poniedziałek, 26 stycznia 2015

Przenośne drzwi. Tom Holt

Hm. Nawet nie wiem, jak mam zacząć. Podobno ta książka przypomina Terry Pratchetta, to znaczy, jego książki. Nie wiem, bo kiedyś zmagałam się przez kilkanaście stron z jedną z części „Świata dysku” i całkowicie poległam. A omawiane dzisiaj „Przenośne drzwi” Toma Holta bardzo, ale to bardzo mi się podobały.

W skrócie – to książka o magii i młodym chłopaku zaraz po szkole, który dostaje swoją pierwszą w życiu pracę w J.W. Wells & Co. Paul Carpenter to totalna życiowa oferma, a przynajmniej sam tak siebie postrzega. Malutkie mieszkanie ma zagracone jak odwieczny kawaler, co w sumie się zgadza bo i dziewczyny, ani żony nie ma, choć wszyscy jego znajomi żenią się, rozmnażają i mają zatrudnienie. Są już dorosłymi. Paul czuje się trochę zagubiony, wymięty i nieszczęśliwy. Aż pewnego dnia zupełnie zrezygnowany ma rozmowę o pracę w wyżej wymienionym biurze. O dziwo zostaje przyjęty. Od tego dnia w życiu Paula dzieje się mnóstwo podejrzanych i dość niezwyczajnych spraw, na przykład zjada smocze bobki myśląc, że to czekoladowe draże, albo jest nieustannie napastowany przez pewnego goblina płci żeńskiej.

Dlaczego ta książka tak bardzo mi się spodobała? Jest niesamowicie zabawna, autor to inteligentny człowiek (nie to, że odmawiam tego innym pisarzom, ale czasami lubię inteligencję jednego autora nad inteligencję innego), cudownie, acz bez przesady parafrazuje różne zdobycze historyczne, literackie i kulturowe. Poza tym postać Paula choć ofermowata, to nadaje się do polubienia, wcale nie jest tak głupi jak uważa, choć nadzwyczaj bystry też nie. Autor utworzył z niego niemalże antybohatera. Ale, być może pocieszę niektórych, tak – na koniec zdobywa dziewoję i wszystko kończy się dobrze. No, prawie. W kolejnych częściach możemy się spodziewać (Paul też), że jego życie nie raz jeszcze zostanie wystawione na niebezpieczeństwo. A nuż ksero go zaatakuje. Albo znowu znajdzie się ktoś, kto spróbuje mu dolać do herbaty eliksir miłosny (działanie: wieczne i nieodwracalne. Najlepszy produkt sprzedażowy J.W. Wells & Co.).

Bardzo podobało mi się, że pozornie otoczenie było zwykłe i znane nam z codziennego życia, a tak naprawdę na każdym kroku działo się coś magicznego i nawet zwykłe sprzęty biurowe i sekretarki nie były tym, czym zdawały się być. Sporo też było paskudnych relacji szef-pracownik, znanych nam wszystkim ;). Uważam, że autor umiejętnie wykorzystał i przeobraził znane nam popularne motywy i elementy życia. Bardzo zgrabna i udana powieść. Wniosła powiew świeżości do mojego czytelnictwa, nie mogę sobie przypomnieć, kiedy coś takiego czytałam. Jeżeli Pratchett pisze podobnie, to może znowu go spróbuję, mam nadzieję, że z lepszym skutkiem. Na razie przede mną kolejne dwie części przygód Paula Carpentera i już nie mogę się ich doczekać.

Na deser zacytuję wam, moim zdaniem bardzo mądre zdanie. Uważam, że każdemu przyda się na drogę życia :).

„Ważne jest nie to, co robisz, ale kim jesteś, kiedy to robisz.”


„Przenośne drzwi” Tom Holt, wyd. Prószyński i S-ka 2009, str. 317

środa, 21 stycznia 2015

Insurgent. Veronica Roth

„Insurgent” to druga część popularnej (Post utopijnej? Dystopijnej? Ijnej?) serii „Divergent”. W pierwszym tomie zakochałam się już w czasie oglądania filmu, ale powiem wam, że druga jest o wiele, wiele lepsza. Nagle „Divergent” wygląda jak uogólniony wstęp.

