśli przy ich pierwszym spotkaniu. Jest też wspaniale potraktowany jeden z głównych wątków, mianowicie trudna miłość między Hanną, a Rosalee, jej matką. Książkę bardzo polecam i chętnie jeszcze coś od tej autorki bym przeczytała.

„Krwawy fiolet” Dia Reeves, wyd. Nasza Księgarnia, Warszawa 2011, str. 341

---
Miałam dzisiaj baaardzo dobry dzień, za co m.in. dziękuję mojej kochanej Z. Dostałam masę wspaniałych prezentów, a po powrocie czekało awizo z intrygującym napisem "pakiet". Chyba jutro zaprezentuję nowy stosik ;).

środa, 4 maja 2011

Gra w pochowanego. Przemysław Borkowski


Czy zastanawiacie się czasami, jak będzie wyglądał nasz świat w przyszłości? Czy Polska będzie nadal istniała? A Unia Europejska? Przemysław Borkowski najwyraźniej o tym myślał, bo akcja jego debiutanckiej powieści jest umieszczona gdzieś w przyszłości, w Eurocity. Brzmi jak normalne miasto, prawda? No cóż, nie jest. Eurocity to dzisiejsza Europa, a miasto jest podzielone na dystrykty, np. okręg Brukselski albo Stary Paryż. Mieszkańcy są tak wymieszani, że nikogo nie dziwią takie imiona jak Bożydar Sonnenberg, czy Frank Quetzalcoatl James… Do tego podróże na Marsa od wielu lat są normalką i to właśnie z nimi jest związana akcja „Gry w pochowanego”. Bo co mają wspólnego znikające ciała, mordercy, którzy sami przyznają się do winy i sekty prowadzone przez astronautów?

Książka z początku jest interesująca, dobrze się czyta, ma typową budowę kryminału, którym niby jest. Świat przedstawiony przez autora jest bardzo ciekawy, tak samo wizja przyszłości choć nie wiem, czy taki świat by mi się spodobał. Później jednak następuje spowolnienie, a prowadzone śledztwo zamienia się w rozciągniętą gumę do żucia. Tak, że już się nie pamięta o jakimkolwiek śledztwie. Mam wrażenie, że autor pod pretekstem swoich bohaterów zyskał okazję do przedstawienia światu swoich przemyśleń, trochę sobie pofilozofował i… nas znudził. A na pewno mnie. Nauki sekty, którym był poddawany Frank (miał rozpracować ich od środka) ciągną się przez wiele stron i najpierw są denerwujące, a później po prostu przerzucałam po kilka kartek, by przeczytać krótki dialog i znowu zostać poddana wynurzeniom, które w ogóle mnie nie interesowały. Szkoda, bo początki książki były całkiem niezłe. Koniec taki sobie, całkowicie do przewidzenia i poprzedzony praniem mózgu, jakie przechodził Frank, zupełnie nie zrobił na mnie wrażenia. Byłam zadowolona, że książka już się skończyła.

Powieści tej nie polecam. Jedyne, co naprawdę mi się podobało, to Eurocity, które zostało przedstawione wiarygodnie i całkowicie naturalnie. Jak już powiedziałam – szkoda, że nie było lepiej.

poniedziałek, 2 maja 2011

Artemis Fowl. Zaginiona Kolonia. Eoin Colfer


Eoin Colfer to pisarz raczej dla młodzieży. Jego książki nie stoją w działach dla dorosłych, ale jak napisał „Sunday Express” (informuje nas o tym okładka): Colfer stworzył nowy „dzieciodorosły” gatunek książki. Całkowicie się z tym zgadzam, bo powieści o Artemisie towarzyszą mi od czternastego roku życia i sześć lat później wciąż je czytam.

Artemis Fowl to irlandzki młodociany geniusz. Poznajemy go w wieku lat dwunastu, kiedy jest jednocześnie wcieleniem zła, największym (bo najinteligentniejszym i najbogatszym) przestępcą świata. W następnych częściach stopniowo się zmienia, a to wszystko dzięki kontaktom ze światem wróżek, który początkowo zamierzał zniszczyć (albo okraść, już nie pamiętam, to było dawno temu).
W piątej części – „Zaginionej kolonii” – Artemis chce uratować Hybras, zamieszczoną w tunelu czasu wyspę demonów, która w związku z wygasającym czarem lada chwila przestanie istnieć. Ponownie spotykamy się z przyjaciółką Artemisa, kapitan Holly Niedużą, przezabawnym geniuszem elektroniki centaurem Ogierkiem, napawającym otuchą i ironicznym humorem Butlerem, ochroniarzem nastolatka oraz Mierzwą, krasnalem z mnóstwem opryskliwych dowcipów i specjalnych talentów często przyprawiających innych o ataki mdłości.

Tych, którzy jeszcze serii o Artemisie nie znają, gorąco zachęcam, bo to naprawdę dobre, lekkie powieści, które w dodatku brzmią bardzo uczenie (to pewnie przez te wszystkie wykłady Artemisa i Ogierka na temat jakichś technologii i idei). I chociaż piąta część nie jest już aż tak porywająca jak pierwsze trzy, to wciąż się świetnie czyta znajdując rozrywkę na kilka godzin. Przede mną jeszcze dwie części, bo okazało się, że mam spore zaległości :).

niedziela, 1 maja 2011

Nie zawrócę. Jolanta Guse


Prosta historia o skomplikowanym życiu. Tak w skrócie nazwałabym książkę Jolanty Guse. Autorka w tej krótkiej powieści zawierającej wątki autobiograficzne opisała losy pięćdziesięcioletniej Laury. Kobieta do tej pory prowadziła luksusowe życie w Hiszpanii u boku męża. Pewnego dnia mąż stawia jej ultimatum: albo zgodzi się na istnienie kochanki z dzieckiem, zachowując dotychczasowe życie albo się pożegnają. Laura wybiera własną godność i z majątkiem zmieszczonym do dwóch walizek wraca do Polski. Z trudem udaje jej się odbudowywać swoje życie. Bez pieniędzy, bez pracy – kto zatrudni pięćdziesięcioletnią kobietę z kilkunastoletnią dziurą w doświadczeniu zawodowym? – stawia pierwsze kroki jako samotna kobieta, boleśnie skrzywdzona przez życie i z utraconą wiarą w miłość.

„Nie zawrócę” trąci momentami naiwnością i zbytnim szczęściem, pomimo tego że umiejętnie przeplatano je z ciężkimi czysto życiowymi problemami. I nie wiem, może komuś zdarzy się, że na ulicy spotka sławnego fotografa a ten uczyni go swoją muzą. Może ktoś pozna szaloną staruszkę, która odmieni nasze życie. Może to właśnie przydarzyło się autorce. Nie wiem. Jak dla mnie nie były to elementy prawdziwego życia. Ale pomijając to i koncentrując się tylko na książce, która ma nam uprzyjemnić trzy godziny życia zyskujemy wartościową lekturę, którą połyka się jednym tchem z wartką, dobrze opisaną akcją, sympatycznymi (bądź nie) bohaterami i historią, która podnosi na duchu. A przecież oto właśnie chodzi, prawda?

Polecam tę cienką powieść, bo spędziłam z nią bardzo miły dzień i zapadła mi w pamięć, a to jak dla mnie, świadczy o jakości książki.

„Nie zawrócę” Jolanta Guse, Prószyński i S-ka, Warszawa 2011
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...