piątek, 31 grudnia 2010

Nowy rok. Nowy stos. Albo dwa.


Przyjechała do mnie Alina. Ze stooosem. Trudno to nazwać stosem. Albo stosikiem. To był stooos. Do niego jeszcze dochodzą trzy moje książki, które mi odwiozła, dwie z nich są bardzo grube, więc stooos musiałby być nazwany stoooooos ;D. Nie wiem, kiedy to będę czytać, ale można uznać, że mój urlop się skończył. Nie to, że narzekam, już zaczęłam czytać wytęsknioną "Ugrofińską wampirzycę" :). Ale... żeby dobić i Was i siebie, powiem, że dzisiaj poszłyśmy do biblioteki i wróciłyśmy z kolejnym stosem. Heh. Chyba najpierw zabiorę się za książki publiczne, a później te prywatne, Aliny ;).

Nie będę szczegółowo mówiła, jakie książki "dostałam", bo to chyba widać, a przy każdej wymieniać "dlaczego" je chciałam, to zbyt wiele pisania. Najprostszy i najbardziej oczywisty powód, to że chciałam je przeczytać ;).
A, Pilipiuk to prezent świąteczny :).

Wam wszystkim życzę najcudowniejszego Nowego Roku 2011. Spełnienia marzeń, wszystkich planów, roku pełnego pozytywnej energii i następnych marzeń, które zostaną spełnione w kolejnym :)).

wtorek, 28 grudnia 2010

Urrrlop

A ja sobie chyba na urlopie jestem. Jakoś nie chce mi się czytać. Uwierzy ktoś z kochanych molików? To herezja, nie? ;) Ale poważnie. Zaczęłam "Posiadłość Blackwood" ale urwałam na którejś stronie. Nie dlatego, że mi się nie podoba, bo podoba, tylko... no. Brak chęci. Mam też "Oko jelenia" Pilipiuka, które komuś obiecałam przeczytać, ale na przeglądaniu książki mniej więcej raz dziennie się kończy. Tak naprawdę w mojej świadomości istnieje jedynie Ugrofińska Wampirzyca, którą pojutrze przywiezie mi Alina. Ale to nie tłumaczy braku ochoty na czytanie! To wymyśliłam sobie, że na urlopie jestem... ;).

niedziela, 19 grudnia 2010

Kitty i Nocna Godzina. Carrie Vaughn


Ja naprawdę mam słabość do wszystkiego co wampirze i wilkołacze (szczególnie do tego pierwszego, ale nie wiedzieć czemu, tam gdzie wampir, na pewno znajdziemy również wilkołaka) i kiedy widzę książkę po której okładce z góry wiadomo, że dotyczy świata nadnaturalnego, muszę ją chociaż przejrzeć. I choć wiem, że nie będzie niczym specjalnym, to i tak ją biorę. Szczęśliwie czasami zdarzają się odstępstwa od tej reguły i nie każda książka okazuje się koszmarem dla ludzi pozbawionych smaku i inteligencji. Taką niespodziankę zrobiła mi „Kitty i nocna godzina”.

Notka reklamująca książkę na okładce informuje nas: „Didżejka wilkołaczka zakochana w seksownym łowcy wilkołaków”. Naprawdę, wisi mi w kim jest zakochana (tym bardziej, że wcale aż tak nie jest) ale jeszcze nigdy nie czytałam o kobiecie-wilkołaku i to didżejce (co mnie osobiście w oddali jawi się jako fajny zawód). Kitty okazuje się pracować nocami w radiu, zwykle przy puszczaniu muzyki. Wszystko się zmienia, kiedy pewnej nocy dzwoni słuchacz i zadaje pytanie: „Wierzysz w wampiry?”. Nagle Kitty całą audycję rozmawia z ludźmi o wampirach i wilkołakach, przyciągając tym do radioodbiorników znacznie więcej słuchaczy, niż ktokolwiek by przypuszczał. Dostaje podwyżkę i od tej pory prowadzi audycję zwaną „Kitty i Nocna Godzina”. Nie każdemu się to podoba, szczególnie przywódcy miejscowego rodu wampirów oraz jej własnemu alfa. Obaj każą jej zakończyć audycję, ale jest ona pierwszą rzeczą w życiu Kitty, na której jej zależy. Poza tym daje jej wolność i własne miejsce tylko dla siebie. Wraz z rozwojem akcji Kitty dorasta, z młodego wilka zmienia się w kogoś, kto ma dość strachu i płaszczenia się przed silniejszymi. Zamachy na jej życie, tajemniczy seryjny morderca, wewnętrzne problemy watahy, policja na głowie i znikomy wątek miłosny – oto życie Kitty. I nie należy zapominać o audycji. Bo tak naprawdę wszystko dzieje się właśnie przez „Nocną godzinę”.