W „Insurgent” mamy rozpad systemu frakcyjnego, a przynajmniej ścierające się ze sobą siły. Erudite dąży do utrzymania ustalonego porządku, Abnegation do upublicznienia jakiejś ważnej i wręcz przełomowej informacji, a Factionless nagle zbiera siły i dąży do całkowitego rozpadu wszystkich frakcji i ustalenia nowego porządku ze sobą u władzy. Dauntless są przedzieleni na pół i część walczy po stronie Erudite, a część nie za bardzo wie, co ze sobą zrobić. Do tej grupy należy Tris, której umysł jako Divergent pracuje zupełnie inaczej i coś jej w tym wszystkim nie gra. Jako jedyna stara się działać dla dobra wszystkich ludzi niezależnie od frakcji, a nie dąży do celów podjudzanych własnym ego.

Ta książka była dla mnie prawdziwą ucztą pod każdym względem. Po pierwsze, miałam wrażenie, że nagle styl autorki bardzo się wzbogacił i pisała troszkę bardziej skomplikowanie, podając więcej informacji i tworząc zdania złożone. Troszkę żartuję, ale chodzi mi o poczucie, że przy „Divergent” miałam wrażenie powieści bardzo prostej, pisanej jakby typowo pod nastolatków, a w „Insurgent” jakby poszła o stopień wyżej i postarała się, aby książka była też odpowiednia dla dorosłych.
Po drugie, było tu więcej informacji na temat frakcji i już zaczęło to wyglądać trochę bardziej logicznie niż w tomie pierwszym. Możemy zajrzeć do wnętrza dystryktów Erudite, czy Amity  i poznać szczegóły ich funkcjonowania.
I po trzecie, to co najbardziej mnie urzekło i co mnie wręcz zachwyciło, to sposób przedstawienia bohaterów i ich relacji między sobą. Głównie mówię o Tris i Tobiasie, ale pomniejsze postaci również nie zostały potraktowane byle jak. Ogromnie mi się spodobał rozwój wewnętrzny Tris, stopniowe fazy przez które przechodziła i rzetelne potraktowanie jej postaci od strony psychologicznej. Autorka doskonale opisała i wykorzystała wątek żałoby Tris (w tomie pierwszym zginęli jej rodzice, a ona sama zabiła własnego przyjaciela). Dziewczyna jest targana poczuciem winy, żalem, dręczy ją chęć zadość uczynienia i nieuświadomiony pęd do autodestrukcji. Autorka po prostu wspaniale wplotła to w wydarzenia i dialogi, stopniowo rozwijając ten wątek zarówno przed nami jak i przed samą Tris. Jeżeli zaś chodzi o Tobiasa, to spodobało mi się, że ich relacja nie była słodka i tkliwa, a prawdziwa, taka jak życie. Często się kłócili, ścierali ze sobą, nie rozumieli wzajemnie, ale później godzili i docierali się. Autorka uczyniła ich ludzkimi i żadne z nich nie jest przedstawiane jak bohater bez wad, przeciwnie. Oboje nie są bez winy i po jakimś czasie to rozumieją.
Jeżeli zaś ktoś jest fanem Jeanine (są tacy? ;)), to mogę powiedzieć, że i jej postać jest rzetelnie potraktowana i nawet są nam wyjaśnione pobudki jej okrutnych poczynań (co nie usprawiedliwia masowych morderstw).

Po przeczytaniu części drugiej mogę stanowczo stwierdzić, że to moja ulubiona seria tego typu. Jest bogata jak żadna inna. Czasami surowa, dojrzała. Czasami wciąż nieco dziecinna, potrzebująca ciepła. Jak Tris.


