sobota, 31 grudnia 2011

New Year's Eve

SZCZĘŚLIWEGO NOWEGO ROKU!
WSZYSTKIEGO NAJLEPSZEGO KOCHANI :)).
2012

wtorek, 27 grudnia 2011

Florenckie lato. Judith Lennox

Jeżeli ktoś lubi romanse w najczystszej postaci (czyli zna książki autorstwa Judith Lennox) i sięgnął po „Florenckie lato” z takim zamysłem, to może nieco się zdziwić. Według mnie tylko pozytywnie.

Oryginalny tytuł „Catching the tide” (można tłumaczyć jako “łapiąc falę”) moim zdaniem o wiele lepiej oddaje treść powieści niż ten mocno tandetnie brzmiący stworzony przez polskich tłumaczy lub innych speców. Główne bohaterki, trzy kobiety: Tess i Freddie Nicholson oraz Rebecca Rycroft „łapią falę”, czyli usiłują poradzić sobie z tym, co przynosi im los, często zmienny i zaskakujący. To obyczajowa opowieść o miłości, komplikacjach, żalu, pragnieniach i rozpaczliwym usiłowaniu bycia na wierzchu, a nie poddawaniu się i tonięciu. Tess, nawiązawszy romans z Milo, mężem Rebekki, na zawsze zmienia życie ich trzech, a we wszystko to wchodzi jeszcze druga wojna światowa, wywracająca rzeczywistość do góry nogami, jakby było mało problemów i bez niej.

Judith Lennox stworzyła świetny obraz zwykłego angielskiego społeczeństwa pierwszej połowy XX wieku, a każdy z bohaterów zdaje się być przedstawicielem różnych grup społecznych. Tess jest modelką, gwiazdą, Freddie najpierw młodą dziewczyną z typowej angielskiej pensji, by potem stać się silną kobietą, a Rebbecka panią domu, królową idealnych przyjęć, których goście nie mogą się doczekać. Każda z nich nie do końca jest taka, jaką ją postrzegają ludzie z zewnątrz. Jest nam też dane poznać wielu mężczyzn, którzy wpływają na to, jakimi kobietami stają się nasze bohaterki, często zaskakujące swoimi reakcjami, cechami charakteru czy zmianami jakie w nich następowały.

Autorka snuje wielowątkową powieść na przestrzeni lat, wprowadzając wiele różnych osób. Czasami mi to przeszkadzało, bo nagle robiło się zbyt tłoczno i nieco nużąco, szczególnie, że dużo jest wydarzeń smutnych, przygnębiających, a bohaterki „żyją” prawdziwym życiem, gdzie nie zawsze jest książę na białym koniu, a częściej ktoś, kto nie jest ideałem i można polegać jedynie na sobie samej. W moim odczuciu książka zdecydowanie nie do przeczytania na raz, musiałam ją odkładać, by nieco odpocząć, ale zawsze wracałam, ponieważ warto. Tego typu powieści mają to do siebie, że po ich przeczytaniu pozostaje poczucie, że było warto, że coś się przeżyło, że książka coś po sobie pozostawiła. Spodziewałam się czegoś raczej lekkiego, słonecznego, pomimo opisu, że „losy sióstr komplikuje wybuch II wojny światowej”. Moim zdaniem okładka jest mocno nieadekwatna, tak samo jak tytuł. Odnoszą się tylko do prologu i wprowadzają czytelnika w mylne przekonanie.

Książkę polecam, nie jest zachwycająca jak niektóre powieści potrafią być, ale jest dobra, wzbudza wiele emocji i ma w sobie coś wciągającego.

„Florenckie lato” Judith Lennox, wyd. Prószyński i S-ka 2011, str. 591

sobota, 24 grudnia 2011

I'm driving home for Christmas....



Uwielbiam choinkowe lampki i wszelkie świecące ozdoby, dlatego pozwoliłam sobie użyć akurat ten filmik do tej piosenki. Natomiast ta piosenka jest maksymalnie ciepła i wręcz przytula swoim światłem, świątecznym rodzinnym urokiem i rozświetlonym domem. I chociaż ja nie muszę jechać do domu na Święta, to ta piosenka jest jednym z moich świątecznych numerów 1. Takim naj naj jest oczywiście "Last Christmas" zespołu Wham!, no ale naszło mnie na "Driving home for Christmas" Chrisa Rea.

Moi Kochani uwielbiani Czytelnicy i współuczestnicy niezwykłych podróży po Krainie Książek - Życzę Wam cudownych, pięknych, ciepłych i smacznych Świąt Bożego Narodzenia. Nie kłóćcie się z rodziną, niech prezenty się podobają i niech będzie to czas wypoczynku, śmiechu i szczęścia. Naładujmy baterie, bo spodziewam się, że przed książkami nie uciekniemy. Ja już kilka dostałam, także... ;). Wszystkiego naj!

sobota, 17 grudnia 2011

Pomiędzy światami. Jessica Warman

Zastanawiacie się czasami, co się z wami stanie po śmierci? Kiedy ona nastąpi? Czy życie jakie prowadzicie jest właściwe? Elizabeth Valchar w ogóle o tym nie myślała. Aż w przed dzień swoich osiemnastych urodzin odkryła, że nie żyje. Że jest duchem. I nie wie, dlaczego nie poszła dalej, tylko wylądowała gdzieś pomiędzy, gdzie nikt jej nie widzi, za to żyje chłopak, który zginął rok temu potrącony przez nieznanego sprawcę. Alex jest przeciwieństwem popularnej Elizabeth. Ona nigdy nie zwracała na niego uwagi, chyba żeby się pośmiać z niego razem z przyjaciółmi. Co ich łączy i dlaczego się razem znaleźli w takim stanie?

„Pomiędzy światami” to opowieść o tym, że życie ma swoje konsekwencje, że trzeba umieć wybaczyć. Że miłość robi z ludźmi rzeczy, z których nie zdają sobie sprawy. I że pragnienie bycia lepszym ma swoje granice.

Jessica Warman stworzyła coś pomiędzy paranormalną powieścią obyczajową, a kryminałem. Bo choć z jednej strony wątek kryminalny jest wątkiem głównym, to tak naprawdę przeplata się gdzieś w tle, będąc integralną częścią całości. Na pierwszym planie mamy Elizabeth, która z pomocą Alexa usiłuje się dowiedzieć co się stało, dlaczego tu jest i jaka była w przeszłości, ponieważ nic nie pamięta. Okazuje się, że często się o sobie myli, że ona duch i ona żywa dziewczyna są niemalże całkowicie dwiema różnymi osobami. To trochę sprowokowało mnie do myślenia o nas samych i o tym jak to naprawdę jest z „zaświatami”. Podobało mi się jak autorka pokazała, że nic nigdy nie jest czarno białe. Że zła dziewczyna ma powody by być złą, a dobry chłopak wcale nie jest zawsze wzorem uczciwości. Że nawet ludzie, którzy wydają się sobą nic nie przedstawiać są wciąż ludźmi i nigdy nie są doszczętnie źli.

Samą książkę czytało się dobrze, choć nie powiem, żeby miała porywającą akcję. Wszystko dzieje się bardzo spokojnie, być może przez to, że Elizabeth nie ma innego wyjścia jak tylko obserwować i wracać wspomnieniami wstecz, kiedy jest to możliwe. Ale całość jest plastyczna, postacie dobrze przedstawione. Autorka niejako broni popularnych ludzi w liceum i stara się ukazać, że oni też mają uczucia i swoje problemy, co jest raczej rzadkością. Poza tym część nieco stereotypowa, ale nie głupia.

Powieść idealna dla nastolatków, dla starszych czytelników raczej już nie, choć jak wiadomo, każdy jest inny i ktoś może uznać, że mu odpowiada. W dodatku „Pomiędzy światami” usilnie kojarzyło mi się z „Światła pochylenie” Laury Whitcomb, z tym że ta druga książka jest o niebo lepsza zarówno pod względem fabuły jak i umiejętności pisarskich autorki (recenzja tutaj). Także przeczytać można, ku rozrywce na jakiejś nudnej lekcji ;).

Za egzemplarz dziękuję wydawnictwu Prószyński.


"Pomiędzy światami" Jessica Warman, wyd. Prószyński i S-ka 2011, str. 446

poniedziałek, 28 listopada 2011

Bezgrzeszna. Gail Carriger

Myślę, że serii „Protektorat Parasola” autorstwa Gail Carriger nikomu nie trzeba przedstawiać. Każdy spotkał się z Alexią czy to „osobiście’ czy ze słyszenia. Tym razem Lady Maccon usiłuje znaleźć dowód na swoją niewinność, jej osławiony małżonek zapija się formaliną z chrupiącą zagryzką, a profesor Lyall urabia sobie ręce po łokcie sprzątając po wszystkich. Natomiast lord Akeldama znika, kiedy jest najbardziej potrzebny.

Kto ma ochotę na porcję ciętego humoru, potrafi dostrzec w życiu idiotyczne sytuacje i umie się z nich śmiać, to książka dla niego. Gail Carriger nie zamierza obniżyć poziomu i seria wciąż nie zwalnia tępa, wręcz je przyspiesza. Razem z Alexią, Madame Lafoux i Flootem będziemy bić się z biedronkami, uciekać przez pół Europy (no dobrze, tylko trzy kraje), odwiedzimy pomarańczową Florencję, znajdziemy się wśród milczących Templariuszy w piżamach (kocham poczucie humoru Alexii) i na koniec… Ha, nigdy nie mówię, co jest na końcu. Należy też wspomnieć, że nieważne, że za panią Maccon goni czereda wampirów, najważniejsze to ocalić aktówkę z… paczuszką herbaty.

I choć książka kipi humorem i niektóre fragmenty są wybitnie śmieszne, to inne wydają się być zanadto znajome. Niby inne, a jednak takie same. I to był i nadal jest mój osobisty problem z tą książką. Poprzednie dwie części uwielbiam, ta powodowała huśtawkę nastrojów. W dodatku nie za bardzo wiedziałam, jak wyjaśnić powód mojego niezadowolenia. I tak, rozmawiając z Aliną, wreszcie nazwałam rzecz po imieniu. Każda część jest niczym przedstawienie w kabarecie. I jakkolwiek śmieszne, to ile razy można śmiać się z tych samych dowcipów? Tutaj miałam wrażenie, że choć akcja oczywiście była inna i działo się sporo, to poniekąd było to samo co poprzednio. Floote był sztywny, Madame Lafoux dobierała się do Alexii, Alexia psioczyła, walczyła i była Alexią (choć pobiła samą siebie na dworcu we Florencji) i tak dalej. Niemniej jednak są też plusy (można wyć ze śmiechu przy Templariuszach i lordzie Macconie w kąpieli), a bohaterowie powoli zdobywają coraz większą wiedzę o bezdusznych. Chociaż, jak na mój gust, autorka za bardzo skoncentrowała się na serwowaniu gagów, a mniej na treściwej treści. Ale nadal utrzymała poziom z poprzednich części. Czy rozumiecie coś z tego? Bo właśnie czuję się jakbym usiłowała komuś pokazać powietrze ;p.

Mimo powyższego akapitu recenzja w żadnym wypadku nie jest negatywna, książka po podsumowaniu bardzo mi się podobała i miło spędziłam przy niej czas, raz czy dwa czując się nawet „wciągniętą”. Ot, coś lekkiego i innego, w sam raz na przedzieranie się przez warszawskie korki ;).

Egzemplarz pożyczony od Aliny, danke Schatz ;*.

„Bezgrzeszna” Gail Carriger, wyd. Prószyński i S-ka 2011, str. 317

sobota, 26 listopada 2011

Najlepszy prezent na Święta? Oczywiście książka!

Jeżeli nie wiecie, co macie kupić rodzinie, przyjaciołom i znajomym, to co robicie? Ja wtedy udaję się do księgarni (najczęściej internetowej, po co się męczyć ;)) i do woli przebieram w książkach, ostatecznie decydując się na którąś. Tym samym sposobem prezent gotowy. Chyba, że ktoś nie lubi czytać, ale szczęśliwie mało znam takich osób :). Wydawnictwo Znak postanowiło sprawę ułatwić jeszcze bardziej i stworzyło Wyszukiwarkę Prezentów. Dzięki temu zawsze dla wszystkich znajdziecie coś odpowiedniego, co stanie się udanym prezentem. Wystarczy wejść na www.prezent.znak.com.pl i określić wiek, osobowość i zainteresowania - aplikacja podpowie Wam, które książki będą najlepszym prezentem dla Waszych najbliższych, a może i dla Was samych, ja uwielbiam sobie robić prezenty ;). Dodatkowo można je kupić ze zniżkami nawet do 30%.