Książkę czyta się dobrze. Autorka ma dobry język, co sprawia, że gładko się przepływa po stronach, często zapominając o świecie rzeczywistym. Nie ukrywam, że bardzo podobało mi się spojrzenie na wilkołaki. Mimo, że bazuje na doskonale znanych nam podstawach (pełnia, alfa, beta, bieganie po lesie i uwielbianie surowego mięsa), to zostało przedstawione w stosunkowo oryginalny sposób i – przede wszystkim – jest to książka o wilkołakach i trochę wampirach, a nie na odwrót, dzięki czemu mamy doskonały wgląd w wilkołaczy świat. Myślę, że Carrie Vaughn naczytała się sporo o zachowaniach zwierząt (czy konkretnie wilków, nie mnie to oceniać), gdyż w sposób ciekawy i wiarygodny opisała zwierzęce cechy Kitty i jej znajomych z watahy. Podobały mi się także fragmenty, w których świat był pokazany z punktu widzenia wilczycy, a nie Kitty w ludzkiej postaci.

Kolejnym plusem dla książki jest to, że duża część treści zostaje nam przekazana w formie audycji radiowej, dzięki czemu mamy żywe tempo, mnóstwo informacji, a także pełno wątków, które się dzięki nim rodzą i tworzą pozostałą część powieści.

Jedyną wadą, jaką w tej książce dostrzegłam, było to ulotne „coś”, co przywodziło mi na myśl powieści Laurell K. Hamilton, z tym wypadkiem, że to nie główna bohaterka była łowczynią wampirów i wilkołaków, a jej znajomy. Jednakże nie przeszkadzało mi to w cieszeniu się każdą stroną i przeżywaniu życia Kitty.

Na koniec ciekawostka dla miłośników muzyki. Po ukończeniu książki znajdziemy listę kilkunastu piosenek, przy których tworzyła autorka. Są utrzymane w odrobinę mrocznym alternatywnym rocku z lat dziewięćdziesiątych, ale nie tylko. Dzięki niej odkryłam zespół Garbage, z którym nigdy wcześniej się nie spotkałam.

Polecam tę książkę wszystkim wielbicielom fantasy i stawiam wysoko nad takimi pozycjami jak „Pamiętniki wampirów” czy zrecenzowane wcześniej „Kiedy nadchodzi ciemność”. Trochę wręcz żałuję, że to Amber wydało „Kitty”. Myślę, że w wydaniu innego wydawnictwa stanowiłaby znacznie ciekawszą pozycję i przyciągnęła więcej czytelników. Teraz będę polowała na drugą część, pt. „Kitty i nocny Waszyngton”.



piątek, 17 grudnia 2010

Opactwo Northanger. Jane Austen.


„Opactwo Northanger” mogłoby się równie dobrze nazywać „Bath – Opactwo Northanger”, ponieważ połowa książki dzieje się w pierwszej miejscowości, a druga połowa w opactwie. Ale nie brzmiałoby to już tak ładnie, prawda? W tej jednej z pierwszych powieści Austen znów stykamy się z nieco biedną dziewczyną, która zakochuje się w kimś bogatszym. Po drodze natykają się na mnóstwo przeszkód, by na koniec stanąć przed upragnionym ołtarzem. Nie ma w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że jest to najzabawniejsza książka Austen z jaką się do tej pory spotkałam, a wciągnęła mnie tak, że na głos krzyczałam na bohaterów, ciśnienie mi się podnosiło, bądź też zgrzytałam zębami z irytacji (wynikającej z osobowości postaci). I tak przy okazji, czy nie można by kiedyś napisać o bogatej pannie i jej biednym ukochanym?

