czwartek, 25 sierpnia 2011

Tabu. Casey Hill


Moje pierwsze wrażenie – jaka fajna okładka! I jeszcze dotykowa! Pewnie, że każdą można dotknąć, ale ta ma specjalnie perforowaną, tak, że czuć wypukłości pod palcami i tak siedziałam i ją głaskałam przez dobre kilka minut, kiedy ją dostałam. Szczęściem jest, że tym razem jakie opakowanie, takie wnętrze.

„Tabu” to misternie skonstruowana intryga, sporo psychologii, oczywiście w tle mały romans, ale bez żadnych przeszkód dla czytelnika głodnego mocnych wrażeń, a tych, zapewniam, nie zabraknie. Szczegółowe opisy miejsc zbrodni tajemniczego seryjnego zabójcy mogą spowodować odruch wymiotny, szczególnie jak ktoś jest właśnie w trakcie jedzenia. Tym bardziej, że autorka bardzo skupiła się na zmyśle węchu i wraz z główną bohaterką wdychamy zapach rozkładających się ciał, zwietrzałej krwi i tym podobnych. Jest to naprawdę ciekawy zabieg, chyba rzadko wykorzystywany. Sprawić, by książkę odbierało się węchem, a nie samymi oczami? Ludziom o słabych nerwach chyba odradzam, choć opisy nie są jakieś bardzo długie. Ale o co chodzi.

Reilly jest śledczym sądowym. Przenosi się z Ameryki do malutkiego Dublina, przekonana, że w takim mieście niewiele się będzie działo. Niestety spotyka ją przykra niespodzianka, bo wkrótce po przyjeździe w bogatej dzielnicy zostają odkryte dwa trupy pary młodych ludzi. Z początku nikt tego nie łączy z innym zabójstwem, ale Reilly ciągle coś nie daje spokoju – i słusznie. Nie mija wiele czasu, a Dublin pogrąża się w fali morderstw, które zdają się nie mieć żadnego wspólnego motywu. Oprócz jednego, ale nie będę go zdradzać. Bawcie się dobrze sami podążając śladami zbrodni i zastanawiając się nad zdobytymi dowodami.

Casey Hill stworzyła powieść (a w zasadzie stworzył, bo pod tym pseudonimem ukrywa się małżeński duet z Irlandii), w której barwne opisy zbrodni łączą się z całkiem niezłym przygotowaniem psychologicznym, dzięki czemu nie kończy się na „filmie klasy C”; zamiast tego mamy ciekawą akcję i historię, którą chce się śledzić, aby poznać zakończenie. A wyjaśnienie sprawy może zaskoczyć. Ja bym się go za nic nie spodziewała.

Krótko mówiąc polecam „Tabu” wszystkim wielbicielom intrygujących, nie stroniących od dokładnych opisów thrillerów. Takim fanom Alex Kavy, na przykład, choć uważam że pod względem wywieranego wrażenia stoi znacznie wyżej niż „Tabu”. Ale omawiana książka jest świetnym kawałkiem mocnej rozrywki, gdzie pracują i wyobraźnia i umysł :).

Za książkę dziękuję wydawnictwu Prószyński i S-ka.

„Tabu” Casey Hill, wyd. Prószyński i –Ska 2011, str. 319

środa, 24 sierpnia 2011

Sezon czarownicy. Natasha Mostert


A były one naprawdę niezwykłe. Mimo że widywał je niemal codziennie, czasem nawet w najbardziej przyziemnych sytuacjach – przy praniu albo rano, kiedy wciąż jeszcze były w szlafrokach i miały zwichrzone włosy oraz nieumalowane usta – przypominały jakieś egzotyczne stworzenia, a ich życie spowite było tajemnicą.

Tak Gabriel Blackstone, główny bohater „Sezonu czarownicy” opisuje siostry Monk – Morrighan i Minnaloushe. Gabriel jest złodziejem informacji. Wraz ze swoim przyjacielem Izydorem stanowią sprawny duet, który zatrudnia się po to, by wykraść komuś informacje drogą elektroniczną, a następnie dzięki nim samemu zarobić. Pewnego dnia do Gabriela odzywa się jego dawna przyjaciółka z prośbą o odnalezienie zaginionego syna jej męża. Gabriel, choć z początku niechętny, szybko wciąga się w rozwiązanie sprawy – a raczej w towarzystwo sióstr Monk, bo to do nich prowadzą wszelkie ślady. Bo musicie też wiedzieć jedno – Gabriel posiada zdolności parapsychologiczne, dzięki którym może znajdować zaginione rzeczy, informacje czy ludzi, a siostry Monk… Cóż, wszystko wskazuje na to, że są czarownicami.