„Insurgent” Veronica Roth, wyd. Harper Collins 2013, str. 525

poniedziałek, 12 stycznia 2015

Cinder. Marissa Meyer

Są takie dziwne układy i zrządzenia losu, kiedy coś w naszym życiu układa się gładko, bezproblemowo i zmierza do swojego celu jak po nitce do kłębka. Pierwszy raz o „Cinder” usłyszałam na podsumowaniu roku 2014 u jednej z vlogerek. Potem oglądałam inny vlog o tym samym tytule i tamta dziewczyna również zachwycała się „Cinder”. Zaciekawiłam się i poszłam sprawdzić, co to za książka i szczerze mówiąc, nawet nie spodziewałam się, że ją znajdę w polskim przekładzie. Myślałam, że to nowość, o której my, być może, usłyszymy za kilka miesięcy. Jak się zdziwiłam, kiedy w księgarni owa książka była i po polsku i wydana już w 2012 roku. Czy słyszeliście wcześniej o tej książce? Ja wcale. Całkowicie mnie ominęła. A mówię wam, to jest naprawdę bardzo dobra książka. W dodatku jak byłam w bibliotece w innym celu, przechodząc obok regału, zobaczyłam ją nagle na półce. Dosłownie - spojrzałam na półkę i ona tam była. Oczywiście, że ją wzięłam do domu.

Tytułowa „Cinder” jest nawiązaniem do Kopciuszka, którego historię autorka wplata w karty swojej powieści. To taka mała przenośnia, a może napisanie tej historii od nowa… W przyszłości. Bo akcja tej książki dzieje się wiele, wiele lat w przyszłości, po IV wojnie światowej, w czasach, gdzie na Księżycu mieszkają Lunarzy ze swoimi magicznymi mocami, we Wspólnocie Wschodniej, w Nowym Pekinie. A Cinder jest cyborgiem i żyje na skraju społeczeństwa, na łasce swojej macochy. Ma dwie siostry (ale tylko jedna jej nie lubi) i jest mechanikiem, ponoć najlepszym w Nowym Pekinie. Pewnego dnia do jej budki na targu przychodzi sam książę Kai, z prośbą o naprawienie jego androida. Od tego dnia wszystko się zmienia i nic w życiu Cinder nie będzie już takie same.

Muszę pochwalić autorkę za wyobraźnię, bo mi nigdy nawet przez myśl nie przemknęło wyobrażenie sobie baśni w świecie science fiction. Może dlatego, że za bardzo kojarzą mi się z dzieciństwem, z przeszłością, są związane z archetypami, z czymś starym i znanym od lat. Marissa Meyer zaś uwolniła swoją wyobraźnię i stworzyła całkowicie nowy świat oparty na dobrze nam znanych motywach, ale jednak oryginalny. Naprawdę dziwię się, że ta książka nie zdobyła większego rozgłosu. Jest świetnie napisana, językiem o wiele bardziej poważnym i skomplikowanym niż przeciętny paranormal. To jest realna powieść, a nie czytadło na pięć minut odprężenia. Chociaż nie przeczę, czyta się szybko i lekko i nie można się od książki oderwać. Znajdziemy tu motyw miłości niemalże od pierwszego wejrzenia, bohaterki, która nagle odkrywa swoje powołanie i nadzwyczajną wartość wyróżniającą ją od reszty społeczeństwa. Ale słowo daję, że ani trochę nie kojarzy mi się ta książka z typowymi powieściami YA, choć do tego gatunku należy. Ona wkracza już w realia s-f i bardzo się z tego cieszę.

„Cinder” to książka, która wciąga, ciekawi, pobudza wyobraźnię. Sprawiła, że wraz z bohaterką przeżywałam kolejne wydarzenia. Było mi smutno, bawiłam się ironicznym poczuciem humoru i denerwowałam się, czy uda jej się wykaraskać z problemów zagrażających życiu. Takich jak śmierć z ręki królowej Luny. Ale nie uprzedzajmy wypadków. Gorąco zachęcam do czytania. Tę część wypożyczyłam z biblioteki, testowo, ale tak mi się spodobała, że nie mogłam się oprzeć i zakupiłam oba dostępne w Polsce tomy. To saga, w USA są wydane kolejne dwie części. U nas wydawnictwo jakoś strasznie się opóźnia z wydaniem tomu trzeciego, więc podejrzewam, że serię skończę po angielsku. Tom drugi będzie z Czerwonym Kapturkiem w roli głównej, a trzeci bodajże z Roszpunką :). Jest to jedna historia, więc wciąż będziemy mieć również Cinder w obu powieściach. I bardzo dobrze, bo ogromnie ją polubiłam. Jest normalną dziewczyną. Ani za twarda, ani jakaś flegmatyczna sierota. Naprawdę dobra postać. Książę Kai też jest fajny. Ok., kończę. Może ktoś chce porozmawiać o książce? ;)