W „Opactwie…” Jane Austen udowadnia, że jest inteligentną kobietą z cudownym, ironicznym poczuciem humoru. A cała historia jest wspaniałą satyrą ówczesnych czasów i przede wszystkim ówczesnych powieści. Autorka niejednokrotnie żartuje sobie z tego, co i jak powinno być napisane w powieści i na przekór kieruje swoimi bohaterami w odwrotny sposób. Mam wrażenie, że traktowała swoich bohaterów z lekką złośliwością, ale nie bez serca. Sprawiało to również, że do tych złośliwostek włączała też nas, czytelników, wiedząc, czego od powieści oczekujemy i robiąc na przekór. Ponieważ jednak jest osobą raczej ciepłą i takie pisze powieści, wszystko zmierza do szczęśliwego zakończenia.

Podziwiam autorkę za niesamowitą umiejętność przedstawienia bohaterów tak realnie, tak różnorodnie, tak wiarygodnie. Każdy z nich jest inny, każdy przedstawia stereotypową figurę, ale nie robi tego w monotonny sposób – bohater nadal zachowuje indywidualność. Tak jak w poprzedniej recenzji dotyczącej powieści Jane Austen uznałam, że „Perswazje” to nieco zmieniona plenerowo kopia „Dumy i Uprzedzenia”, tak twierdzę, że „Opactwo Northanger” jest niezwykle oryginalnym i błyskotliwym dziełem.

Catherine Morland jest słodką osóbką, ucieleśnieniem dziewczęcej naiwności, czystości, ale i ciekawości świata oraz umysłu, który odpowiednio skierowany, może się bardzo rozwinąć.
Henryk Tilney to jej ukochany, który zainteresował się nią, ponieważ przyciągnęła go do niej sympatia jaką do niego żywiła. Inteligentny, z ironicznym poczuciem humoru, niezwykle sympatyczny. Nieraz przywodził mi na myśl samą autorkę.
Isabella Thorpe to symbol przebiegłej dziewczyny z nizin, która o nieco głupim, ale wystarczająco sprytnym umyśle dąży do dobrze ustawionego życia i chwyta się czego może, kłamiąc i łudząc osoby, które obdarzyły ją zaufaniem.
Na koniec brat Isabelli, John Thorpe, który to był adresatem tych moich zdenerwowanych okrzyków oraz sprawcą podniesionego ciśnienia. Dwa razy przez niego odkładałam książkę, nie mogąc dalej czytać o jego zachowaniu, poczynaniach i patrzeć, jak Catherine daje mu się wmanewrowywać (na szczęście tylko na początku).

Gdybym nie czytała „Dumy i Uprzedzenia”, to właśnie ta książka Jane Austen byłaby moją ulubioną. Jest naprawdę świetna, nie nuży ani razu, często rozśmiesza i wyzwala silne emocje (jak widać powyżej). Do tego pewna postać przez cały czas prowadzi pewne działania, których powodu powstania nigdy bym nie wymyśliła i się po niej tego nie spodziewała. Uwierzcie – jest ciekawie.

Za polecenie książki dziękuję Czarny(w)Pieprz :).

wtorek, 14 grudnia 2010

Krwawy Kantyk. Anne Rice


Zacznijmy od spraw natury cielesnej. Odkąd pamiętam, tytuł tej książki zawsze czytałam „Krwawy antyk” i bardzo się zdziwiłam, kiedy się okazało, że to kantyk. Według Wikipedii „kantyk” to „śpiew liturgiczny w kościołach katolickich”, co uważam jest nad wyraz trafionym tytułem książki i chwała wydawnictwu, że go tak dosłownie przetłumaczyli. Druga rzecz, że pokochałam tę książkę za jej idealną grubość, format, czcionkę, papier na jakim została wydana. I zapach. Za zapach najbardziej, bo już kiedyś miałam w swoich rękach książkę pachnącą identycznie i chyba musiała być dla mnie ważna, skoro za każdym razem jak wącham „Krwawy kantyk” to mam w sobie uczucie czegoś ważnego, tęsknego, ale zapomnianego. Podejrzewam, że też musiała to być książka z wydawnictwa Rebis. I wybaczcie mi nadużywanie słowa „książka” w jednym akapicie.