W żadnym wypadku nie jest to kolejna książka o super mocach, wampirach i wszystkich innych przedstawicielach świata paranormal. „Sezon czarownicy” to kryminał osnuty bardzo gęstą atmosferą tajemniczości, pradawnej wiedzy, współczesnych badań i nutką erotyki. Autorka nie tylko posługiwała się swoją wyobraźnią, ale ewidentnie zdobytą wiedzą. Wielokrotnie odnosi się do średniowiecznych alchemików i myślicieli, starożytnych poematów czy do rzeczywistych badań Pentagonu. To pozwoliło jej na stworzenie powieści, która choć naciąga rzeczywistość i wkracza w granice fantastyki, wciąż trzyma się mocno ziemi i jest realna.

Z początku trudno było mi wejść w opowieść, ale kiedy już przebrnęłam przez pierwsze strony, bardzo się wciągnęłam i bohaterowie książki przewijali mi się przez głowę w momentach, kiedy jej nie czytałam, a uważam to za bardzo dobry znak. Wielokrotnie można też było poczuć niepokój wywołany przedstawionymi obrazami czy charakterem sióstr. Trudno odgadnąć, która dokonała morderstwa, która jest zła, która dobra, a może obie są złe… Niemniej jednak są niezwykle ciekawymi postaciami, zanurzonymi w świecie alchemii i wiary w coś więcej, niż to co normalnie dostrzegamy. Bardzo ciekawa powieść, na pewno będę ją pamiętać i kto wie, może kiedyś jeszcze do niej wrócę. Polecam.

„Sezon czarownicy” Natasha Mostert, wyd. Albatros 2009, str. 448

poniedziałek, 22 sierpnia 2011

Przepis na torcik orzechowo-bezowy (czyli jak zrealizować marzenia). Agnieszka Forland


Niech podniosą rękę ci, którzy pomyśleli, że to książka kucharska. Prawda? Takie też było moje pierwsze wrażenie. Spodziewałam się mnóstwa przepisów i kilku fajnych porad, metafor i mądrości. Nic z tego, wszystko jest na odwrót. „Przepis na torcik orzechowo-bezowy (czyli jak zrealizować marzenia)” to bardzo specyficzna i oryginalna książka. Ktoś powie, że na rynku mamy już wystarczająco dużo książek o samorealizacji, dążeniu do marzeń czy sprawianiu cudów we własnym życiu. Owszem, ale uwierzcie mi, takiej książki jak „Przepis…” jeszcze nie czytaliście.

Jest to dość cienka książka, oprawiona w twardą (i jakże kojarzącą się z lodami śmietankowo-truskawkowymi) okładkę. Bardzo przyjemnie i porządnie wydana. Zawartość pochłonęłam chyba w godzinę, z wielkim uśmiechem przewracając kolejne strony. Nie przewidziałam, że tak mnie wciągnie i dostarczy tyle radości. A o co mianowicie chodzi w tym torciku?

Ja miałam naprawdę gigantyczne skojarzenia z „Sekretem” Rhondy Byrne. Tyle, że – uwaga – jest o wiele przyjemniej, mniej nadęcie, bardziej wprost, pomocnie, ciepło, wesoło, praktycznie…. Autorka potraktowała spełnianie swoich marzeń niczym ten tytułowy torcik orzechowo-bezowy. Trzeba najpierw stworzyć przepis. Później zgromadzić składniki (a wcześniej jeszcze posprzątać kuchnię) i potrzebne przyrządy. Następnie zaplanować kolejność robionych czynności, i tak dalej… Całość jest podparta zabawnymi anegdotami, mądrymi cytatami (np. Alberta Einsteina: Wszyscy wiedzą, że czegoś się nie da zrobić, wtedy pojawia się ten jeden, który nie wie, że się nie da i on właśnie to coś robi. Lub ten Arystotelesa: Znajdziesz to, czego się spodziewasz.) i pisanymi na marginesie radami, niezwykle pożytecznymi.