środa, 23 listopada 2011

Madame Hemingway. Paula McLain

Popijając cappuccino z magnezem (bo mi go ponoć brakuje) i zagryzając pysznymi ciasteczkami czekoladowo-pomarańczowymi (bo uwielbiam) postaram się wam opowiedzieć o pani Hemingway. Wyszła za mąż za Ernesta Hemingway’a kiedy jeszcze nic nie wydał i był znany z uwielbienia do kobiet i imprez, a ona, starsza od niego o osiem lat, przyjechała w odwiedziny do przyjaciółki. Wbrew jej przestrogom (które były natury egoistycznej), coraz bardziej interesowała się młodym mężczyzną, który zdawał się lubić jej towarzystwo. Dość szybko postanowili się pobrać i wyjechać z Ameryki do Paryża, gdzie Ernest mógłby rozwinąć skrzydła jako pisarz i znaleźć się w najlepszym artystycznym światku. Tam usiłują poradzić sobie z brakiem pieniędzy czy pisarskimi frustracjami Ernesta; generalnie żyje im się dobrze. Do czasu…

Chociaż nigdy wcześniej nie czytałam nic o Erneście Hemingway’u, który do tej pory kojarzył mi się tylko ze szkolną lekturą „Stary człowiek i morze”, chyba jej nawet nie przeczytałam, to uważam, że „Madame Hemingway” można uznać za powieść biograficzną. Jest niezwykle szczegółowa, a autorka na końcu wymienia długą listę źródeł, z których czerpała swoją wiedzę.

W tej powieści podoba mi się wszystko, począwszy od stylu autorki, a na Paryżu lat dwudziestych kończąc. I chociaż na wszystko patrzymy oczami Hedley, to mamy obraz wielowymiarowy, głęboki, pokazujący zarówno przeżycia osobiste głównej bohaterki, jak i jej obserwacje świata zewnętrznego. Dzięki niej możemy poznać Gertrudę Stein, Zeldę i Scotta Fitzgeraldów oraz wiele innych sławnych postaci. Wspaniale jest obserwować, jak ludzie wtedy żyli, jak każdy starał się spełniać artystycznie. Opisy kafejek pełnych pisarzy są cudowne… Ale nie wszystko było takie przyjemne. Hedley nie pasowała do tego środowiska. Była staroświecka, nic nie tworzyła i w dodatku nie miała pieniędzy. Swoje życie podporządkowała mężowi – artyście, a ci, jak wiadomo, są ludźmi ciężkimi w pożyciu. Często musiała znosić jego wybuchy, potrafił być cyniczny i wredny, a kiedy trochę mu się poszczęściło zerwał kontakty z przyjaciółmi, którzy byli z nim na samym początku. Hedley z jednej strony bardzo cierpiała, a drugiej kochała całą sobą, nie mogąc z tym nic zrobić.

Paula McLain wykazała się świetną umiejętnością głębokiego wczuwania się, jednocześnie zachowując przy tym stosowny obiektywizm. Jej postacie są realne, dobrze opisane, nawet jeśli pojawiają się rzadko i mimochodem. „Madame Hemingway” uważam za bardzo dobrą powieść i bije to z każdej strony książki. Autorka sprawiła również, że od tej pory będę na Hemingway’a inaczej patrzeć, a dzięki podstawowej wiedzy, którą o nim zdobyłam inaczej również będę patrzeć na jego książki. Po które wreszcie sięgnę. Ale to dopiero jak drugi raz obejrzę „O północy w Paryżu”, który to film pasuje jako deser to wyśmienitego posiłku jakim była „Madame Hemingway”. Polecam. Warto kupić, przeczytać i mieć.

„Madame Hemingway” Paula McLain, wyd. Bukowy Las 2011, str. 397

piątek, 18 listopada 2011

Stosik i pogaduchy.


Już tak daaaaaawno nie było u mnie żadnego stosu, że otrzymawszy wczoraj i dzisiaj kilka książek, postanowiłam się nimi pochwalić. Bo są takie ładne i w ogóle... Układając je do zdjęcia zauważyłam, że wszystkie są utrzymane w tonacji czarno-czerwonej z akcentami bieli i szarości. Nawet zrecenzowana już "Przynęta", której do stosu nie dokładałam, jest czarno-czerwona. Ciekawe, czy to taka moda? A jeśli tak, to skąd wydawnictwa o tym wiedzą? Umawiają się że w sezonie jesień 2011 to będą główne barwy okładek? Bo tak to wygląda. Ale ładnie wygląda, to trzeba przyznać.

Pierwsze dwie od góry pożyczone od Aliny, z którą widziałam się dzisiaj na 15 minut, kiedy przejazdem znajdowała się w Warszawie. Jak ktoś był akurat na dworcu Zachodnim, to te dwie piszczące i przytulające się dziewczyny to my.
Kolejna to recenzyjna od wydawnictwa Niebieska Studnia, a ostatnia, właśnie czytana "Madame Hemingway" z biblioteki. Miałam to szczęście, że ledwo sobie ją zamarzyłam, to się tam pokazała :).

Gdybym już wczoraj nie zaczęła "Madame..." to bym nie wiedziała, od której książki zacząć czytanie, każda przyciąga i popędza :). Nie wiem, czy ktoś to zauważył, ale od jakiegoś czasu zdecydowanie poszłam w kierunku jakości, nie ilości. Ten owczy pęd za jak największą liczbą otrzymanych i przeczytanych książek zdecydowanie mogę zaliczyć do przeszłości, dzięki czemu naprawdę czerpię radość z tych, które czytam i praktycznie wcale już nie zdarzają się wpadki (poza jedną, ale o tym będzie osobna recenzja, kiedyś, jak zmuszę się do jej napisania). Także, no. Smacznego czytania w te nastrojowe (bo ciemne i wymagające gorącej herbaty) popołudnia i wieczory :).

czwartek, 17 listopada 2011

Przynęta. Jose Carlos Somoza

Jose Carlos Somoza jest psychiatrą i pisze thrillery. Z tego musiało wyjść coś dobrego. A gdy jest w to jeszcze wmieszany Szekspir…

Witajcie w Madrycie, w nieskonkretyzowanej przyszłości, gdzie nasze komputery są zabytkiem starożytności, bo istnieją takie cuda jak komputery kwantowe. Gdzie technologia poszła tak do przodu, że pokonuje samą siebie i żeby łapać przestępców trzeba poszukać innego sposobu. Zrezygnować z technologii i zajrzeć w głąb swojego człowieczeństwa. Bo tam jest odpowiedź na wszystko – psynom. Na razie wiedza o nim jest trzymana w tajemnicy i wykorzystywana do walki z przestępczością, szczególnie z różnymi gatunkami psychopatów. Diana, jedna z najlepszych europejskich przynęt musi się zmierzyć z niezwykle groźnym przypadkiem. Mężczyzna porwał i zamordował już kilkanaście kobiet i wydaje się być nie do złapania, ponieważ w jakiś sposób udaje mu się unikać zastawianych na niego pułapek w postaci wyszkolonych przez rząd dziewczyn.

Uważam, że to naprawdę dobry, przemyślany thriller. Posiada wszystkie podstawowe składniki – psychopatę, niespodzianki, krew, przemoc, wątek miłosny w tle… Najbardziej podobała mi się sama teoria psynomu – że złudzeniem jest to, iż człowiek posiada wolną wolę. Tak naprawdę jesteśmy czystym pragnieniem, które pragnie zaspokojenia. Odpowiednimi gestami, spojrzeniem, grą kolorów można kogoś „usidlić”. W ten sposób działają przynęty. A jeszcze pomysł, że to miałoby się wywodzić ze sztuk Szekspira… Jest w tym pewien smaczek, tym bardziej że autor zamieszcza w treści sporo cytatów i scen, a bohaterowie tłumaczą jeden drugiemu co z czego się wywodzi. Można ulec wrażeniu, że coś jest na rzeczy. Także autor nie tylko gra z bohaterami, ale myślę, że przede wszystkim z nami. W grę, która niby jest oczywista, a jednak zawsze zaskoczy. Wielokrotnie udało mi się przewidzieć, co i kto, a jednak na końcu czekała mnie niespodzianka. Choć baczny czytelnik również i ją dostrzeże. Ja po prostu o czymś zapomniałam… Ale nie bójcie się, że wszystko jasne i nie ma po co czytać. Wręcz przeciwnie. Od książki nie można się oderwać, a każdy szczegół jest ważny do rozwiązania ostatecznej zagadki.

Jose Carlos Somoza jest autorem, którego wcześniej nie znałam, ale którego będę stopniowo poznawać coraz bardziej. Bo warto. Pisze bardzo dobrze, na swój sposób doskonale. Trzyma w napięciu, ale nie za mocno, żeby czytelnika nie wystraszyć (jak Alex Kava, brrr). Jego powieść jest inteligentna, gdyż uchwycił balans pomiędzy dobrym pisarstwem a komercją. Potrafi wstrząsnąć, każe się głęboko zastanowić nad człowieczeństwem a jednocześnie dostarcza rozrywki. Czego chcieć więcej? Gorąco polecam, książka koniecznie do przeczytania, zanotujcie to sobie na listach ;).

Dziękuję wydawnictwu MUZA SA za egzemplarz :).

„Przynęta” Jose Carlos Somoza, wyd. Muza SA 2011, str. 506

niedziela, 30 października 2011

Sherlockista. Graham Moore

Wydaje mi się, że nie ma człowieka, który nie znałby Sherlocka Holmes’a. Można ewentualnie nie kojarzyć Arthura Conana Doyle’a (na nieszczęście dla niego), ale o Sherlocku każdy słyszał i wie o co chodzi. Ten najsłynniejszy detektyw świata tak bardzo wrósł w nasza kulturę, że ja, która nie czytałam ani jednego kryminału o nim, zorientowałam się o tym dopiero w trakcie czytania „Sherlockisty” i tak, jak bohaterowie omawianej książki, byłam skłonna przyznać, że Sherlock Holmes jest postacią autentyczną. Bo niby wiadomo, że literacką, ale przecież tak bardzo prawdziwą… Jeśli przeczytacie „Sherlockistę”, będziecie wiedzieli, że Arthur Conan Doyle właśnie przewraca się w grobie.

„Sherlockisty” nie należy mylić ani z Sherlockiem ani z listą, ani z listą Sherlocka. Sherlockistą jest ten, który żyje studiami nad Sherlockiem. Jeżeli jeszcze nie dostaliście zawrotu głowy, zapraszam dalej. Harold właśnie został drugim najmłodszym członkiem elitarnego klubu Chłopców z Baker Street – historycznego już zgromadzenia zrzeszającego największych i najlepszych sherlockistów. W noc po przyjęciu ginie inny sławny sherlockista (pierwszy najmłodszy przyjęty), Alexander Cale. Tuż przed śmiercią mówił, że ktoś go śledzi, co miało być związane z odnalezieniem przez niego świętego Graala wszystkich sherlockistów, mianowicie zaginionego tomu dziennika Arthura Conan Doyle’a. Harold nie może się powstrzymać i rozpoczyna własne śledztwo, które prowadzi go dalej niż na początku zamierzał. Równocześnie z jego historią jest prowadzona opowieść z życia Arthura Conan Doyle’a, która płynnie przeplata się z czasami współczesnymi.

Wszyscy wielbiciele kryminałów powinni być zachwyceni. Po pierwsze mają dwa kryminały w jednym, można starać się rozwiązać sprawę zarówno zaginionego dziennika, jak i śledztwo, które prowadził Doyle w wiktoriańskiej Anglii. Całość jest napisana naprawdę dobrze. Bardzo podobało mi się, jak autor odmalował czasy Doyle’a. Są niezwykle rzeczywiste, a wręcz powiedziałabym, że naturalne. Same zagadki opowiedziane dobrze, nie da się ot tak, na początku znaleźć wyjaśnienia, choć pewne wskazówki można. Nie wiem, na ile autentycznie został opisany Arthur Conan Doyle, ale jego postać jest wyrazista, niejednoznaczna. Mężczyzna posiada plusy i minusy, co tworzy go jeszcze bardziej rzeczywistym. Harold natomiast nie był w stanie wzbudzić we mnie sympatii, choć dobrze śledziło się tok jego rozumowania i razem z nim dochodziło do rozwiązania. Myślę, że zakończenie jest zaskakujące, choć z drugiej strony… Jakoś się tego spodziewałam.

Dla pragnących ciekawostek, dodam, że będziecie mogli poznać w pewnym stopniu losy twórcy najsławniejszego wampira w historii, czyli Brama Stokera, a także znaleźć wzmiankę o Oskarze Wilde i jego „Dorianie Gray’u”. Ciekawie było spojrzeć na tych sławnych pisarzy „od kuchni”.

Polecam wszystkim „Sherlockistę”, gdyż jest to dobry kawałek rozrywki. Wciągający, z kilkoma zaskakującymi zwrotami akcji i całkiem niegłupi ;).

Dziękuję wydawnictwu Prószyński i S-ka za możliwość przeczytania książki.

„Sherlockista” Graham Moore, wyd. Prószyński i S-ka 2011, str. 373

poniedziałek, 17 października 2011

Huna - Starożytny Hawajski Sekret. Serge Kahili King

Chciałabym przedstawić książkę, która jest dla każdego, kto pragnie w swoim życiu (lub sobie samym) zmiany, ale nie wie jak to zrobić. To również książka dla tych, którzy czegoś takiego nie czują, ale przeczytanie „Huny” mogłoby podarować im nowe, być może ciekawe spojrzenie na świat, nas samych i naszą rzeczywistość. Lub rzeczywistość każdej pojedynczej jednostki.