„Krwawy kantyk” jest to dziesiąta część Kronik Wampirów (pal sześć, że w bibliotece dostałam zaćmienia i myślałam, że ostatnia). Akcja powieści rozgrywa się w dworze Blackwood lub jego Nowoorleańskich okolicach. Dużą rolę odgrywa tu rodzina czarownic Mayfair, a szczególnie jego aktualna dziedziczka Rowan oraz przyszła dziedziczka Mona. A także pewien nieznany do tej pory gatunek Taltos i to on jest zarzewiem głównej akcji. Występuje oczywiście wampir Lestat, jako że to on niby pisze Kroniki.

Skoro już jesteśmy przy Lestacie, to powiem, że jego postać jest irytująca, zabawna, czasami nudna oraz może być ciekawym stadium psychologicznym (ale wtedy trzeba by przeczytać każdą część Kronik). Jego… sposób bycia, kiedy mnie nie śmieszył lub drażnił, to zawodził. Pamiętam Lestata z „Lestata” czy „Wywiadu z wampirem” (okay, filmu, bo książki jeszcze nie czytałam, ale scenariusz filmu napisała Rice, więc powiedzmy, że się liczy) i był tam o wiele mroczniejszy i bardziej wampiryczny. Sam w „Krawawym Kantyku” mówi, że chce być świętym i wstąpił na drogę cnót i to go tłumaczy, niemniej jednak jakoś dziwnie mi było go takim widzieć. Ja lubię prawdziwe wampiry. Dlatego chyba sobie w najbliższym czasie obejrzę „Wywiad z wampirem”.

Uważam, że Anne Rice musiała czasami być znudzona pisaniem o samych wampirach, ponieważ duża część Kronik została poświęcona rodzinie Mayfair. Jest to wiekowy ród czarownic, które jednak na mój gust są mało czarownicowate. Ich jedynymi „innymi mocami” jest telepatia oraz nad wyraz duża aktywność duchów, z którymi i tak sobie nie radzą i Lestat musi pomóc.

Ogólnie przez całą książkę nic się nie dzieje. Dużo rozmów, rozmyślań Lestata, a właściwa akcja jest tak poprowadzona, że w zasadzie jej się nie zauważa. Mimo to książkę się czyta dosyć lekko i powiedzmy, że wciąga (skoro ja ją dokończyłam, znaczy, że zła nie jest). Sprawiła jedynie, że mam ochotę na takiego Wampira Armanda, Pandorę lub ten nieszczęsny Wywiad, który chodzi za mną niczym widmo, od kiedy dowiedziałam się o istnieniu tej serii. W obecnej stercie książek przede mną jeszcze poprzednia część Kronik „Posiadłość Blackwood”, znacznie grubsza i podejrzewam, że równie mało wampiryczna. Ale. Nie mów hop, dopóki nie przeskoczysz i nie oceniaj książki po okładce.

sobota, 11 grudnia 2010

Odyseja kota imieniem Homer. Gwen Cooper


Gwen Cooper od wielu lat jest wolontariuszką na rzecz niewidomych, ubogich, potrzebujących i zwierząt. Posiada trzy koty, każdego z nich uratowała od śmierci. Jak sama mówi – najpierw je przygarnęła, bo tego potrzebowały. Dopiero później je pokochała. Z jednym wyjątkiem. Jej trzeci kot, malutki, czarny Homer sprawił, że pokochała go od pierwszej chwili.

Niewidome stworzonko, które ocaliła od niechybnej śmierci okazało się podarunkiem od losu. Przez lata uczyło ją miłości, odwagi, a także… o związkach. Homer, chociaż niewidomy, jest niezwykle żywotnym kotem, żądnym przygód, groźnym niczym pies obronny (jest o tym cały rozdział) i obdarzającym miłością każdego – z wzajemnością. Gwen jeszcze nie spotkała człowieka, który by nie kochał jej kota.

Ja także mu się nie oparłam. Przecudownych opowieści mamy bez liku. Ta powieść to ogromny ładunek miłości i pozytywnej energii. Niejednokrotnie też ryczałam jak bóbr, co przy książce nie zdarzyło mi się już dawno. Jednym z momentów, które najbardziej utknęły mi w pamięci, jest opowieść Gwen o 11 września 2001 roku. Do tej pory nie spotkałam się z relacją osoby, która tam była. Swoje doświadczenia z tym wydarzeniem czerpałam jedynie z wiadomości i filmów. Gwen jest pierwsza, a sposób w jaki opowiedziała swoje przeżycia sprawił, że poczułam je jak nigdy. I ryczałam bardziej niż przy zakończeniu „Twój na zawsze”. Niestety nie będę dalej mówiła, żeby nie spolerować, do czego mam szczególny talent.