Czytając tę książkę, czułam się, jakbym wdychała wiatr przynoszący zmianę na wiosnę po ciężkiej zimie. Mnóstwo tej pozytywnej energii nadal we mnie krąży i sprawia, że życie staje się piękniejsze i ciekawsze. Bo choć niby wiele już tego typu publikacji czytałam, to „Przepis na torcik…” wpadł w jakiś taki idealny czas, że nareszcie wszystkie te mądre i ciepłe słowa postanowiłam wziąć do serca i wreszcie „coś” zrobić. A to „coś” jest piękne i warte tworzenia :). Do książki polecam niejednokrotnie wracać, bo pojedyncze przeczytanie na pewno nie wystarczy. A za każdym razem odkryjemy coś nowego, poczujemy pozytywne wibracje i choć w maleńkiej cząstce uczynimy swoje życie lepszym.

A także słodszym :). W środku jest kilka przepisów na znane nam i lubiane ciasta. Jeden już wykorzystałam i upiekłam szarlotkę według całkowicie dla mnie nowego przepisu. Nie byłam pewna jak wyjdzie, bo przepis wydawał mi się dziwny. Wyszła bardzo smaczna :). Do książki jest także dodany segregator z gotowymi formularzami do wypełnienia, które pomogą nam stworzyć swoją własną „Książkę kucharską”. Całość naprawdę bardzo mi się podoba, autorka miała fantastyczny pomysł i cieszę się, że go zmaterializowała.

Z całego serca dziękuję za egzemplarz recenzyjny. Chyba jeszcze nigdy książka otrzymana do recenzji nie miała dla mnie takiej wartości. Polecam :)).

niedziela, 21 sierpnia 2011

Wyniki konkursu

W konkursie udział wzięły 3 osoby. Tym lepiej dla nich, mała konkurencja. Jednak trochę szkoda, niemniej jednak cudów się nie spodziewałam, wiem, że wielu z was ma tę książkę czy po prostu nie interesuje się taką tematyką.

Najbardziej spodobała mi się odpowiedź Dizzy, dlatego to ona otrzyma książkę :). Poproszę o dane do wysyłki na maila. Dziękuję wszystkim za wzięcie udziału, wilkołaki zdecydowanie wygrały to starcie, ciekawe :D.

W planach mam dwie recenzje, jedna być może ukaże się jeszcze dzisiaj, jak nie, to jutro.

czwartek, 11 sierpnia 2011

"Całując grzech" Keri Arthur KONKURS!!


„Całując grzech” jest drugą książką z serii „Zew nocy” stworzonej przez Keri Arthur, australijską pisarkę. Pierwsza część wcale nie zakończyła się takim happy endem i dużo zostało jeszcze do wyjaśnienia. W drugim tomie autorka pogłębia to wrażenie, rozpoczynając akcję od brawurowej ucieczki Riley z tajnego laboratorium, w którym ewidentnie ktoś się bawi genami i tworzeniem nowych gatunków. Naszej dhampirzycy (skrzyżowanie wampira i wilkołaka) udaje się uciec dzięki pomocy zmiennokształtnego Kade’a i chociaż zwykle wilki i konie niezbyt się dogadują, to para znajduje płaszczyznę, na której z przyjemnością się porozumiewają… Ponieważ lepiej nie opowiadać całej książki, bo nikt nie lubi streszczeń, dodam tylko że później do akcji wracają Quinn, do którego Riley się nie odzywa i Misha – ten Misha, co do którego zostaliśmy zostawieni w niepewności po tomie pierwszym. Razem z departamentem starają się rozwikłać sprawę tajemniczego laboratorium.

Mam wrażenie, że moje odczucia co do tej książki znacznie różnią się od zdecydowanej większości innych opinii. Mnie ta książka znudziła. I to tak straszliwie, że czułam się jakbym czytała za karę. Pierwsza część nie była może jakaś oszałamiająca, ale była naprawdę fajna, dobrze bawiłam się przy jej czytaniu. Tutaj wręcz przeciwnie. Całość jest straszliwie przegadana, akcja oczywiście jest, ale tak rozwlekle opisana, że masakra (wybaczcie kolokwializmy). Generalnie wszystko skupia się wokół Riley, jej myśli, dylematów, lęków i pragnień. Dialogi są jakieś pozbawione życia, ciągną się bez sensu i chociaż później jakoś się to rozkręca, to i tak nie na tyle, by zrehabilitować książkę w moich oczach. Nie wiem, może moje odczucia zależą od mojego nastroju, a on widocznie nie był na taką lekturę. Mimo to spodziewałam się czegoś o wiele lepszego.

Żeby jednak nie pogrążać tak tej książki, powiem, że bliżej końca jest znacznie lepiej niż bliżej początku, a samo zakończenie aż się prosi o natychmiastowe wyjaśnienie i fantastycznie sprawdza się w roli wabika, by zachęcić nas do sięgnięcia po część trzecią. Ja jeszcze nie wiem, czy to zrobię, za bardzo się rozczarowałam tym tomem, niemniej jednak chciałabym rozwikłać końcową zagadkę ;).