Huna jest starodawną hawajską wiedzą, która uczy żyć i osiągać to, czego się pragnie, w każdej dziedzinie. Może brzmi dla niektórych jak bajka, ale jest jak najbardziej prawdziwe. Huna uczy, że nie ma ograniczeń, a wszelka moc pochodzi z wnętrza. My sami jesteśmy sprawcami swojej rzeczywistości, tego co nas spotyka, tego co mamy, jacy jesteśmy. Życie jest tylko zbiorem odbić naszych myśli i wewnętrznego nastawienia. To my decydujemy, jak zareagować na dane wydarzenie i ile ładunku emocjonalnego w siebie przyjmiemy. A co za tym idzie, jaki łańcuch zdarzeń i reakcji z tego wyniknie.

To piękna książka. Podczas czytania czerpałam z niej wiele radości, odczuwałam niesamowity spokój, czasami również ekscytację. Bo wykonałam jakąś technikę i to zadziałało. Bo to, o czym pisze autor wielokrotnie występowało w moim życiu, tylko nie zawsze to dostrzegałam. Bo świadomość wzięcia zupełnej odpowiedzialności za swój los jest jednocześnie ciężka i fascynująca. Bo już nie można się zdawać na ślepy los, karmę, szczęście czy pecha. Spotyka nas to, czym sami jesteśmy.

Książka w dodatku jest napisana bardzo przystępnie. Niby jest poradnikiem, ale jednocześnie nie. Czytałam jak powieść, a uwierzcie, to dla mnie ogromne osiągnięcie i świadczy o książce. Zwykle poradniki i inne tego typu niemożliwie mnie męczą. Można też sporo się dowiedzieć o samych Hawajach, mentalności Hawajczyków i łyknąć nieco ich języka, który kojarzy mi się z czymś ciepłym, dobrym i delikatnym.

Ogromnie polecam, czy to zdecydujecie się skorzystać z wiedzy autora, czy potraktować „Hunę” jako jedną z ciekawostek świata.

Serge Kahili King
– jest uznanym autorem międzynarodowych bestsellerów poświęconych Hunie – starożytnej hawajskiej wiedzy. Posiada tytuł doktora psychologii oraz magistra zarządzania międzynarodowego. Przez wiele lat swoich doświadczeń pogłębił wiedzę na temat tradycji szamańskich z różnych zakątków całego świata. Założyciel i szef Aloha International – znanej na całym świecie fundacji skupiającej nauczycieli, masażystów, terapeutów i ludzi dobrej woli, którzy wymieniają się wiedzą. (Opis zaczerpnięty z okładki).

„Huna. Starożytny hawajski sekret. Praktyka w XXI wieku”. Serge Kahili King. Wyd. Illuminatio 2009, str. 247

poniedziałek, 10 października 2011

Matki, żony, czarownice. Joanna Miszczuk

Joanna Miszczuk napisała książkę, którą każda kobieta powinna przeczytać. A dlaczego? Z tego prostego powodu, że to bardzo dobra, nasza kobieca rozrywka. Zadowoli zarówno romantyczki, jak i feministki. Wielbicielki obyczaju i odrobiny fantasy. Historii i współczesności. A łączy to wszystko świetna historia i bardzo dobry styl autorki. Nie pamiętam kiedy już czytałam tak dobrą polską książkę. Jestem zachwycona.

„Matki, żony, czarownice” to opowieść o kilku pokoleniach kobiet, w których życiu powtarza się pewien zapis – zawsze rodzą jedną córkę i po nieudanych, rozczarowujących związkach z mężczyznami ostatecznie znajdują prawdziwą miłość. Powiedziałabym, że pierwsza połowa książki nie wskazuje ani trochę na to, co spotkamy później. Z początku jest to po prostu historia współczesnych kobiet, wiodących zwyczajne życie ze swoimi wzlotami i upadkami. Do czasu.

Ja nawet nie wiem, jak mam wyrazić swoje uczucia względem tej książki, aby nie zdradzić za dużo treści. Powiem tyle, że książka ta nie zawiodła nawet w tych elementach, które zazwyczaj mnie denerwują, mianowicie przeskakiwanie z wątku do wątku, przenoszenie się w czasie niezliczoną ilość razy, krótkie historie kobiet, które niemalże można traktować jak opowiadania (nie znoszę opowiadań)… A tu wszystko łączyło się w jedną, spójną całość, płynnie przechodziłam od jednej opowieści do kolejnej, za każdym razem tak samo się wciągając i nie mogąc się oderwać od treści.

Moim zdaniem, ta książka jest na swój sposób genialna. Doskonale ukazuje tak zwany zapis genetyczny i jak obciążenia z poprzedniego pokolenia mogą wpływać na nasze życie dzisiaj. Jest świetnym studium kobiecej psychiki, siły i determinacji, ale także próżności, głupoty i naiwności. Tego, jak uczymy się na błędach i jak bardzo chcemy wszystko przeżyć sami, nieważne, że ktoś inny dobrze nam radzi. Mam też wrażenie, że autorka zawarła w tej książce mnóstwo samej siebie i własnych przeżyć oraz doświadczeń. Całość kręci się wokół miłości, rozstań i rozwodów, a z treści przebija także kosmopolityzm pisarki, jej wiedza zdobyta dzięki życiu za granicą. Myślę, że jak przeczytacie tę krótką notatkę o autorce podaną na okładce, to zrozumiecie, o co mi chodzi.

W całej książce jest też smaczek, wynikający z zawarcia w treści kilku autentycznych osób, płynnie wplecionych w całą historię, między innymi polskiej hrabianki Marii Kalergis, ukochanej Cypriana Kamila Norwida (on sam zresztą też ma swoją rólkę do odegrania), Marii Baszkircewej, malarki i rzeźbiarki a także, co szczerze mówiąc mnie rozśmieszyło, hrabiego de Saint-Germain. Rozśmieszyło dlatego, że jego postać wielokrotnie wystąpiła w literaturze. Pisarze lubią go „wykorzystywać”, jako że swoją tajemniczością, wiedzą i majątkiem wspaniale uatrakcyjnia powieści. Niemniej jednak, on również odegrał swoją rolę, powiedziałabym nawet, że bardzo ważną, choć z ukrycia. Więcej zdradzać nie będę.

„Matki, żony, czarownice” polecam gorąco wszystkim, gdyż jest to kawałek świetnej literatury i rozrywki, niezwykle wciągającej, napisanej bardzo plastycznie, z wyczuciem i smakiem. Szczerze mówiąc, mam ochotę nie tyle może na ciąg dalszy, co na coś nowego, podobnego. Najlepiej spod pióra Joanny Miszczuk.

Za egzemplarz ogromnie dziękuję wydawnictwu Prószyński i S-ka.

„Matki, żony, czarownice” Joanna Miszczuk, wyd. Prószyński i S-ka 2011, str. 495

poniedziałek, 3 października 2011

Świat magii czarownic. Andre Norton

Jako czternastolatka przeczytałam kilka książek Andre Norton. Pomijając fakt, że wtedy myślałam, że to mężczyzna, bardzo mi się podobały, choć uznawałam je za nieco trudne w czytaniu. Niemniej jednak do tej pory zapamiętałam książkę o planecie kotów – niestety tylko tyle, więc jeśli ktoś wie o jaką książkę chodzi, to proszę o podpowiedź, bo chętnie bym ją sobie odświeżyła. Na serię o Świecie Czarownic miałam ochotę od dłuższego czasu, jednak jakoś zawsze trudno mi było na nią trafić w całości. Pewnego dnia nagle się okazało, że moja biblioteka posiada pierwsze części! W ten oto sposób powróciłam do Andre Norton.

Autorka w tej serii wykreowała unikalny, całkowicie własny świat magii, niezwykle szczegółowy i bogaty. Magia nie dotyczy tylko machania różdżką, ale również ciemnych istot wywodzących się z mroku, klątw, Najstarszych – potężnych pradawnych ludzi, którzy władają magią zarówno czarną jak i białą, telepatii, magii kojarzącej się nam z przesądami, zwykłych zaklęć… O czym tylko się pomyśli. „Świat magii czarownic” to tak naprawdę zbiór opowiadań, których akcja dzieje się w różnych czasach dla opisywanej krainy i z różnymi bohaterami w roli głównej. Całość czyta się jak zbiór baśni, które czytywaliśmy jako dzieci, może tylko nie każda zawiera morał, natomiast każda kończy się dobrze.

Niestety książka ta nieco mnie rozczarowała. Po pierwsze, że to zbiór opowiadań. Nie cierpię opowiadań. Ledwo się wczuję w bohatera i jego historię, zostaje mi to zabrane i autor każe mi się przerzucić na inną postać. Tak się nie robi. Tu było ciut lepiej, ponieważ było to bardziej baśniowe, jak już powiedziałam i od biedy mogłam czytać. Kilka początkowych historii było przyjemnych. I tyle. Wpasowały się wtedy w mój nastrój, później niestety już nie i muszę mało chwalebnie dopisać tę książkę do dość sporej listy książek przeczytanych do połowy i nieskończonych.

Samą pomysłowością autorka też nie powala, ot, garść stereotypów wrzuconych w środek lasu i chat sprzed kilkuset lat. Za mało ognia, takiej iskry, która by to wszystko rozpaliła i podgrzała. Zupełnie inaczej zapamiętałam Andre Norton, o wiele lepiej. Niemniej jednak mam drugą część serii i zamierzam ją przeczytać. Mam nadzieję, że wszystko będzie na plus, bo sam pomysł na magię nie jest zły, należy go tylko teraz umiejętnie wykorzystać. No i poproszę więcej prawdziwych czarownic, a nie jakichś popłuczyn, które mają potencjał, ale brakuje im wiedzy. A bohaterka każdego opowiadania właśnie taka była…

piątek, 30 września 2011

Kompendium wiedzy o kotach.

Jak tylko ujrzałam tę książkę, wiedziałam, że muszę ją mieć. Byłam pełna nadziei co do jej zawartości i szczęśliwie, ani trochę się nie zawiodłam. Dotychczas obecne na rynku książki o kotach doprowadzały mnie do szału, bo nie zawierały żadnych przydatnych informacji, a jedynie powielały typowe „kot musi mieć zawsze świeżą wodę”, „należy regularnie odwiedzać weterynarza”. Tyle wie każdy właściciel kota, a nawet więcej. Natomiast to, co mnie interesowało, i co jest chyba najważniejsze – czyli jak rozpoznać że kot jest chory, na co jest chory i jak temu zaradzić było w tych poradnikach nieobecne. Za każdym razem, kiedy moje koty miały jakieś niepokojące objawy musiałam spędzić kilka godzin na wyszukiwaniu wiadomości w Internecie, co też nie zawsze kończyło się sukcesem. Ktoś powie – przecież należy iść do weterynarza. Cóż, nie będę latała do lekarza z byle czym, męczyła się z kotem po drodze, stresowała go i jeszcze wyrzucała pieniądze na nic, jeśli się okaże, że weterynarz mi powie „niech pije dużo wody i śpi”.

W „Kompendium wiedzy o kotach” mamy naprawdę porządny spis chorób, przy każdym są podane przyczyny, objawy, leczenie. Jest pokazane jak opatrzyć kotu ranę, pozbyć się pasożytów i oczywiście kiedy należy się natychmiast zgłosić do weterynarza. I chociaż jak na moje wymagania jednak jest to wszystko nieco zbyt uogólnione (mi by się chyba przydał podręcznik dla studentów weterynarii i najlepiej jakieś notatki z wykładów ;)), to mimo wszystko uważam ten rozdział za bardzo dobry, a już w porównaniu z innymi poradnikami, za wspaniały.

Oprócz tego w tej pięknie wydanej książce (twarda oprawa i naprawdę fantastyczne zdjęcia) znajdziemy rozdziały o pielęgnacji, kociej psychologii, wyżywieniu, zabawach, zachowaniach, tresurze i wiele, wiele innych. To naprawdę jest kompendium, z czego bardzo się cieszę. I chociaż po spędzeniu trzech lat w towarzystwie swoich futrzaków wiem o kotach co nieco, to niejednokrotnie zajrzę do tej książki, by odświeżyć dane wiadomości, czy dostać wskazówkę jak postąpić w danej sytuacji. Np., rozwikłałam zagadkę, czemu koty prawie nigdy nie chcą pić ze swojej miseczki, gdzie wedle wszelkich przykazań zawsze mają czystą i świeżą wodę. Otóż trzeba miseczkę stawiać co najmniej dwa metry od misek z jedzeniem, ponieważ koty nigdy nie jedzą w pobliżu wody, nie chcąc jej zabrudzić. Hm. Miseczkę przestawię i zobaczymy .

Kompendium obowiązkowo polecam świeżo upieczonym właścicielom kotów, będzie to dla was fascynująca kopalnia wiedzy. Książka wciąga nawet nie wiadomo kiedy, często można też się uśmiać, bądź rozczulić, czytając opisy zachowań poparte pięknymi fotografiami. Ale ludzie już mający koty i według siebie posiadający odpowiednie doświadczenie również będą zadowoleni z lektury. Jest ona doskonałym uzupełnieniem wiedzy. Gorąco polecam.

Za książkę serdecznie dziękuję wydawnictwu MUZA SA.