Kocham całą tę powieść, za jej przekaz, poczucie humoru, mądrości życiowe, które naprawdę są mądre, a nie tylko sloganami i oczywiście za Homera. Z łatwością wyobrażałam sobie scenki z życia kotów, które opisywała autorka. Może dlatego, że sama mam je teraz trzy (dwa plus od miesiąca jedna mała przybłęda, która czeka na przygarnięcie, ale nie ma szczęścia), ale niewątpliwie również dzięki talentowi Gwen Cooper do plastycznego ukazywania sytuacji. Każdy z jej kotów jest indywidualnością, co autorka doskonale pokazała personifikując ich gesty czy spojrzenia. Był to doskonały zabieg i uważam, że nie musiała się wysilać by to zrobić. Każdy posiadacz kota wie, o czym mówię.

Gorąco polecam tę książkę każdemu, nie tylko posiadaczom zwierząt. Przysięgam, że niewiele jest aż tak pozytywnych propozycji czytelniczych na rynku. „Odyseja kota imieniem Homer” to najlepszy zastrzyk na wzmocnienie jaki można sobie zaaplikować. Jako plus może dodam, że nie znalazłam nic, co można by zarzucić pisarstwu Gwen Cooper. Całość czyta się szybko, głęboko przeżywa, a kończy pociągając nosem…

Po kociemu

Hahaha. No więc tak. Obawiam się, że wyszło, jakbym była świrnięta na punkcie kotów. Trochę jestem, ale bez przesady i nie mam w domu kolekcji porcelany z malowidłami kotów ;). Ale co ja poradzę, że po prostu tak wyszło? Chciałam zmienić szablon i przeglądałam sobie DeviantArt. Tam trafiłam na przecudowną galerię [klick] i nie mogłam się oprzeć by nie zaadoptować kilku kotków ;). W dodatku wczoraj skończyłam książkę, której głównym bohaterem jest niewidomy kot i jak tylko poprawię recenzję, to ją opublikuję. Ale pocieszę Was, to tylko chwilowe...

środa, 8 grudnia 2010

Drugie życie Bree Tanner. Stephenie Meyer


Bree Tanner, nowo narodzona, która staje się wampirem tylko po to, by zostać mięsem armatnim w potyczkach Victorii, która chce się zemścić na Cullenach, a przede wszystkim Edwardzie i Belli. Dla czytelników Sagi jest tylko mgnieniem, ot kolejnym wampirem, niezbyt ważnym dla ogółu powieści. Stephenie Meyer uznała inaczej i postanowiła napisać osobną książkę o młodziutkiej Bree.

Spoglądając na tytuł „Drugie życie Bree Tanner” spodziewałam się czegoś ciekawego, czegoś, co by odpowiadało dziewczynie, jaką miałam przed oczami kiedy widziałam jej imię i nazwisko, a czego najwidoczniej nie widziała autorka. I, no dobrze, przyznam się – nieszczególnie pamiętałam kim była Bree i dlatego być może oczekiwałam czegoś więcej.

Ta krótka powieść jest tak naprawdę opowiadaniem, moim zdaniem wydanym tylko dlatego, by zdobyć jeszcze więcej pieniędzy. W końcu wszystko co jest kojarzone ze „Zmierzchem” sprzedaje się jak ciepłe bułeczki. Bardzo się cieszę, że powstrzymałam się te kilka razy, kiedy już już kupowałam tę książeczkę. Tak szumnie reklamowane opisy o nowo narodzonych nie wniosły nic, czego bym już nie wiedziała i naprawdę, nie musiałam czytać o ich szczeniackich zachowaniach, by pogłębić swoją wiedzę (o żadnym pogłębianiu nie mogło być mowy, wspomnienia Jaspera wszystko tłumaczyły wystarczająco). Cała książka to pokazywanie Rileya, jak to on oszukuje i wiedzie na manowce wszystkie wampiry, które inteligencją nie grzeszą i nigdy nie pomyślą, że coś jest nie tak. Bree oraz jej nowy przyjaciel Diego są jedynymi, którzy coś podejrzewają, jednak nadal są tak otumanieni, że tracą życie dla sprawy Riley’a (i Victorii). Ożywiałam się jedynie w momentach, kiedy widziałam Bellę i Cullenów oczami Bree, niestety jest tych momentów zbyt mało.