Trudno jest mi tę książkę polecić, choć chyba nie mam o co się martwić. I tak wszystkie recenzje, które czytałam, były zdecydowanie na plus, tak więc wam „Całując grzech” się podoba. Pozostaje mi życzyć o wiele lepszej części trzeciej– „Kuszące zło”.

Za możliwość przeczytania książki dziękuję Instytutowi Wydawniczemu Erica.

„Całując grzech” Keri Arthur, wyd. Instytut Wydawniczy Erica 2011, str. 429


A teraz coś, co moliki lubią najbardziej - Konkurs!

Ponieważ wiem, że żadna negatywna recenzja nie jest w stanie zniechęcić was do książek, jestem pewna, że znajdzie się niejedna osoba chętna przygarnąć "Całując grzech". Oto, co trzeba zrobić:

1. Zgłosić chęć udziału w losowaniu.
2. Odpowiedzieć na następujące pytanie: Gdybyś był/była zmuszony/a poddać się modyfikacji genetycznej, kim byś chciał/a zostać - wampirem, czy wilkołakiem? I dlaczego właśnie tym gatunkiem? Dhampiry wykluczone! ;)

Książkę dostanie osoba, której odpowiedź najbardziej mi się spodoba - tak, zero obiektywizmu :D.

Konkurs ważny do 20.08.11 Losowanie dnia następnego.

---

Na koniec jeszcze coś z zupełnie innej parafii - polecam wszystkim wywiad z Gail Carriger, autorką "Bezdusznej" i "Bezzmiennej". Ta kobieta jest cudowna :D. Wywiad przeprowadzony przez paranormalbooks.pl

poniedziałek, 8 sierpnia 2011

Atrofia. Lauren DeStefano


Atrofia, to taka ładna nazwa, nieprawdaż? Bardzo mi się ten tytuł spodobał, jak tylko go ujrzałam. Niestety, znaczenie nie jest już takie ładne. Atrofia ze starogreckiego oznacza „zanik, wiąd – stopniowe zmniejszanie się objętości komórki, tkanki, narządu, części ciała” (Cytat z Wikipedii). W wyszukiwarce obrazów Google można znaleźć bardzo brzydkie zdjęcia pokazujące tę chorobę. Niestety trafiłam na nie w poszukiwaniach zdjęcia okładki.

A teraz wyobraźcie sobie świat, w którym nie istnieje wasz dom, miasto, kraj, ląd. Czy wy też nie istniejecie? Najprawdopodobniej. Istnieją tylko Stany Zjednoczone. Z reszty świata zostały pojedyncze wyspy i nikt nie wie, czy coś jeszcze na nich żyje. Witajcie w świecie, w którym mężczyźni żyją lat dwadzieścia pięć, kobiety zaledwie dwadzieścia. W którym tak naprawdę nie ma dorosłych, a osierocone dzieci umierają z głodu na ulicach. To świat stworzony ludziom przez nich samych. Tak bardzo pragnęli naprawiać naturę, że ich przechytrzyła. Macie za swoje, powiedziała. I sprawiła, że ze wspaniałej mrzonki o idealnych ludziach zostały tylko popiół i gruzy.

Główną bohaterką „Atrofii” jest Rhine, szesnastoletnia dziewczyna porwana przez Kolekcjonerów. Wraz z dwoma innymi dziewczynami zostaje sprzedana Lindenowi, dwudziestojednoletniemu chłopakowi, któremu umiera żona. One mają ją zastąpić. Zostają zamknięte w złotej klatce, ich świat ogranicza się do pilnie strzeżonych murów rezydencji i to nie całej – mają wyznaczone miejsca, w których mogą przebywać. Rhine marzy o ucieczce. Na Manhattanie zostawiła brata bliźniaka. Jenna chce tylko śmierci, nie ma już po co żyć. A Cecily jest szczęśliwa. Biedne dziecko wyrwane z sierocińca trafiło do raju. Jak potoczą się losy tej czwórki? Czy pogodzą się ze swoim losem, a może będą walczyć? Jak bardzo można sprawować nad kimś kontrolę? Czy życie sprowadzone do policzonych już miesięcy i dni różni się czymś od naszej złudnej długowieczności?