„Koty. Kompendium wiedzy o kotach” Autorzy różni, wyd. Muza SA 2011, str. 317

piątek, 23 września 2011

Sekretna córka. Shilpi Somaya Gowda

"Sekretna córka" opowiada historię dziewczynki, która zostaje oddana do domu dziecka, ponieważ jej matka nie może jej zachować. Synowie są w cenie, na posiadanie córek nikogo nie stać, dlatego jeśli ktoś chce adoptować dziecko z hinduskiego sierocińca, "prawie na pewno" dostanie dziewczynkę. Asha i tak uniknęła losu swojej starszej siostry, którą ojciec odebrał matce sekundę po porodzie i wyniósł nie wiadomo dokąd. Też do domu dziecka? Komuś do opieki? Zabił sam, czy zostawił gdzieś w krzakach, by umarła z głodu? Takie realia ukazuje autorka. To także historia matek, ich bólu, miłości, nieskończonych pokładów siły, by znosić coraz gorsze ciosy od życia. To historia kobiet, które mogą mieć dzieci, ale nie mogą ich zatrzymać, oraz takich, które przychyliłby nieba swojemu dziecku, ale nie mogą zajść w ciążę. Dwie rodziny - jedna amerykańska, druga hinduska zostają złączone za pomocą małej dziewczynki, która po latach powróci do Indii by poszukać własnej tożsamości.

Shilpi Gowda pisze bardzo prosto, momentami miałam wrażenie, że językiem wręcz reporterskim. Krótkie, treściwe zdania z minimalnym ładunkiem emocjonalnym. Ale jak to działa! Dzięki temu wszystko potrafiło poruszyć i sprawić, że czytelnik, w tym wypadku ja, głęboko wszystko przeżywał. Może dlatego starałam się automatycznie separować od tej książki, nie pozwolić jej tak bardzo mną wzburzyć i zawładnąć odczuciami. Bo nie miałam ochoty na aż tak głębokie przeżywanie, a trudno tego uniknąć przy tej książce.

Autorka podjęła się naprawdę niezwykle trudnego tematu i świetnie sobie z nim poradziła. Międzynarodowa adopcja, macierzyństwo, porzucone a później adoptowane dziecko i nawet spróbowanie postawienia się na miejscu mężczyzny, tego ojca, który podejmuje decyzje ważące o życiu całej rodziny. A kim on jest? Czy to pochodzi od niego, czy jest wywołane tylko i wyłącznie presją społeczeństwa, jego zasadami i tradycją? Czy naprawdę nie stać go na wykarmienie córek, czy uważa ich posiadanie za hańbę? Shilpi Gowda starannie kreśli tło społeczne, kulturowe i psychologię postaci.

To książka dla wszystkich tych, którzy są ciekawi życia w innych krajach i kulturach, nie boją się ciężkich tematów i są gotowi sięgać po chusteczki ;). To naprawdę dobra książka.

Za egzemplarz dziękuję wydawnictwu Prószyński i S-ka.

"Sekretna córka" Shilpi Somaya Gowda, wyd. Prószyński i S-ka 2011, str. 400

czwartek, 22 września 2011

Gia'S View on Things

Miałam dzisiaj napisać jakiś trylion recenzji, nie zrobiłam tego. Odkładałam, odkładałam, dzień się skończył... W zasadzie jeszcze nie, dopiero dochodzi 21. Ale wiem, że i tak tego nie zrobię. Może kiedyś. Znaczy się jutro. Bo muszę, bo egzemplarz od wydawnictwa. I kilka innych książek z biblioteki, które zostały już oddane. I których tak naprawdę nie dokończyłam. Nie chcę już czytać. Chcę podróżować po świecie, a przynajmniej własnym kraju i Europie. Chcę... Chcę wiele. Na razie mam książki, choć już mam ich tak serdecznie dość. Tak, mówię to głośno i otwarcie. Czytanie przejadło mi się tak bardzo, że czytam już tylko z przyzwyczajenia i tylko poza domem, np. w pracy, kiedy mi się nudzi, bo akurat nie mam co robić. To wyciągam książkę. Wiedziałam to już od dawna, że mam dość czytania, dostawałam wyraźne sygnały i żadne zmiany szablonów czy adresów bloga w niczym nie pomogą. Ale ponieważ czytanie przez wiele lat było moją drugą naturą i wciąż jest, to z czytania nie zrezygnuję, nie umiem. Ale takie są moje uczucia na dzień dzisiejszy. Jakby podsumować bilans ostatnich kilku przeczytanych przeze mnie książek to może wyjdą dwie na siedem w pełni przeczytanych. Smutny to bilans. Ale poniekąd mi obojętny. Tak teraz sobie myślę, czy ktoś z was czuje się zgorszony :D. Mole książkowe mają różne zwyczaje, odczucia i spojrzenia na książki. No nic, na razie tu jestem i nigdzie się nie wybieram. Poza tym, że rozpoczęłam coś dla mnie innego.

Gia'S View on Things to mój autorski blog o wszystkim. O moim spojrzeniu na rzeczy. Prowadzony po angielsku, bo chcę czegoś, a nie czuję się bym to coś mogła znaleźć w Polsce. Może się mylę i kiedyś zostanie mi to ukazane. Na razie spoglądam daleko, perspektywicznie, z nadzieją. I spieszę się powoli.

niedziela, 18 września 2011

Niebo i Ziemia. Marai Sandor


Sandor Marai to „bez wątpienia jeden z najwybitniejszych dwudziestowiecznych pisarzy węgierskich, autor licznych powieści, esejów, felietonów, sztuk teatralnych oraz poezji. Wielki indywidualista, twórca niepokorny, bezwzględnie krytykujący zarówno faszystowską, jak i sowiecko-komunistyczną dyktaturę. Błyskotliwy lecz skromny. Zwolennik tezy, zgodnie z którą twórca musi dokonać wyboru pomiędzy życiem a sztuką wymagającą ascezy. W Polsce znany jako autor książek takich jak: „Żar”, „Wyznania patrycjusza”, „Ziemia! Ziemia!...” czy „Dziennik” uznany przez krytyków za bezsporne dzieło jego życia. Nazywany węgierskim Thomasem Mannem”*.

Po książkę „Niebo i Ziemia” sięgnęłam skuszona okładkowym opisem, że to książka o życiu i o pisaniu. To drugie szczególnie mnie do siebie przyciągnęło. Niestety przez większość książki tego nie było, za to mnóstwo luźnych refleksji autora nad czymś, co aktualnie w danym momencie zwróciło jego uwagę. Bo „Niebo i Ziemia” to pamiętnik pisany inaczej i w sumie w niegłupi sposób. Nie ma dat, nie ma „Kochany pamiętniczku”. Zamiast tego mamy krótkie notatki opatrzone tytułem. Notatki opisują myśli autora, spostrzeżenia, wspomnienia… Jedne mi się podobały – trafiały w moje odczucia, skłaniały mnie samą do refleksji, inne za to nudziły okropnie, dlatego książkę przeczytałam skokami. Zresztą tak można, bo w niczym to nie przeszkadza. To książka z rodzaju takich, które można otworzyć na dowolnej stronie, przeczytać fragment, zamknąć, a następnego dnia otworzyć na innej i też będzie dobrze. Najbardziej ciekawiące mnie notatki dotyczące pisania rzeczywiście okazały się dla mnie najlepsze, niejednokrotnie zabawne, kiedy indziej miałam ochotę autorowi uścisnąć rękę i powiedzieć „Dokładnie”.

Na pewno nie jest to książka dla każdego, ona wymaga refleksji, chęci przeczytania czegoś innego niż wartka akcja przez 400 stron by na koniec wszystko skończyło się dobrze. W tych krótkich notatkach mamy możliwość poznać innego człowieka i tak jak to zwykle bywa, czasem go lubimy, a czasem nie. Z tą książką mam identyczne odczucia.

* Opis zapożyczony z Panoramy Kultur

Zwyczajowej notatki z liczbą stron i wydawnictwem nie załączam,bo książkę zdążyłam oddać do biblioteki a teraz pęęędzęęę do pracy i nie mam czasu szukać w necie, z tego samego powodu przepraszam za liczne powtórzenia "książki". Miłego dnia!

niedziela, 11 września 2011

Spadek. J.D. Bujak, czyli czas na herbatkę z duchami w piwnicy przenoszącej gości w czasie.

Skończyłam dzisiaj lekturę „Spadku” J.D. Bujak. I właśnie zastanawiam się, jak ująć w słowa wszystkie emocje, które wywołała u mnie ta książka. Bo musicie wiedzieć, że jest ich mnóstwo. Zarówno pozytywnych i negatywnych. Najłatwiej byłoby pewnie zrobić tabelkę i tak opublikować, ale nie tego przecież uczyła nas pani od polskiego (jakbym przejmowała się tym, czego uczono mnie w szkole, ale niech będzie, polski nawet lubiłam). Zatem, pozwólcie, że razem pobłąkamy się po pewnej krakowskiej kamienicy…

Megi (Małgorzata) Jaworska do tej pory mieszkała w Gdańsku, ale po śmierci ciotki Aurelii przeprowadza się do Krakowa i zamieszkuje w odziedziczonej po ciotce kamienicy. Dość szybko okazuje się, że kamienica jest dziwna, mówiąc oględnie, a bardziej szczegółowo i wprost – nawiedzona. Megi, zadeklarowana zwolenniczka nauki długo nie przyjmuje do siebie oczywistych faktów, choć dowodów ma wiele. Ale przecież w tych starych murach mogą się rozpleniać grzybki halucynogenne i to one powodują te przywidzenia, prawda? W między czasie Megi poznaje Janka, mężczyznę do którego ewidentnie ją ciągnie oraz właścicielkę małego sklepiku ezoterycznego Mariannę i jej męża Samuela. Razem starają się dociec prawdy, co też się dzieje w kamienicy dziewczyny.

A dzieje się dużo. Jestem po prostu zachwycona atmosferą grozy jaką udało się stworzyć autorce. Wielokrotnie tak się wciągałam, że kiedy ktoś otwierał drzwi (w świecie realnym) to podskakiwałam na krześle, przez moment nie mogąc opanować gwałtownego bicia serca. No i oczywiście każdy cień, którego drgnięcie zauważyłam kątem oka, był dokładnie obserwowany czy to może nie duch, no bo a nuż mógł się pojawić przyciągnięty treścią książki, poza tym za plecami miałam zejście do piwnicy, a w książce piwnica stanowi centrum wydarzeń… Taak, pod tym względem książka jest naprawdę fantastyczna. Nie można też odmówić pani Bujak świetnych pomysłów, nawet dość oryginalnych, a także realnie odmalowanego tła akcji. Za to tę książkę uwielbiam. I jeszcze za poczucie humoru i sam pomysł na książkę i za… trochę tego jest. Ale nie byłabym sobą, gdybym nie wspomniała o minusach, które jak na mój gust są równie duże, co plusy, choć skupiając się na pozytywach można o tych drugich zapomnieć. A przynajmniej nauczyć się z nimi żyć i traktować z przymrużeniem oka. Zresztą, chcąc czerpać z książki radość (a zdecydowanie chciałam i nie było to wcale trudne!) trzeba tak było zrobić.

Styl autorki jest nieco… niewyrobiony. Bardzo zdziwiłam się wiadomością, że to jest już jej druga książka. Ale druga to nie piąta, więc może niech będzie. Tak czy siak, myślałam, że to debiut. Czytając miałam wrażenie pewnej naiwności, zbytniej uprzejmości wobec czytelnika. Za dużo też w całej książce jest szczegółowych opisów danej czynności, zamiast przejść od razu do sedna. No i – jakżeby inaczej – dobijała mnie uporczywa ślepota Megi. Bo ja rozumiem, że można nie wierzyć w duchy. Ale mając milion dowodów na istnienie różnych przejawów magii i „nadnaturalności” wciąż chcieć iść na badania, czy wzywać speców od wilgoci? No podziwiam. Zdumiewało mnie również, jak nawet bohaterowie znający się na magii nie kojarzyli faktów, choć wszystko mieli przed nosem i jeszcze potem tak dziecinnie się dziwili „Ojej, rzeczywiście!”. Tak to wszystko ze sobą przeczyło, sztucznie rozwlekając akcję, byśmy my, czytelnicy, mięli więcej do czytania i później wpadli na rozwiązanie. Które okazało się proste jak drut i niemalże nie warte tych kilkuset stron.

Ale! Mimo wszystko uważam, że warto, bo właśnie cały urok tej książki tkwi w przeróżnych przejawach działalności duchów czy magii oraz w zastanawianiu się, kim tak naprawdę jest Jan Topolnicki ;). Mnie to nie dawało spokoju, najpierw myślałam, że wampir, a wcale nieprawda… Także sama kamienica i mieszcząca się na jej parterze herbaciarnia uparcie przywodziły mi na myśl film „Czekolada” i wprawiały w rozmarzenie. Uważam, że najlepsze, co wychodzi autorce to same pomysły i atmosfera, czy to grozy, czy ciepła i przytulności. Dlatego chyba nie powinnam się niczego za bardzo czepiać, skoro efekt ostateczny jest jak najbardziej pozytywny. Mam wielką chęć na kolejne książki J.D. Bujak i mam nadzieję, że będą równie fascynujące, plastyczne i tylko lepiej napisane. Bo ślamazarność niektórych momentów przyprawiała mnie o zgrzyt zębów. Ale ja naprawdę tę książkę polecam… Gorąco!