Książkę polecam… Nie polecam. Można ją przejrzeć na miejscu w sklepie, ale broń Boże nie kupować, strata pieniędzy. Jest tak nijaka, że zupełnie nie wiedziałam, jak mam o niej coś napisać, a tę recenzję, choć krótszą od innych, piszę stanowczo o wiele dłużej.

sobota, 4 grudnia 2010

Perswazje. Jane Austen.


Jane Austen jest moją wierną towarzyszką przez lata i nigdy nie da o sobie zapomnieć, najwyżej na chwilę się oddala. Często jednak powraca, a to w kolejnych ekranizacjach, a to w powieściach do niej nawiązujących, a wreszcie w swoim własnym dorobku. Także można powiedzieć, że po głowie plącze się nieustannie, a to oczywiście owocuje gwałtownym przypływem uczuć do jej powieści. Tak miałam z „Perswazjami”, które zapragnęłam przeczytać po obejrzeniu filmu „Jane Austen’s Book Club”.

Jak sam tytuł wskazuje, przekonanie kogoś do czegoś jest tam ważnym wątkiem. Anna Elliot, druga córka baroneta sir Waltera Elliota w wieku dwudziestu lat zakochuje się w człowieku bez pieniędzy, pozycji i wyrobionego nazwiska. Młodzi chcą się pobrać, już się zaręczyli, ale cała rodzina oburzona niskim pochodzeniem Fryderyka Wentwortha odradza Annie ten ślub, a już szczególny wpływ ma na nią przyjaciółka jej zmarłej matki, która teraz służy jej opieką i autorytetem. Udaje jej się przekonać, że Anna robi to bardziej dla jego dobra, niż swojego i dzięki temu dziewczyna zrywa zaręczyny, łamiąc Fryderykowi serce. Jest to przeszłość, na której oparta jest teraźniejszość powieści, dziejąca się osiem lat później. Fryderyk jest teraz kapitanem Wentworthem w marynarce i w czasie wojny zdobył dwadzieścia pięć tysięcy funtów, co czyni go jak najbardziej słuszną partią. Ale czy nadal kocha Annę? Czy ona ma u niego jakieś szanse? Dlaczego oboje nadal są samotni?

Jane Austen po raz kolejny pięknie rozpisuje się o różnicach między warstwami społecznymi, kpi sobie z ludzi miałkiego umysłu i wychwala tych o słusznych poglądach i dobrym sercu. Czytając tę powieść nachodziło mnie wiele pytań dotyczących jej własnego życia – między innymi, czy sama odczuwała różnice klasowe? Czy dane jej było ich doświadczyć? Czy utożsamiała się z którąś bohaterką? Bo nie da się ukryć, że „Perswazje” to „Duma i Uprzedzenie” w nowej oprawie, ze zmienionym tylko miejscem zamieszkania, stanowiskami bohaterów i nowymi imionami. Chociaż może nieszczególnie to ostatnie, bo nad wyraz narzucały mi się dwa imiona sióstr Anny – Elżbieta i Mary, które przecież były siostrami w „Dumie i Uprzedzeniu”. Niemniej jednak porównania miałam następujące: Fryderyk to Darcy, Anna to Elizabeth, sir Walter i Elżbieta to pan Collins, kapitan Harville to pułkownik Fitzwilliam , kuzyn Elliotów, William Elliot, to wypisz wymaluj Wickham, a pozostali bohaterowie to ogólna mieszanka cech i charakterów znanych nam z tej najsławniejszej powieści. Dlatego bardzo mnie zastanawia, czy w pozostałych książkach Austen również będę miała takie skojarzenia, czy może tylko w tej tak to wygląda.

„Perswazje” czytało się momentami ciężko, a momentami akcja tak wciągała, że strony same uciekały, co jest typowe dla twórczości tej pisarki. Również pod koniec miałam nieodparte wrażenie identyczności z „Dumą…” – wątek dojścia do porozumienia między Anną a kapitanem Wentworthem i wyjaśnienie wszystkich niedomówień między nimi.