Trzeba przyznać, że Lauren DeStefano stworzyła bardzo ciekawy obraz świata, a każda jej kreacja jest po mistrzowsku uszyta. Aż ciarki przechodzą, jak dopuści się do siebie myśl, że jej pomysł wcale nie jest tak daleki od rzeczywistości. Ilekroć się zajrzy do naukowego magazynu, czy wejdzie na odpowiednią stronę w Internecie można do woli naczytać się o pomysłach naukowców, genetycznych modyfikacjach i wizji przyszłości. Mam nadzieję, że nigdy nie zajdą za daleko. I wcale nie pociesza mnie myśl, że mnie wtedy już nie będzie. Ale będą moje dzieci, wnuki, prawnuki… Jednak ten dziwny, niemalże postapokaliptyczny świat poznajemy zza murów eleganckiej rezydencji, gdzie atmosfera jest duszna, lepka i podszyta strachem. Przez moment siedzimy w pięknych sypialniach, bierzemy pachnące kąpiele i znajdujemy się w wymarzonej bibliotece. Ale co z tego, jeśli w podziemiach pachnie śmiercią, a ogrodzenia tego pięknego więzienia nie widać?

Autorka ewidentnie ma talent. Napisała powieść, w której wnętrzu z łatwością można się znaleźć, którą można przeżywać i o której myśli się po przerwaniu czytania. Także charaktery, które stworzyła, są bardzo ludzkie, wiarygodne i wielowymiarowe. Dziewczęta nie są przedstawione płasko i nie tworzą tła dla losów Rhine. Są ważną częścią całej historii i niejednokrotnie nas zaskakują. To, czego mi trochę brakowało to pogłębienie świata poza murami rezydencji. Jakoś tak marnie rozkład świata został opisany. Dlaczego z Europy i Azji nic nie zostało? Wybuchła bomba, kometa uderzyła o Ziemię? Dlaczego to niby Stany Zjednoczone mają mieć najbardziej zaawansowaną technikę i z tego powodu przeżyć? Przecież Rosja, Japonia czy Korea niczym Ameryce nie ustępują. Tak marnie to wszystko zostało wyjaśnione. Pisarka skupiła się bardziej na problemach egzystencjonalnych Rhine i jej zamknięciu. Jednakże, ponieważ jest to pierwsza część trylogii, nie przekreślam jej i mam nadzieję, że w kolejnych tomach zagłębimy się w ten ponury świat przyszłości i stanie się on o wiele bardziej wiarygodny i wielowymiarowy. Ale jak na debiut, jest to bardzo dobra książka.

Polecam zarówno nastolatkom pragnącym romansu z odrobiną przygody jak i wielbicielom ciekawych, psychologicznych powieści, których akcja umieszczona jest w nieco innej rzeczywistości niż nasza obecna.

„Atrofia” Lauren DeStefano, wyd. Prószyński 2011, str. 319

piątek, 5 sierpnia 2011

Mała Księżniczka. Rafał Ziętek.


„Mały Książę, będąc na Ziemi, nie powiedział, że ma młodszą siostrę. Może po prostu nikt go o to nie zapytał? Posłuchajcie więc”.

Takimi słowami wstępu autor rozpoczyna podróż przez pustynię, na której spotyka małą dziewczynkę. Dzięki niej uczy się zupełnie nowego podejścia do świata, uczy się doceniać życie, nawet takiego najmniejszego żuczka, uczy się dostrzegać fakt, że nie wszystko się człowiekowi należy i na przykład trzeba podziękować deszczowi, że pada. Że w danym momencie jesteśmy tylko my i nikt więcej, a to oznacza, że nie możemy zrzucać odpowiedzialności na kogoś innego. Mała Księżniczka jest mądrzejsza od wszystkich dorosłych świata, a przy tym jest tak czysta, niewinna i dziecinna, że nie można jej nie pokochać.

Ta cienka książeczka jest bajką zarówno dla dzieci, jak i dorosłych, choć moim zdaniem, zdecydowanie bardziej dla dorosłych. Bo to dorośli stracili zdolność bezinteresownego pomagania, zachwycania się ziarenkami piasku, czy najmniejszymi żyjątkami. I ta książka ma nam o tym przypomnieć.

Została napisana niezwykle prostym językiem, powiedziałabym że aż za prostym. Ale może właśnie to wielki dorosły we mnie tak uważa? Myślę, że czasem należy zerknąć na swoje wewnętrzne dziecko i pozwolić mu się bawić i traktować świat jako cud, a ta opowieść bardzo ładnie może nam w tym pomóc. Przy jej czytaniu zadziwiająco wypoczęłam i odetchnęłam. I chociaż można by się czepiać, że autor starał się naśladować „Małego Księcia” i że średnio mu to wyszło, to myślę, że kiedy się o tym zapomni, to można bardzo ładnie z tej książeczki czerpać. A potem przeczytać swoim dzieciom i pomóc im poznać świat z zupełnie innej strony.