Dziękuję wydawnictwu Prószyński i S-ka za egzemplarz :)).

„Spadek” J.D. Bujak wyd. Prószyński i S-ka 2011, str. 455

czwartek, 8 września 2011

Bękart ze Stambułu. Elif Safak

Miałam caaały dzień na napisanie tej recenzji. Ale nie. Jutro muszę wstać o piątej rano, to się teraz zabieram za pisanie. Bravo me.

„Bękart ze Stambułu” to powieść wielowątkowa i znacznie bardziej skomplikowana niż to na początku przypuszczałam. O zakończeniu już nie wspominając. Jest takie, że… Spokojnie, na pewno go nie zdradzę. Ale zupełnie mnie zaskoczyło. Ostatnio mam szczęście do książek, których zakończenie mnie zaskakuje, ale to bardzo dobrze. Można powiedzieć, że nareszcie coś się dzieje. Bo co to za satysfakcja z przeczytania książki, jeśli jej zakończenie dało się już przewidzieć w połowie, albo nie daj, jeszcze wcześniej? „W bękarcie…” Elif Safak pisze tak, że trudno nawet przewidzieć następny rozdział.

Dość szybko oczywiście można zrozumieć wzór, po którym porusza się autorka, trudno jednak przypuścić co dokładnie się kryje pod tymi „x” i „y”, że posłużę się matematyczną metaforą. Każdy z rozdziałów skupia się na innym bohaterze, elemencie tej historii i nierzadko w różnym okresie na osi czasu, a wszystkie prowadzą do jednoczącego zakończenia. Pierwszy rozdział opowiada o dziewiętnastoletniej Zelisze (Zeliha), którą z miejsca ogromnie polubiłam i szczerze powiedziawszy nieco rozczarowałam się, widząc zmianę głównego bohatera w drugim rozdziale. Nie sprawiło to jednak, żeby powieść mi się nie spodobała, wręcz przeciwnie. Jestem zachwycona nie tylko samą powieścią, co sposobem jej przedstawienia, stylem autorki, jej wspaniałym oddawaniem codzienności i zwyczajności – tym co widzimy - oraz emocji i myśli bohaterów, które w każdym z nas są, pędzą jedna za drugą, ledwo zdołamy je sobie uświadomić, a co dopiero kiedy chce się je zamknąć w posłusznych zdaniach na papierze. Elif Safak tego dokonała i wyszło jej to wręcz magicznie. Pięknie przedstawiła współczesną Turcję, historię Ormian, wzajemne połączenie historyczne i wciąż nie zagojone rany (kojarzyło mi się z głośnymi niedawno historiami polsko-niemieckimi), a także samych ludzi, którzy byli esencją tej historii. Jest nieprawdopodobne wręcz, jak życie może pleść i przeplatać, ile przynieść bólu i radości i jak bardzo próbujemy się odnaleźć we własnej codzienności. Bo pomimo tego, że akcja dzieje się w zupełnie innej kulturze, postacie przedstawione przez autorkę mogą być nami samymi i być bliskie czy to w swoich odczuciach i przemyśleniach, czy w podejściu do ludzi i świata.

Książka ta też wręcz kipi subtelnym poczuciem humoru, które baczny obserwator z łatwością może zauważyć. Jest to tak zwany humor sytuacyjny, nierzadko lekko ironiczny, przez co mi osobiście bardzo bliski. Większość bohaterów można bardzo polubić, z tego, czy innego powodu (ciotka Feride za swoje zmiany fryzur w zależności od nastroju i swoiste szaleństwo, Zeliha za przekorę i dzielność, czy Asya za typowo młodzieńcze nastawienie do świata, gdzie już dawno nie jest dzieckiem, ale nie można też jej nazwać dorosłym, bo…. zachowuje się jak dziecko). Każdy, naprawdę każdy bohater jest oddany doskonale, wielowymiarowo, plastycznie. Ci ludzie są po prostu z krwi i kości, tak samo jak Stambuł, miasto, nad którym nigdy tak naprawdę się nie zastanawiałam, a które dane mi było poznać właśnie dzięki tej książce.

Gorąco polecam „Bękarta ze Stambułu”. To książka zdecydowanie z wyższej półki, jeśli miałabym oddać jej wartość, choć w zasadzie nie powinnam tak oceniać i kategoryzować. No, ale myślę, że większość wie, o co mi chodzi. Sama mam zamiar przeczytać inne książki tej autorki i już nie mogę się doczekać, kiedy to zrobię. Polecam!!!

Na koniec jeszcze dodam, że naprawdę wspaniałe wydanie. Świetne graficznie, idealna czcionka, dobry układ tekstu, pomimo grubości dobrze książkę trzyma się w rękach… Naprawdę same plusy.

„Bękart ze Stambułu” Elif Safak, Wydawnictwo Literackie 2010, str. 448

poniedziałek, 5 września 2011

Pewna forma życia. Amelie Nothomb

Od jakiegoś już czasu zastanawiałam się, co też takiego ma ta pisarka, że każdy jest na swój sposób wstrząśnięty jej książkami, ale i zachwycony. Kiedy zobaczyłam „Pewną formę życia’ w katalogu nowości Muzy, było oczywiste, że po nią sięgnę. Ta cieniutka książeczka niesie ze sobą więcej treści, niż można by przypuszczać i ja również dołączyłam do grona wstrząśniętych i zachwyconych, choć zachwyt może nie jest aż tak zdecydowanie entuzjastyczny, niemniej jednak jest.

Akcja książki rozkłada się na listy między Amelie i jej fanem, oraz opisy reakcji autorki na wynurzenia Melvina. Bardzo lubię te jej przemyślenia, są bystre, cięte, inteligentne, zabawne, ciekawe. Słowem kobieta, którą można bardzo polubić. Natomiast osoba Melvina jest znacznie bardziej skomplikowana (choć dokładnie w tym momencie przypomniałam sobie zakończenie i doszłam do wniosku, że byłoby straszliwą nieścisłością odmówienie autorce skomplikowania…). Melvin jest żołnierzem amerykańskiej armii i stacjonuje w Iraku, w Bagdadzie. Ma 39 lat, zero planów przed sobą, a na sobie 200 kilogramów tuszy, o których lubi sobie wyobrażać, że to wtulająca się w niego Szeherezada.

Różnie reagowałam na jego listy. Facet ma dobry styl (ciekawa jestem czy zachowano je w oryginale), barwnie opowiadał zarówno o swoim życiu w wojsku, jak i o swoim problemie z otyłością. Trudno było przy niektórych opisach się nie skrzywić, albo nie złapać za brzuch sprawdzając czy na pewno wciąż jestem tak szczupła jak jeszcze przed chwilą byłam. Kto książki nie przeczyta, ten chyba nie zrozumie o co mi chodzi. Melvin ma też całkiem niezłe poczucie humoru, tak więc książka upłynęła mi na przeskakiwaniu między różnymi stadiami nastrojów – od ciekawości, przez lekkie obrzydzenie, do ciekawych spostrzeżeń i całkiem niezłej zabawy.

Zakończenie natomiast zupełnie nie do przewidzenia, zarówno po stronie Melvina, jak i Amelie. Co najgorsze, albo najlepsze, możemy teraz dowolnie sobie bujać wyobraźnią i zastanawiać się, co potem było. Dlatego nie jestem w stanie określić dokładnie swojego stanowiska do tej autorki. Przejście przez tak różne emocje stanowczo nie pozostaje bez śladu i na pewno nie ułatwia podjęcia decyzji. Bo nie wiem, czy na pewno chcę sięgnąć po inne książki Amelie, ale z drugiej strony, chętnie bym ją jeszcze bliżej poznała. Ale z trzeciej strony – czy na pewno tego chcę? Znów spotkać się z czymś, czego nie jestem w stanie przewidzieć? Ale to przecież dobrze, przecież życie jest takie przewidywalne, więc jak okazuje się, że nie jest, to powinnam się cieszyć, prawda? Dlatego uznaję autorkę za postać ogromnie ciekawą i odkładam ją do szufladki, do której z przyjemnością zajrzę, jeśli znów zechcę zostać poturbowana emocjonalno-psychicznie. Niemniej polecam – stanowczo intrygujący przypadek pisarza!

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu MUZA SA.

„Pewna forma życia” Amelie Nothomb, wyd. Muza SA 2011, str. 110


piątek, 2 września 2011

Zmiany

Jestem ciekawa ilu z czytelników Absolema tu trafi. Ile nowych osób tu zajrzy, a ile już nigdy nie wróci. Jak widzicie dokonała się spora zmiana. Jakoś tak tego potrzebowałam. Z bloga nigdy nie chciałabym rezygnować i go zamykać. To mój pierwszy blog, na którym notki pojawiają się regularnie już od ponad roku. Szkoda by było włożonej pracy. Poza tym, z czytania książek nigdy nie zrezygnuję, a więc i te "recenzje" mogę pisać. Choć według mnie są one bardziej notatkami wkoło książki i moich wrażeń.

Skąd taka zmiana? Adres, nick... Nie wiem. Ale od jakiegoś już czasu coś mnie uwierało, swędziało - jak dzisiaj metaforycznie powiedziałam przyjaciółce - i wciąż tylko drapałam. A więc już dość. Zrobiłam to, co mogłam. Zniknęłam wciąż istniejąc. Mam nadzieję, że to pomoże. Powoli się odnajdę.

Edit: Oświecenie. Na starym adresie mogę dać info, że przeniosłam się tutaj. Tak, jestem szczególnym przypadkiem późnego wpadania na oczywiste oczywistości. Może dzięki temu więcej z was tu dotrze, mniej poczuje się zdumionych i czy ja wiem... Tak czy siak, podoba mi się ten pomysł i już wprowadziłam go w życie, co niniejszym widać, jeśli drogi czytelniku dotarłeś tu właśnie z dawnego adresu ;).

czwartek, 25 sierpnia 2011

Tabu. Casey Hill


Moje pierwsze wrażenie – jaka fajna okładka! I jeszcze dotykowa! Pewnie, że każdą można dotknąć, ale ta ma specjalnie perforowaną, tak, że czuć wypukłości pod palcami i tak siedziałam i ją głaskałam przez dobre kilka minut, kiedy ją dostałam. Szczęściem jest, że tym razem jakie opakowanie, takie wnętrze.

„Tabu” to misternie skonstruowana intryga, sporo psychologii, oczywiście w tle mały romans, ale bez żadnych przeszkód dla czytelnika głodnego mocnych wrażeń, a tych, zapewniam, nie zabraknie. Szczegółowe opisy miejsc zbrodni tajemniczego seryjnego zabójcy mogą spowodować odruch wymiotny, szczególnie jak ktoś jest właśnie w trakcie jedzenia. Tym bardziej, że autorka bardzo skupiła się na zmyśle węchu i wraz z główną bohaterką wdychamy zapach rozkładających się ciał, zwietrzałej krwi i tym podobnych. Jest to naprawdę ciekawy zabieg, chyba rzadko wykorzystywany. Sprawić, by książkę odbierało się węchem, a nie samymi oczami? Ludziom o słabych nerwach chyba odradzam, choć opisy nie są jakieś bardzo długie. Ale o co chodzi.

Reilly jest śledczym sądowym. Przenosi się z Ameryki do malutkiego Dublina, przekonana, że w takim mieście niewiele się będzie działo. Niestety spotyka ją przykra niespodzianka, bo wkrótce po przyjeździe w bogatej dzielnicy zostają odkryte dwa trupy pary młodych ludzi. Z początku nikt tego nie łączy z innym zabójstwem, ale Reilly ciągle coś nie daje spokoju – i słusznie. Nie mija wiele czasu, a Dublin pogrąża się w fali morderstw, które zdają się nie mieć żadnego wspólnego motywu. Oprócz jednego, ale nie będę go zdradzać. Bawcie się dobrze sami podążając śladami zbrodni i zastanawiając się nad zdobytymi dowodami.

Casey Hill stworzyła powieść (a w zasadzie stworzył, bo pod tym pseudonimem ukrywa się małżeński duet z Irlandii), w której barwne opisy zbrodni łączą się z całkiem niezłym przygotowaniem psychologicznym, dzięki czemu nie kończy się na „filmie klasy C”; zamiast tego mamy ciekawą akcję i historię, którą chce się śledzić, aby poznać zakończenie. A wyjaśnienie sprawy może zaskoczyć. Ja bym się go za nic nie spodziewała.

Krótko mówiąc polecam „Tabu” wszystkim wielbicielom intrygujących, nie stroniących od dokładnych opisów thrillerów. Takim fanom Alex Kavy, na przykład, choć uważam że pod względem wywieranego wrażenia stoi znacznie wyżej niż „Tabu”. Ale omawiana książka jest świetnym kawałkiem mocnej rozrywki, gdzie pracują i wyobraźnia i umysł :).

Za książkę dziękuję wydawnictwu Prószyński i S-ka.