„Cinder” Marissa Meyer, wyd. Egmont 2012, str. 436

niedziela, 11 stycznia 2015

Recenzje zebrane: Kijem i mieczem, Nad Niemnem i Rzecz o zbłąkanej duszy. Czyli, co przeczytałam od początku roku 2015?

Chociaż na blogu cisza, „za kulisami” dzieje się aż miło. Od początku roku udało mi się przeczytać kilka książek, w bardzo miłej ilości prawie cztery (dzisiaj skończę). W grudniu, w niektórych miesiącach tyle miałam przeczytane przez dni trzydzieści, a nie 10. Dla niektórych może to mało (słyszałam o jednej osobie która miała chyba sześć książek w tydzień), ale dla mnie wynik super. I nie wiem, czemu tak rozprawiam o liczbach, bo nie one się przecież liczą. (Łapiecie dowcip? Liczby się nie liczą? ;)). Przejdźmy do rzeczy.

Nowy rok postanowiłam zacząć rozrywkowo i zamiast kończyć „Nad Niemnem”, o którym będzie zaraz, przeczytałam „Kijem i mieczem” Kevina Hearne. Jest to kolejny tom o przygodach naszego nieśmiertelnego druida (no serio, miał tyle okazji do śmierci i wciąż żyje). Najśmieszniejsze jest to,  że książkę zaczęłam mniej więcej rok temu, ale coś mi nie leżała i po kilku stronach odłożyłam. Teraz, po roku wróciłam i ponownie się ubawiłam. To książka bardzo rozrywkowa, nie tylko ze względu na akcję, ale chyba przede wszystkim na różne żarty językowe i kulturowe, którym oddaje się autor. Pan Hearne jest nauczycielem języka angielskiego i doskonale to widać w jego powieściach. Naprawdę druida uwielbiam, bo nie jest to zwykła książka „zabili go i uciekł” (ach, jak to doskonale do naszego Atticusa pasuje!), ale dzięki językowej pasji autora możemy doświadczyć czegoś nieco bardziej inteligentniejszego, ubranego w bardzo rozrywkowe szatki. Jak dla mnie super.