Mam też ochotę zacytować parę zdań, które szczególnie mnie urzekły lub dały do myślenia. Po prostu z jakiegoś powodu się spodobały.

„On musi być twardy, bo tak naprawdę jest bardzo miękki”.

„Świat, w którym się urodziłem i wychowałem, słowa takie jak demokracja i tolerancja odmieniał przez wszystkie przypadki. Jednocześnie dla słabych i niepasujących do obowiązującej mody był bezwzględny. Bóg, w którego gorąco wierzyłem, był Bogiem miłości. Pomimo to młodzi chłopcy ginęli w wojnach o to, kto ma rację. A rzeki poprzegradzane tamami, produkowały energię, żeby zaspokoić kolejne rozrywki świata”.

„Na naszym miejscu jesteśmy tylko my. Nie ma nikogo innego”.

Polecam, warto przeczytać :).

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu Novae Res.

„Mała Księżniczka” Rafał Ziętek, wyd. Novae Res 2011, str. 130

czwartek, 4 sierpnia 2011

Miłość na marginesie. Yoko Ogawa


Trudno mi określić japońską literaturę. Ma w sobie coś specyficznego, szczególnego. Coś pociągającego i skrajnie drażniącego. Ale to zależy od autora, od opowieści. Są książki, które mnie zachwycają, a są też takie, które nudzą niemiłosiernie i doprowadzają do szału. Japońska specyfika mentalna jest niesamowita i jak dla mnie, niepojmowalna. „Miłość na marginesie” zachwyciła mnie okładką i opisem. To naturalny, pierwszy krok. Cieszę się, że moje wrażenia po jej lekturze należą do pozytywnych.

Yoko Ogawa stworzyła opowieść prostą, bez zbędnych ozdobników, ale subtelną i przepełnioną wrażliwością opisów odczuć, myśli i otoczenia głównej bohaterki. Nie znamy jej imienia. Narracja jest przeprowadzona w pierwszej osobie i wiemy tylko tyle, ile Ona zechce nam powiedzieć. A nie mówi wiele. Dużo pomija, przeskakuje między dniami i miesiącami. Mimo to daje nam poznać niesamowitą historię osoby chorej na głuchotę czuciowo-nerwową. Może ją wywołać zdarzenie, które na nikim innym nie wywrze takiego skutku. Przecież przez odejście męża cierpią tysiące kobiet. Ale właśnie to prawdopodobnie wywołało chorobę.

Ta krótka książka jest zapisem wrażeń ze świata, w którym nie można mówić głośniej niż najcichszy szept, a każdy szelest przeradza się w ogłuszającą kakofonię. To również podróż przez krainę wspomnień. Jak wiemy, pamięć może być złudna, może nas mylić, podsuwać inne obrazy niż te, jakimi były, zanim nie stały się wspomnieniem. Nasza bohaterka poznaje pewnego stenografa, którego nazywa Y. Wkrótce ich znajomość przeradza się w przyjaźń, a z jej strony także w dziwną miłość do jego palców. Oszałamiają ją, czarują, nie może przestać się nimi zachwycać, chce je poczuć. A on na to pozwala. Sprawia to wrażenie dziwnego fetyszu, ale ma znacznie głębsze znaczenie, a wręcz powiedziałabym, że lecznicze.

Miłość tych dwojga skrywa się w niewypowiedzianych słowach, w momentach milczenia, w niebieskich znaczkach na nieznanym papierze. Muszę też powiedzieć, że wciąż nie wiem, na ile Y ją kochał i jakiego rodzaju była miłość z jego strony. Mogę tylko powiedzieć, że zakończenie mnie zaskoczyło, ale od początku książki miałam uczucie, że tak się stanie. Wiedziałam, że tutaj nie jestem w stanie przewidzieć końca. Ale to przecież dobrze, prawda?

Książka ciepła, delikatna, kojąca. Może nie ma w sobie czegoś oszałamiającego, ale mi się podobała i na pewno będę ją jeszcze za kilka lat pamiętać.

„Miłość na marginesie” Yoko Ogawa, wyd. W.A.B. Seria z Miotłą, Warszawa 2011, str. 203
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...