„Tabu” Casey Hill, wyd. Prószyński i –Ska 2011, str. 319

środa, 24 sierpnia 2011

Sezon czarownicy. Natasha Mostert


A były one naprawdę niezwykłe. Mimo że widywał je niemal codziennie, czasem nawet w najbardziej przyziemnych sytuacjach – przy praniu albo rano, kiedy wciąż jeszcze były w szlafrokach i miały zwichrzone włosy oraz nieumalowane usta – przypominały jakieś egzotyczne stworzenia, a ich życie spowite było tajemnicą.

Tak Gabriel Blackstone, główny bohater „Sezonu czarownicy” opisuje siostry Monk – Morrighan i Minnaloushe. Gabriel jest złodziejem informacji. Wraz ze swoim przyjacielem Izydorem stanowią sprawny duet, który zatrudnia się po to, by wykraść komuś informacje drogą elektroniczną, a następnie dzięki nim samemu zarobić. Pewnego dnia do Gabriela odzywa się jego dawna przyjaciółka z prośbą o odnalezienie zaginionego syna jej męża. Gabriel, choć z początku niechętny, szybko wciąga się w rozwiązanie sprawy – a raczej w towarzystwo sióstr Monk, bo to do nich prowadzą wszelkie ślady. Bo musicie też wiedzieć jedno – Gabriel posiada zdolności parapsychologiczne, dzięki którym może znajdować zaginione rzeczy, informacje czy ludzi, a siostry Monk… Cóż, wszystko wskazuje na to, że są czarownicami.

W żadnym wypadku nie jest to kolejna książka o super mocach, wampirach i wszystkich innych przedstawicielach świata paranormal. „Sezon czarownicy” to kryminał osnuty bardzo gęstą atmosferą tajemniczości, pradawnej wiedzy, współczesnych badań i nutką erotyki. Autorka nie tylko posługiwała się swoją wyobraźnią, ale ewidentnie zdobytą wiedzą. Wielokrotnie odnosi się do średniowiecznych alchemików i myślicieli, starożytnych poematów czy do rzeczywistych badań Pentagonu. To pozwoliło jej na stworzenie powieści, która choć naciąga rzeczywistość i wkracza w granice fantastyki, wciąż trzyma się mocno ziemi i jest realna.

Z początku trudno było mi wejść w opowieść, ale kiedy już przebrnęłam przez pierwsze strony, bardzo się wciągnęłam i bohaterowie książki przewijali mi się przez głowę w momentach, kiedy jej nie czytałam, a uważam to za bardzo dobry znak. Wielokrotnie można też było poczuć niepokój wywołany przedstawionymi obrazami czy charakterem sióstr. Trudno odgadnąć, która dokonała morderstwa, która jest zła, która dobra, a może obie są złe… Niemniej jednak są niezwykle ciekawymi postaciami, zanurzonymi w świecie alchemii i wiary w coś więcej, niż to co normalnie dostrzegamy. Bardzo ciekawa powieść, na pewno będę ją pamiętać i kto wie, może kiedyś jeszcze do niej wrócę. Polecam.

„Sezon czarownicy” Natasha Mostert, wyd. Albatros 2009, str. 448

poniedziałek, 22 sierpnia 2011

Przepis na torcik orzechowo-bezowy (czyli jak zrealizować marzenia). Agnieszka Forland


Niech podniosą rękę ci, którzy pomyśleli, że to książka kucharska. Prawda? Takie też było moje pierwsze wrażenie. Spodziewałam się mnóstwa przepisów i kilku fajnych porad, metafor i mądrości. Nic z tego, wszystko jest na odwrót. „Przepis na torcik orzechowo-bezowy (czyli jak zrealizować marzenia)” to bardzo specyficzna i oryginalna książka. Ktoś powie, że na rynku mamy już wystarczająco dużo książek o samorealizacji, dążeniu do marzeń czy sprawianiu cudów we własnym życiu. Owszem, ale uwierzcie mi, takiej książki jak „Przepis…” jeszcze nie czytaliście.

Jest to dość cienka książka, oprawiona w twardą (i jakże kojarzącą się z lodami śmietankowo-truskawkowymi) okładkę. Bardzo przyjemnie i porządnie wydana. Zawartość pochłonęłam chyba w godzinę, z wielkim uśmiechem przewracając kolejne strony. Nie przewidziałam, że tak mnie wciągnie i dostarczy tyle radości. A o co mianowicie chodzi w tym torciku?

Ja miałam naprawdę gigantyczne skojarzenia z „Sekretem” Rhondy Byrne. Tyle, że – uwaga – jest o wiele przyjemniej, mniej nadęcie, bardziej wprost, pomocnie, ciepło, wesoło, praktycznie…. Autorka potraktowała spełnianie swoich marzeń niczym ten tytułowy torcik orzechowo-bezowy. Trzeba najpierw stworzyć przepis. Później zgromadzić składniki (a wcześniej jeszcze posprzątać kuchnię) i potrzebne przyrządy. Następnie zaplanować kolejność robionych czynności, i tak dalej… Całość jest podparta zabawnymi anegdotami, mądrymi cytatami (np. Alberta Einsteina: Wszyscy wiedzą, że czegoś się nie da zrobić, wtedy pojawia się ten jeden, który nie wie, że się nie da i on właśnie to coś robi. Lub ten Arystotelesa: Znajdziesz to, czego się spodziewasz.) i pisanymi na marginesie radami, niezwykle pożytecznymi.

Czytając tę książkę, czułam się, jakbym wdychała wiatr przynoszący zmianę na wiosnę po ciężkiej zimie. Mnóstwo tej pozytywnej energii nadal we mnie krąży i sprawia, że życie staje się piękniejsze i ciekawsze. Bo choć niby wiele już tego typu publikacji czytałam, to „Przepis na torcik…” wpadł w jakiś taki idealny czas, że nareszcie wszystkie te mądre i ciepłe słowa postanowiłam wziąć do serca i wreszcie „coś” zrobić. A to „coś” jest piękne i warte tworzenia :). Do książki polecam niejednokrotnie wracać, bo pojedyncze przeczytanie na pewno nie wystarczy. A za każdym razem odkryjemy coś nowego, poczujemy pozytywne wibracje i choć w maleńkiej cząstce uczynimy swoje życie lepszym.

A także słodszym :). W środku jest kilka przepisów na znane nam i lubiane ciasta. Jeden już wykorzystałam i upiekłam szarlotkę według całkowicie dla mnie nowego przepisu. Nie byłam pewna jak wyjdzie, bo przepis wydawał mi się dziwny. Wyszła bardzo smaczna :). Do książki jest także dodany segregator z gotowymi formularzami do wypełnienia, które pomogą nam stworzyć swoją własną „Książkę kucharską”. Całość naprawdę bardzo mi się podoba, autorka miała fantastyczny pomysł i cieszę się, że go zmaterializowała.

Z całego serca dziękuję za egzemplarz recenzyjny. Chyba jeszcze nigdy książka otrzymana do recenzji nie miała dla mnie takiej wartości. Polecam :)).

niedziela, 21 sierpnia 2011

Wyniki konkursu

W konkursie udział wzięły 3 osoby. Tym lepiej dla nich, mała konkurencja. Jednak trochę szkoda, niemniej jednak cudów się nie spodziewałam, wiem, że wielu z was ma tę książkę czy po prostu nie interesuje się taką tematyką.

Najbardziej spodobała mi się odpowiedź Dizzy, dlatego to ona otrzyma książkę :). Poproszę o dane do wysyłki na maila. Dziękuję wszystkim za wzięcie udziału, wilkołaki zdecydowanie wygrały to starcie, ciekawe :D.

W planach mam dwie recenzje, jedna być może ukaże się jeszcze dzisiaj, jak nie, to jutro.

czwartek, 11 sierpnia 2011

"Całując grzech" Keri Arthur KONKURS!!


„Całując grzech” jest drugą książką z serii „Zew nocy” stworzonej przez Keri Arthur, australijską pisarkę. Pierwsza część wcale nie zakończyła się takim happy endem i dużo zostało jeszcze do wyjaśnienia. W drugim tomie autorka pogłębia to wrażenie, rozpoczynając akcję od brawurowej ucieczki Riley z tajnego laboratorium, w którym ewidentnie ktoś się bawi genami i tworzeniem nowych gatunków. Naszej dhampirzycy (skrzyżowanie wampira i wilkołaka) udaje się uciec dzięki pomocy zmiennokształtnego Kade’a i chociaż zwykle wilki i konie niezbyt się dogadują, to para znajduje płaszczyznę, na której z przyjemnością się porozumiewają… Ponieważ lepiej nie opowiadać całej książki, bo nikt nie lubi streszczeń, dodam tylko że później do akcji wracają Quinn, do którego Riley się nie odzywa i Misha – ten Misha, co do którego zostaliśmy zostawieni w niepewności po tomie pierwszym. Razem z departamentem starają się rozwikłać sprawę tajemniczego laboratorium.

Mam wrażenie, że moje odczucia co do tej książki znacznie różnią się od zdecydowanej większości innych opinii. Mnie ta książka znudziła. I to tak straszliwie, że czułam się jakbym czytała za karę. Pierwsza część nie była może jakaś oszałamiająca, ale była naprawdę fajna, dobrze bawiłam się przy jej czytaniu. Tutaj wręcz przeciwnie. Całość jest straszliwie przegadana, akcja oczywiście jest, ale tak rozwlekle opisana, że masakra (wybaczcie kolokwializmy). Generalnie wszystko skupia się wokół Riley, jej myśli, dylematów, lęków i pragnień. Dialogi są jakieś pozbawione życia, ciągną się bez sensu i chociaż później jakoś się to rozkręca, to i tak nie na tyle, by zrehabilitować książkę w moich oczach. Nie wiem, może moje odczucia zależą od mojego nastroju, a on widocznie nie był na taką lekturę. Mimo to spodziewałam się czegoś o wiele lepszego.

Żeby jednak nie pogrążać tak tej książki, powiem, że bliżej końca jest znacznie lepiej niż bliżej początku, a samo zakończenie aż się prosi o natychmiastowe wyjaśnienie i fantastycznie sprawdza się w roli wabika, by zachęcić nas do sięgnięcia po część trzecią. Ja jeszcze nie wiem, czy to zrobię, za bardzo się rozczarowałam tym tomem, niemniej jednak chciałabym rozwikłać końcową zagadkę ;).

Trudno jest mi tę książkę polecić, choć chyba nie mam o co się martwić. I tak wszystkie recenzje, które czytałam, były zdecydowanie na plus, tak więc wam „Całując grzech” się podoba. Pozostaje mi życzyć o wiele lepszej części trzeciej– „Kuszące zło”.

Za możliwość przeczytania książki dziękuję Instytutowi Wydawniczemu Erica.

„Całując grzech” Keri Arthur, wyd. Instytut Wydawniczy Erica 2011, str. 429


A teraz coś, co moliki lubią najbardziej - Konkurs!

Ponieważ wiem, że żadna negatywna recenzja nie jest w stanie zniechęcić was do książek, jestem pewna, że znajdzie się niejedna osoba chętna przygarnąć "Całując grzech". Oto, co trzeba zrobić:

1. Zgłosić chęć udziału w losowaniu.
2. Odpowiedzieć na następujące pytanie: Gdybyś był/była zmuszony/a poddać się modyfikacji genetycznej, kim byś chciał/a zostać - wampirem, czy wilkołakiem? I dlaczego właśnie tym gatunkiem? Dhampiry wykluczone! ;)

Książkę dostanie osoba, której odpowiedź najbardziej mi się spodoba - tak, zero obiektywizmu :D.

Konkurs ważny do 20.08.11 Losowanie dnia następnego.

---

Na koniec jeszcze coś z zupełnie innej parafii - polecam wszystkim wywiad z Gail Carriger, autorką "Bezdusznej" i "Bezzmiennej". Ta kobieta jest cudowna :D. Wywiad przeprowadzony przez paranormalbooks.pl

poniedziałek, 8 sierpnia 2011

Atrofia. Lauren DeStefano


Atrofia, to taka ładna nazwa, nieprawdaż? Bardzo mi się ten tytuł spodobał, jak tylko go ujrzałam. Niestety, znaczenie nie jest już takie ładne. Atrofia ze starogreckiego oznacza „zanik, wiąd – stopniowe zmniejszanie się objętości komórki, tkanki, narządu, części ciała” (Cytat z Wikipedii). W wyszukiwarce obrazów Google można znaleźć bardzo brzydkie zdjęcia pokazujące tę chorobę. Niestety trafiłam na nie w poszukiwaniach zdjęcia okładki.

A teraz wyobraźcie sobie świat, w którym nie istnieje wasz dom, miasto, kraj, ląd. Czy wy też nie istniejecie? Najprawdopodobniej. Istnieją tylko Stany Zjednoczone. Z reszty świata zostały pojedyncze wyspy i nikt nie wie, czy coś jeszcze na nich żyje. Witajcie w świecie, w którym mężczyźni żyją lat dwadzieścia pięć, kobiety zaledwie dwadzieścia. W którym tak naprawdę nie ma dorosłych, a osierocone dzieci umierają z głodu na ulicach. To świat stworzony ludziom przez nich samych. Tak bardzo pragnęli naprawiać naturę, że ich przechytrzyła. Macie za swoje, powiedziała. I sprawiła, że ze wspaniałej mrzonki o idealnych ludziach zostały tylko popiół i gruzy.