„Kijem i mieczem” Kevin Hearne, wyd. Rebis 2013, str. 367

Kolejną książką przeze mnie przeczytaną, czy w tym wypadku raczej dokończoną, bo zaczęłam w grudniu, jest „Nad Niemnem” Elizy Orzeszkowej. Jak znajomym mówiłam, co aktualnie czytam, wszyscy patrzyli na mnie pełnym niedowierzania wzrokiem, wykrzywiali usta i mówili „O nie, nigdy w życiu” i „Ty chyba żartujesz, naprawdę to czytasz?”. A mnie wzięło coś na „polskie klimaty” i zapragnęłam tę książkę przeczytać w trakcie lektury „Dziedziczki Soplicowa”. Większość licealnych lektur ominęłam i pod tym względem mam duże braki. Szkolne lektury czytałam pilnie do końca gimnazjum (jedynie „Dziady” sobie odpuściłam), ale w liceum już nie mogłam. Każda zadawana książka wydawała się być wtedy drogą przez mękę. Jednak czytając tę książkę dzisiaj, byłam w stanie o wiele lepiej ją docenić, zrozumieć i przeżyć. I doszłam do wniosku, że system szkolnictwa sam sobie wyrządza krzywdę, zadając takie książki tak młodym ludziom i jeszcze „omawiając” je w tak beznadziejny sposób. Jak człowiek 17-letni, któremu w głowie jedynie życie towarzyskie i inne bzdety, ma odczuć i zrozumieć życie chłopów pod koniec XIX wieku? Przecież to w ogóle nie ta skala!
   Mi „Nad Niemnem” bardzo się podobało, choć nie była to łatwa lektura. Miałam wrażenie, że książce przydałaby się redakcja, poprawiająca sposób przedstawienia nam tekstu. Może tylko mi to przeszkadzało, ale często się przez moment gubiłam w treści, kiedy czytałam np. o Andrzejowej Korczyńskiej, a za chwilę w następnym zdaniu, nie oddzielonym niczym oprócz nowego akapitu, nawet żadnej spacji pomiędzy poprzednim akapitem a nowym, była już inna miejscowość i zupełnie inne postacie, a treść poprowadzona tak, jakbyśmy to o nich przed chwilą czytali. Oprócz tego małego mankamentu, czytałam z przyjemnością, poznając bardzo dobrze opisanych bohaterów, ich skazy i zalety, opis wiejskiego wesela czy przepiękne opisy więzi międzyludzkich (Justyna i Jan!).
   „Nad Niemnem” to bardzo piękna powieść, opowiadająca o miłości do ziemi, o radości płynącej z pracy, o miłości do siebie nawzajem oraz o jej przeciwieństwach – trudzie i wysiłku, jaki trzeba włożyć w zarządzanie majątkiem, o bolesnej utracie, śmierci, o tym jak dobre intencje niepoparte mądrym działaniem mogą się skończyć bardzo źle. O potrzebie wybaczania sobie i innym, o nauce jaka płynie po prostu z więzi międzyludzkich.
   Miałam drobne wrażenie, że też była powieść z gatunku wychowawczych, mająca pokazać ludziom, co jest dobre i jak się powinno żyć, ale naprawdę nie miałam nic przeciwko, bo bardzo wzruszająco autorka to pokazała. Ze swojej strony polecam.

„Nad Niemnem” Eliza Orzeszkowa, wyd. Czytelnik 1954, str. 285


I ostatnia omawiana dzisiaj książka, to „Rzecz o zbłąkanej duszy” Siergieja Sadowa, tom 1. Książka, przy której chichotałam jak najęta i naprawdę świetnie się ubawiłam, skończywszy ją w półtora dnia. Kiedyś tak czytałam każdą książkę i wybierałam je dokładnie z tego gatunku. Ta książka przypomniała mi, jak kiedyś, dobrych parę lat temu „połykałam” książki.
„Rzecz o zbłąkanej duszy” to historia nastoletniego diabła Ezergila, który żeby nie zostać na drugi rok w tej samej klasie, musi wypełnić zadanie, które dostał na praktyki. Ale ponieważ ma wujka anioła, a ten ewidentnie marzy o przeciągnięciu Ezergila na anielską stronę mocy, pokrętnie musi pomóc duszy pewnej kobiety, a nie jej zaszkodzić. I chociaż Ezergilowi się wydaje, że knoci i psoci ile wlezie, to ostatecznie czyni wiele dobrego. A do tego zakochuje się w anielicy, którą mu wujek przysłał do pomocy… Ezergil jest bardzo inteligentnym młodym czło… e, diabłem i obserwowanie jego poczynań oraz czytanie jego komentarzy (narracja pierwszoosobowa) jest czystą rozrywką.
W dodatku autor przedstawia ciekawą, choć nie do końca oryginalną wizję piekła i nieba i tworzy bardzo udany świat. Niby ludzki, ale jednak inny. Jeżeli lubicie się pośmiać, to gorąco zachęcam do tej książki. Ja mam jeszcze tom drugi do przeczytania i już zacieram rączki ;).

„Rzecz o zbłąkanej duszy, tom 1” Siergiej Sadow, wyd. Fabryka Słów 2008, str. 398


Nadmienię jeszcze, że lata około 2008, to był właśnie złoty wiek fantastyki na naszym rynku, a Fabryka Słów królowała. Ile ja ich książek wtedy przeczytałam! Cieszę się, że coś mnie wtedy ominęło, abym dzisiaj mogła doświadczyć ówczesnej radości.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...