Na Austen trzeba mieć nastrój, a wręcz powiedziałabym, że potrzebę. I chociaż nie porywa oraz wymaga od czytelnika skupienia i wzmożonej uwagi, to ma w sobie coś lekkiego, pomagającego w odprężeniu. Polecam do koca, kubka herbaty i śnieżycy za oknem.

środa, 1 grudnia 2010

Mechanizm Serca. Mathias Malzieu


Długo zwlekałam z tą recenzją. Zbyt długo. Ale jest, a to chyba najważniejsze.

„Mechanizm Serca” to baśń dla dorosłych. I ma w sobie wszystko to, co w baśniach najpiękniejsze i najstraszniejsze. Jest urzekającą opowieścią o miłości – tej jednej i najważniejszej. Ale to także okrutna bajka i jako taka zawiera prawdę ubraną tylko w piękne błyskotki. Bo nie zapominajmy: baśnie mówią o rzeczywistości.

Jack jest dzieckiem porzuconym i nie dość tego, prawie umarłby w dzień swoich narodzin, najzimniejszy dzień w dziejach świata. Aby go uratować, Madeline – kobieta przyjmująca jego poród i prowadząca coś w rodzaju domu dziecka - wszczepia mu zegar z kukułką zamiast serca. Dzięki temu chłopiec przeżywa. Dzięki temu nikt nie chce go adoptować, dzięki temu Madeline może go zatrzymać dla siebie. Pewnego dnia, podczas jednej z nielicznych wypraw na miasto, Jack spotyka Acaccię, małą piosenkarkę o przecudownym głosie, która bez swoich okularów wiecznie się o coś potyka. Dla niej bije głośno jego serce (dosłownie) i to ona staje się jego przekleństwem.

Mathias Malzieu stworzył metaforę świata męsko-damskich stosunków. I mechanizm serca należy traktować dosłownie tak, jakie jest znaczenie tych słów. To mechanizm, w którym zahaczają o siebie zębatki euforii, szczęścia, zawodu, zazdrości, rozgoryczenia, wściekłości i wszystkich tych uczuć, które składają się na wszelkiego rodzaju relacje, zwane jednym słowem – miłość.

To nie jest bajka ze szczęśliwym zakończeniem. Koniec Jacka jest smutny, ale pozostaje we mnie uczucie, że sam jest sobie winien. Acaccia była kobietą okrutną, jej mężczyźni naiwniakami. Manipulowała nimi, a im ani razu nie przyszło do głowy się jej postawić. Przeciwnie – walczyli o nią do ostatniego tchu (dosłownie). Można powiedzieć, że znienawidziłam jej postać, aczkolwiek miałam osobliwe wrażenie, jakby autor przełożył na książkę swoje gorzkie doświadczenia. Czy tak było? Nie wiem. Wiem, że ta przenośnia dotycząca takich relacji w miłości wyszła mu doskonale, chociaż niejako jednostronnie. Bo to my, kobiety, jesteśmy złe.

Autor poruszył też jeszcze jedno oblicze miłości, mianowicie tej rodzicielskiej. Czasem tak bardzo kochamy swoje dzieci, że boimy się pozwolić rozwinąć im skrzydła. Wyjść za próg domu. Zakochać się. Powtórzyć nasze błędy. Madeline chciała osiągnąć niemożliwe i jako niemożliwe, ani trochę się nie udało. Jedynie podarowała Jackowi lekcję życia o smaku gorzkiego łopianu.

Czy polecam „Mechanizm Serca”? Chyba tak. Bo zawiera jeszcze więcej niż ja zdołałam opisać, bo skłania do przemyśleń niejako odruchowo, bo nie pozostawia czytelnika obojętnym. Tę książkę można i kochać i nienawidzić, a nawet dwa w jednym. No i jest pięknym obrazem. Plastycznym, poetycznym, z odrobiną makabry.

Edit: Pominęłam jedno - całą książkę widziałam, niczym film zrobiony przez Burtona. Nie pogniewałabym się, gdyby kiedyś tego dokonał. Atmosfera już jest zbliżona, a postacie w mojej głowie przypominają te z Gnijącej Panny Młodej. Podejrzewam, że właśnie zniechęciłam jedną trzecią potencjalnych czytelników ;). Choć może nie, jakoś nadzwyczaj duża ilość ludzi lubi ten film, schade. Niemniej jednak, Burton byłby odpowiednim reżyserem :).
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...