Główną bohaterką „Atrofii” jest Rhine, szesnastoletnia dziewczyna porwana przez Kolekcjonerów. Wraz z dwoma innymi dziewczynami zostaje sprzedana Lindenowi, dwudziestojednoletniemu chłopakowi, któremu umiera żona. One mają ją zastąpić. Zostają zamknięte w złotej klatce, ich świat ogranicza się do pilnie strzeżonych murów rezydencji i to nie całej – mają wyznaczone miejsca, w których mogą przebywać. Rhine marzy o ucieczce. Na Manhattanie zostawiła brata bliźniaka. Jenna chce tylko śmierci, nie ma już po co żyć. A Cecily jest szczęśliwa. Biedne dziecko wyrwane z sierocińca trafiło do raju. Jak potoczą się losy tej czwórki? Czy pogodzą się ze swoim losem, a może będą walczyć? Jak bardzo można sprawować nad kimś kontrolę? Czy życie sprowadzone do policzonych już miesięcy i dni różni się czymś od naszej złudnej długowieczności?

Trzeba przyznać, że Lauren DeStefano stworzyła bardzo ciekawy obraz świata, a każda jej kreacja jest po mistrzowsku uszyta. Aż ciarki przechodzą, jak dopuści się do siebie myśl, że jej pomysł wcale nie jest tak daleki od rzeczywistości. Ilekroć się zajrzy do naukowego magazynu, czy wejdzie na odpowiednią stronę w Internecie można do woli naczytać się o pomysłach naukowców, genetycznych modyfikacjach i wizji przyszłości. Mam nadzieję, że nigdy nie zajdą za daleko. I wcale nie pociesza mnie myśl, że mnie wtedy już nie będzie. Ale będą moje dzieci, wnuki, prawnuki… Jednak ten dziwny, niemalże postapokaliptyczny świat poznajemy zza murów eleganckiej rezydencji, gdzie atmosfera jest duszna, lepka i podszyta strachem. Przez moment siedzimy w pięknych sypialniach, bierzemy pachnące kąpiele i znajdujemy się w wymarzonej bibliotece. Ale co z tego, jeśli w podziemiach pachnie śmiercią, a ogrodzenia tego pięknego więzienia nie widać?

Autorka ewidentnie ma talent. Napisała powieść, w której wnętrzu z łatwością można się znaleźć, którą można przeżywać i o której myśli się po przerwaniu czytania. Także charaktery, które stworzyła, są bardzo ludzkie, wiarygodne i wielowymiarowe. Dziewczęta nie są przedstawione płasko i nie tworzą tła dla losów Rhine. Są ważną częścią całej historii i niejednokrotnie nas zaskakują. To, czego mi trochę brakowało to pogłębienie świata poza murami rezydencji. Jakoś tak marnie rozkład świata został opisany. Dlaczego z Europy i Azji nic nie zostało? Wybuchła bomba, kometa uderzyła o Ziemię? Dlaczego to niby Stany Zjednoczone mają mieć najbardziej zaawansowaną technikę i z tego powodu przeżyć? Przecież Rosja, Japonia czy Korea niczym Ameryce nie ustępują. Tak marnie to wszystko zostało wyjaśnione. Pisarka skupiła się bardziej na problemach egzystencjonalnych Rhine i jej zamknięciu. Jednakże, ponieważ jest to pierwsza część trylogii, nie przekreślam jej i mam nadzieję, że w kolejnych tomach zagłębimy się w ten ponury świat przyszłości i stanie się on o wiele bardziej wiarygodny i wielowymiarowy. Ale jak na debiut, jest to bardzo dobra książka.

Polecam zarówno nastolatkom pragnącym romansu z odrobiną przygody jak i wielbicielom ciekawych, psychologicznych powieści, których akcja umieszczona jest w nieco innej rzeczywistości niż nasza obecna.

„Atrofia” Lauren DeStefano, wyd. Prószyński 2011, str. 319

piątek, 5 sierpnia 2011

Mała Księżniczka. Rafał Ziętek.


„Mały Książę, będąc na Ziemi, nie powiedział, że ma młodszą siostrę. Może po prostu nikt go o to nie zapytał? Posłuchajcie więc”.

Takimi słowami wstępu autor rozpoczyna podróż przez pustynię, na której spotyka małą dziewczynkę. Dzięki niej uczy się zupełnie nowego podejścia do świata, uczy się doceniać życie, nawet takiego najmniejszego żuczka, uczy się dostrzegać fakt, że nie wszystko się człowiekowi należy i na przykład trzeba podziękować deszczowi, że pada. Że w danym momencie jesteśmy tylko my i nikt więcej, a to oznacza, że nie możemy zrzucać odpowiedzialności na kogoś innego. Mała Księżniczka jest mądrzejsza od wszystkich dorosłych świata, a przy tym jest tak czysta, niewinna i dziecinna, że nie można jej nie pokochać.

Ta cienka książeczka jest bajką zarówno dla dzieci, jak i dorosłych, choć moim zdaniem, zdecydowanie bardziej dla dorosłych. Bo to dorośli stracili zdolność bezinteresownego pomagania, zachwycania się ziarenkami piasku, czy najmniejszymi żyjątkami. I ta książka ma nam o tym przypomnieć.

Została napisana niezwykle prostym językiem, powiedziałabym że aż za prostym. Ale może właśnie to wielki dorosły we mnie tak uważa? Myślę, że czasem należy zerknąć na swoje wewnętrzne dziecko i pozwolić mu się bawić i traktować świat jako cud, a ta opowieść bardzo ładnie może nam w tym pomóc. Przy jej czytaniu zadziwiająco wypoczęłam i odetchnęłam. I chociaż można by się czepiać, że autor starał się naśladować „Małego Księcia” i że średnio mu to wyszło, to myślę, że kiedy się o tym zapomni, to można bardzo ładnie z tej książeczki czerpać. A potem przeczytać swoim dzieciom i pomóc im poznać świat z zupełnie innej strony.

Mam też ochotę zacytować parę zdań, które szczególnie mnie urzekły lub dały do myślenia. Po prostu z jakiegoś powodu się spodobały.

„On musi być twardy, bo tak naprawdę jest bardzo miękki”.

„Świat, w którym się urodziłem i wychowałem, słowa takie jak demokracja i tolerancja odmieniał przez wszystkie przypadki. Jednocześnie dla słabych i niepasujących do obowiązującej mody był bezwzględny. Bóg, w którego gorąco wierzyłem, był Bogiem miłości. Pomimo to młodzi chłopcy ginęli w wojnach o to, kto ma rację. A rzeki poprzegradzane tamami, produkowały energię, żeby zaspokoić kolejne rozrywki świata”.

„Na naszym miejscu jesteśmy tylko my. Nie ma nikogo innego”.

Polecam, warto przeczytać :).

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu Novae Res.

„Mała Księżniczka” Rafał Ziętek, wyd. Novae Res 2011, str. 130

czwartek, 4 sierpnia 2011

Miłość na marginesie. Yoko Ogawa


Trudno mi określić japońską literaturę. Ma w sobie coś specyficznego, szczególnego. Coś pociągającego i skrajnie drażniącego. Ale to zależy od autora, od opowieści. Są książki, które mnie zachwycają, a są też takie, które nudzą niemiłosiernie i doprowadzają do szału. Japońska specyfika mentalna jest niesamowita i jak dla mnie, niepojmowalna. „Miłość na marginesie” zachwyciła mnie okładką i opisem. To naturalny, pierwszy krok. Cieszę się, że moje wrażenia po jej lekturze należą do pozytywnych.

Yoko Ogawa stworzyła opowieść prostą, bez zbędnych ozdobników, ale subtelną i przepełnioną wrażliwością opisów odczuć, myśli i otoczenia głównej bohaterki. Nie znamy jej imienia. Narracja jest przeprowadzona w pierwszej osobie i wiemy tylko tyle, ile Ona zechce nam powiedzieć. A nie mówi wiele. Dużo pomija, przeskakuje między dniami i miesiącami. Mimo to daje nam poznać niesamowitą historię osoby chorej na głuchotę czuciowo-nerwową. Może ją wywołać zdarzenie, które na nikim innym nie wywrze takiego skutku. Przecież przez odejście męża cierpią tysiące kobiet. Ale właśnie to prawdopodobnie wywołało chorobę.

Ta krótka książka jest zapisem wrażeń ze świata, w którym nie można mówić głośniej niż najcichszy szept, a każdy szelest przeradza się w ogłuszającą kakofonię. To również podróż przez krainę wspomnień. Jak wiemy, pamięć może być złudna, może nas mylić, podsuwać inne obrazy niż te, jakimi były, zanim nie stały się wspomnieniem. Nasza bohaterka poznaje pewnego stenografa, którego nazywa Y. Wkrótce ich znajomość przeradza się w przyjaźń, a z jej strony także w dziwną miłość do jego palców. Oszałamiają ją, czarują, nie może przestać się nimi zachwycać, chce je poczuć. A on na to pozwala. Sprawia to wrażenie dziwnego fetyszu, ale ma znacznie głębsze znaczenie, a wręcz powiedziałabym, że lecznicze.

Miłość tych dwojga skrywa się w niewypowiedzianych słowach, w momentach milczenia, w niebieskich znaczkach na nieznanym papierze. Muszę też powiedzieć, że wciąż nie wiem, na ile Y ją kochał i jakiego rodzaju była miłość z jego strony. Mogę tylko powiedzieć, że zakończenie mnie zaskoczyło, ale od początku książki miałam uczucie, że tak się stanie. Wiedziałam, że tutaj nie jestem w stanie przewidzieć końca. Ale to przecież dobrze, prawda?

Książka ciepła, delikatna, kojąca. Może nie ma w sobie czegoś oszałamiającego, ale mi się podobała i na pewno będę ją jeszcze za kilka lat pamiętać.

„Miłość na marginesie” Yoko Ogawa, wyd. W.A.B. Seria z Miotłą, Warszawa 2011, str. 203

sobota, 30 lipca 2011

Tajemnica amuletu. Jane Johnson


Myślałam, że to romans. Lekko przygodowy, ale jednak romans. Jednak pochwały mojej mamy sprawiły, że postanowiłam ją przeczytać. I bardzo się cieszę, że to zrobiłam bo szczerze mogę powiedzieć, że to najlepsza książka, jaką w tym miesiącu przeczytałam. I chociaż muszę wyrazić swoje lekkie poirytowanie infantylnym tytułem, który - oczywiście – nie jest oryginalnym, bo oryginalny brzmi i oddaje powieść lepiej, to jednak nie będę się nim za bardzo denerwować, bo mimo wszystko pasuje i ma swoje odniesienie do treści. Jednak „Solny szlak” (org. The Salt Road) zawiera w sobie duszę tej książki. Zupełnie nie rozumiem, czemu wydawnictwa tak uparcie tworzą swoje własne tytuły… Ale mniejsza o to.

„Tajemnica amuletu” to przepiękna opowieść o pustyni, Tuaregach – ludziach, którzy nie mają swojego państwa, a ich dom jest wszędzie tam, dokąd zechcą się udać – i o przeznaczeniu, które w dziwny sposób plecie pajęczyny naszego życia. Nigdy nie wiadomo kiedy, co i jak.

Powieść jest prowadzona w dwóch na przemian opisywanych wątkach. Bohaterką jednego jest Isabelle, pół Angielka, pół Francuzka. Isabelle jest zamkniętą w sobie osobą, otoczoną szczelnie zabudowanymi przez siebie murami, nie dopuszczającą do siebie nikogo. Zraniona przez oboje rodziców znajduje schronie w sztywnej pracy księgowej. Do czasu, kiedy dostaje od ojca list i amulet znaleziony w grobowcu pradawnej królowej Tuaregów Tin Hinan. Isabelle bierze urlop i wyrusza do Maroka. Drugi wątek to historia Mariaty, tuareskiej dziewczyny, potomkini Tin Hinan, której życie tak skomplikowanie się toczy, że tylko można ją podziwiać za siłę woli i jej wnętrze, za to, jaka jest.

I chociaż jest to powieść o tych dwóch kobietach, to tak naprawdę głównym bohaterem jest właśnie pustynia i jej lud. Jane Johnson pięknie przeplata akcję z historią Tuaregów, z opisami ich stylu życia, zwyczajów i wierzeń, które zasłużyły sobie na bardzo obszerną rolę w tej książce. Autorka potraktowała je jako czynną część akcji, równie ważną co wydarzenia spotykające bohaterów.

Ja osobiście jestem zachwycona tą książką. Czytałam dość powoli, ale to tylko wzmocniło i przedłużyło przyjemność z przebywania w świecie stworzonym przez autorkę. Pustynia jest opisana tak doskonale, że można poczuć słońce rozłupujące czaszkę na pół, piach zgrzytający w zębach i suche powietrze. Można razem z Mariatą układać wiersze na piasku i jechać wielbłądem przez pustynię. Można się wspinać razem z Isabelle w marokańskich górach lub uczestniczyć w poszukiwaniach informacji o amulecie. Można również spotkać ludzi straszliwie cierpiących z powodu ran zadanych w napadach i bestialskim zachowaniu władz. Władz, które chcą wymusić na Tuaregach życie w zamkniętym państwie, w obcej religii i obyczajach. Jane Johnson stworzyła powieść, która nie tylko daje rozrywkę, ale także uświadamia o losach Tuaregów, tak nam przecież zupełnie nieznanych. Zachodnia cywilizacja traktuje ich jak turystyczną atrakcję, a jest to całkowicie niesłuszne. Więcej dowiecie się z powieści.

Książka jest zainspirowana autentycznymi faktami oraz życiem samej pisarki, która będąc Angielką poślubiła Marokańczyka. Ogromnie polecam. Warto.

„Tajemnica amuletu” Jane Johnson, wyd. Sonia Draga, Katowice 2011, str. 390


Edit: Mam wrażenie, że nawet w minimalnym stopniu nie oddałam tego, co chciałam oddać, kiedy w trakcie czytania myślałam o recenzji. Trudno. Dodam tylko, że akcję ciężko przewidzieć, a zakończenie chociaż z niby do przewidzenia to nadal jest zaskakujące.

czwartek, 28 lipca 2011

Stos co się zowie :D.


Są dni, kiedy nic się nie dzieje i tęsknimy, żeby przyszła jakaś nowa książka - jakakolwiek - a są dni, kiedy jedna po drugiej same pakują nam się w ręce. Tak mam dzisiaj z tym stosikiem, który zebrał się niemalże całkowicie bez mojej inicjatywy.
Jakie książki, każdy widzi. Ponieważ ostatnio żyję w dziwacznym pędzie, to nie będę się rozdrabniała na ich szczególne przedstawienie. Część pochodzi od wydawnictw, część z biblioteki. Te z biblioteki dzielą się na dwie części: jedne to rezerwacje, o których myślałam, że dostanę za miesiąc co najmniej, a są dostępne już teraz, a drugie to takie, które same wpadły mi w ręce kiedy na nie zerknęłam i nie sposób było im się oprzeć. Chyba zacznę lubić swoją nową bibliotekę. Niby na półkach nic nie ma, w katalogu też, a jakoś udaje się zdobyć takie ślicznotki jak dzisiejsze :).

poniedziałek, 25 lipca 2011

NIE dla GMO!

“Nie wątp nigdy, że mała grupa troskliwych ludzi mogłaby zmienić świat. Tak naprawdę to jedyna rzecz, która go kiedykolwiek zmieniła”
Margart Mead

Dziś będzie krótko, ale poważnie. Oto kilka zdjęć z trzeciego już pikniku, w którym bierzemy udział pod hasłem „Polska wolna od GMO”. Dnia 23 – 24 lipca tysiące rolników i konsumentów działających na rzecz obrony tradycyjnego i ekologicznego rolnictwa wzięło udział w wydarzeniach z okazji „Dni Tradycyjnej Wsi. Dość niszczenia żywności przez korporacje”. Była to forma ogólnokrajowego protestu przeciwko ustawie o dopuszczeniu GMO. Przed nami jeszcze kilka protestów min. w Warszawie 27. VII. 2011 o godzinie 08.00 przed budynkiem Senatu (w tym dniu Senat będzie głosował nad nową ustawą o nasiennictwie).

Niestety propozycja ustawy o nasiennictwie została już przyjęta przez Sejm :-( Teraz czas na głosowanie w Senacie, które odbędzie się 27 lipca, czyli za 2 dni. Mam wielkie obawy i wewnętrzny strach, że nasza wsi spokojna, wsi wesoła może wkrótce zamienić się nie do poznania, a my będziemy skazani tylko na żywność z GMO! Genetycznie zmodyfikowana soja, czy kukurydza jest wszędzie. Patrz: lecytyna sojowa, emulgatory, wypełniacze w wielu produktach spożywczych tj. jogurty, słodycze, ketchup i inne. Oprócz tego zwierzęta będą masowo karmione genetycznie zmodyfikowanymi paszami. Najwięcej takich upraw jest w USA i krajach Ameryki Południowej. Europejskimi liderami jest Rumunia i Hiszpania. Najpopularniejszą rośliną transgeniczną jest soja. Kolejne to: kukurydza i rzepak. Uważam, że wszyscy powinniśmy mieć świadomość tego, co jemy.

W Polsce szczególną uwagę należy zwracać, kupując olej roślinny, gdyż do jego produkcji często wykorzystuje się transgeniczną soję i rzepak. W 2006 r. Greenpeace opublikował przewodnik zakupowy „Czy wiesz, co jesz?”. Zawiera on czarną listę, na której znajdują się produkty zawierające składniki GMO. Na liście są m.in. produkty takich marek jak: Wedel, Danone, Krakus, Yano, PEK, Tygryski, Constar, Agryf, La Siesta, Mazury, Ekodrob, Suwalskie Zakłady Drobiarskie, Animex Południe, Morliny, Zakłady Mięsne „Mazury” w Ełku, Zakłady Mięsne Mazury (Grupa Animex).

Źródło: Bartosz Machalica, Przegląd (11/2008)


W tych europejskich krajach już wprowadzono zakaz upraw GMO: Francja, Włochy, Węgry, Grecja, Luksemburg, Austria, Bułgaria.


Na tej stronie możesz podpisać petycję, jeżeli nie jest Ci obojętny Twój los i Twoje zdrowie http://alert-box.org/

Post nie pochodzi ode mnie i oryginalnie znajduje się TUTAJ.

niedziela, 24 lipca 2011

Teatr dla aniołów. Tomas Halik


Muszę się oduczyć, by przed przeczytaniem książki mieć wobec niej jakiekolwiek oczekiwania. To mnie zawsze gubi. Wyobraźnia rozbudzona okładką lub tytułem i doprawiona opisem na tylnej okładce bardzo rzadko znajduje potwierdzenie w treści czytanej książki.

Tak niestety jest też w omawianej dzisiaj pracy Tomasa Halika „Teatr dla aniołów. Życie jako religijny eksperyment”. Ja, jak to ja, podtytuł praktycznie zignorowałam i skoncentrowałam się na aniołach. Spodziewałam się, że to będzie o aniołach od pierwszej do ostatniej strony. Myślałam, że może będzie jakieś ciekawe spojrzenie na anioły w religii chrześcijańskiej, jakie miejsce mają one w naszym życiu, jaką rolę miały w przeszłości itd. Niestety ten śliczny tytuł jest tylko metaforą dla życia w wierze (lub niewierze) religii katolickiej.

Książka zdecydowanie dla ludzi zainteresowanych teologią. Dla tych, którzy śledzą najnowsze katolickie publikacje, doniesienia z innych religii, którzy po prostu w jakimś stopniu tym żyją. Uważam, że dla nich ta praca jest niezwykle ciekawa i być może zostawi jakiś ślad w ich myśleniu i podchodzeniu do tematu religii. Ponieważ ja do tych osób nie należę, tylko się zdenerwowałam, nieco wynudziłam i przysięgłam, że nigdy więcej nie wezmę do ręki żadnej publikacji dotyczącej religii. A już szczególnie katolickiej (autor ładnie wszystko cały czas nazywa chrześcijańską religią, ale trudno nie zauważyć, że rzecz ma się generalnie katolicyzmu).

Trzeba przyznać Tomasowi Halikowi, że usilnie starał się zachować obiektywizm dyskutując o tym, jak się dochodzi do wiary, jak Bóg zdobywa (moje określenie) wiernych i czy niewierzący mogą żyć w wierze i tym podobne, ale cały czas powoływał się na nowy testament, na słowa obecnego papieża i chcąc nie chcąc, patrzył na wszystko z punktu widzenia osoby wierzącej, z góry zakładając, że istnienie Boga jest pewnością, że Biblia mówi samą prawdę, i że wszystko jest tak, jak tam jest przekazane. A najbardziej, co mnie rozśmieszyło, to następujące zdanie:

„Byli przekonani [teologowie], że niewierzący jest niewierzącym, ponieważ nie potrafi lub nie chce uznać teologicznych argumentów za istnieniem Boga, a jest tak widocznie dlatego, że pycha zabrania mu uznać autorytet Boga lub Kościoła, który Objawienie przekazuje w sposób nieomylny i arbitralny”.

A Kościół to nie jest pyszny, kiedy uważa, że posiadł wszelką prawdę i ma zawsze rację? Tego typu kwiatków jest w tej książce więcej, dlatego jako osoba nie wyznająca żadnej wiary, byłam zdrowo poirytowana takim podejściem do sprawy. Niemniej jednak jest to praca bardzo dobrze napisana, każda teza jest poparta argumentami, a autor stara się roztrząsnąć sprawę religii na każdy możliwy sposób. Tylko, że mnie nie przekonał.

Książka doskonała do nawiązania dyskusji o tym, czy Bóg jakim przedstawia go religia chrześcijańska istnieje, czy warto być wierzącym i co to w ogóle znaczy – wierzyć. Ciekawa jestem, co by wynikło, gdyby w kółeczku usadzić wierzących i niewierzących i po przeczytaniu tej książki kazać im dyskutować.

Za możliwość przeczytania tej książki dziękuję wydawnictwu Znak.

„Teatr dla aniołów. Życie jako religijny eksperyment” Tomas Halik, wyd. Znak, Kraków 2011, str.237

sobota, 23 lipca 2011

Piękna ZŁAlicja. Rebecca James


Książka przykuwa przede wszystkim tytułem, a kiedy człowiek po nią sięgnie i odwróci na drugą stronę, zostaje przyciągnięty opisem:

„Piękna ZŁAlicja” to niezwykła książka, która chwyta za gardło i porusza najgłębsze uczucia od pierwszego zdania: „Nie poszłam na pogrzeb Alicji”. To wyjątkowa proza najwyższej literackiej próby.
Mroczna, hipnotyczna opowieść przyniosła 39-letniej bezrobotnej matce czwórki dzieci z Australii z dnia na dzień miliony dolarów. Rebecca James zszokowała swoim talentem wydawców w 38 krajach. Jej opowieść o winie i karze, o toksycznej przyjaźni, o manipulacji uczuciami, o miłości prowadzącej do zbrodni przemówi do wrażliwości wkraczających w dorosłość i dorosłych czytelników.

Nie wiem czego się dokładnie spodziewałam po przeczytaniu tego opisu, ale na pewno miałam nieco zawyżone wymagania. Na pewno wyobrażałam sobie dorosłych ludzi, a nie nastolatków przed osiemnastymi urodzinami. W jakiś sposób zaważyło to na moim odbiorze książki i cały czas podświadomie żałowałam, że bohaterowie nie są starsi. Ale abstrahując od tego, książka jest dobra. Może nie zasługuje na piątkę, ale na mocną czwórkę na pewno.

W sumie autorka niczym nowym mnie nie zaskoczyła. Motywem przewodnim książki jest podskórne uczucie grozy, niepokoju, świadomość, że coś jest nie tak, ale do końca nie wiadomo co. Oczywiście wszystko to pochodzi od pięknej, złej Alicji, która zdecydowanie ma problemy psychiczne (z łatwością można wyodrębnić psychozę depresyjno-maniakalną, ale podejrzewam, że profesjonalny psychiatra rzuciłby jeszcze kilkoma chorobami) i chociaż my, czytelnicy, mamy pełną świadomość tego, że coś z nią nie tak, to główna bohaterka Katherine dopiero się tego uczy, a my sami zupełnie nie wiemy co jest przyczyną choroby Alicji.

Ta opowieść jest także prowadzona w trzech różnych trybach – przeszłość, teraźniejszość i przyszłość, która jest momentem, w którym Katherine opowiada całą historię i tym samym jest właściwą teraźniejszością. Taki sposób opowiadania powoduje tylko natężenie niepokoju i wzmacnia chęć dowiedzenia się – co do cholery tak naprawdę się stało? I kiedy Alicja wreszcie zginie? Bo że zginie, to wiemy od pierwszego zdania książki. Szczerze mówiąc, nie mogłam się doczekać tego momentu, bo dziewczyna miała niesamowity talent do wnerwiania i wywoływania w czytelniku złych uczuć skierowanych ku niej samej. A kiedy już wreszcie to się stało, stało się też oczywiste dlaczego Katherine uważa, że Alicja zniszczyła dosłownie wszystko.

Być może niektórzy będą/są zachwyceni tą podskórną świadomością czającego się zła, ja niestety wolę książki „bezpieczniejsze”, a tego typu zło jestem w stanie znieść tylko w książkach fantasy, a tam z kolei prawie nigdy nie występuje (przynajmniej w tych, które ja spotykam). W swojej czytelniczej „karierze” dość się już naczytałam i naprzeżywałam tego typu klimatów i zmanierowanych, zepsutych umysłów, dlatego ta książka nie wywołała we mnie całkowitego zachwytu. Niemniej jednak nie można odmawiać autorce talentu i daru by przedstawić tak dobre profile psychologiczne postaci. Aczkolwiek przy tym też bym się kłóciła, że spotykałam lepsze.

Moim zdaniem książka jest wstanie całkowicie zachwycić „wkraczających w dorosłość” i to tych we wstępnej fazie, a czytelnicy dorośli mogą mieć większe wymagania i poczucie, że mimo generalnej świetności, czegoś zabrakło.

„Piękna ZŁAlicja” Rebecca James, wyd. Amber, Warszawa 2011, str. 342
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...