niedziela, 27 lutego 2011

Wampiry wolą szatynki. Kerrelyn Sparks

Po dosyć ciężkiej lekturze „Alienisty”, wymagającej istnienia szarych komórek, sięgnęłam po taką, która nie wymaga nic. Ta książka jest tak lekka, że lżejsza już być nie mogła.

Emma Wallace po pracy zabija wampiry, wypełniając ostatnią prośbę swojego ojca „Pomścij nas”. Jej rodzice zginęli brutalnie zamordowani przez wampiry. Zostawiona sama na świecie, Emma żyje jedynie zemstą, nie dopuszczając do siebie innych uczuć. Do czasu, kiedy na jej drodze staje przystojny Angus MacKay, który okazuje się być wampirem i Emma, rozżalona, że jej idealny mężczyzna jest nieżywy, usiłuje go zabić. On z kolei, porażony osobą Emmy, stara się jej pokazać, że istnieją dobre wampiry, żywiące się syntetyczną krwią i Malkontenci, lubujący się w zabijaniu ludzi i piciu z nich prawdziwej krwi. Nieprzytomnie zakochani w sobie Emma i Angus stawiają czoła własnym demonom a także, złączywszy siły, Malkontentom.

Przy lekturze „Wampiry wolą szatynki” spędziłam kilka naprawdę przyjemnych godzin, całkowicie pozbawionych jakiegokolwiek wysiłku do tego stopnia, że czuję się, jakbym zjadła powietrze. Ale książka mile mnie zaskoczyła, bo stylistycznie bardzo dobrze napisana, niezwykle prosto, ale bez stopnia głupoty wyczuwalnego w innych tego typu powieściach. Autorka nie siliła się na sztuczne pogłębienie wartości lektury, czy bycie oryginalną, co wyszło jej na dobre. Generalnie miałam plan ponabijać się z niej, ale Kerrelyn Sparks zamknęła mi usta następującymi słowami w swoim podziękowaniu.

Bardzo mi pomagało wasze wsparcie. Miałam wielkie szczęście – zawsze otaczała mnie miłość. I dlatego los dał mi wspaniały dar – mogę pisać o tej najpotężniejszej, najcudowniejszej sile – o miłości.

I przyznajmy sobie szczerze, nie zawsze trzeba intelektualizować i starać się napisać nie wiadomo jak wysoką prozę. Takie czytadła też są potrzebne, chociażby po to, żeby na chwilę przestać odczuwać ciężar świata. Może brzmi to nieco pompatycznie, ale tak to czuję. I dlatego lubię tę książkę i jak będę miała znowu potrzebę na coś niezwykle lekkiego, to sięgnę po inne powieści Kerrelyn Sparks, na których widok do tej pory uśmiechałam się ironicznie i wzdychałam, jakie to idiotyzmy są wydawane.

sobota, 26 lutego 2011

Alienista. Caleb Carr


Oby więcej takich książek było. Takie jest moje zdanie o „Alieniście” i jest to jak najlepsza puenta całej recenzji. Ale, ponieważ lubię gadać, to popiszę sobie troszkę więcej.

Alienistą był kiedyś nazywany człowiek, który zajmował się psychopatologią. Jest to idealny tytuł, ponieważ wszystko kręci się wokół śledztwa, którego mózgiem jest alienista, doktor Laszlo Kreizler. On, jego przyjaciel, a narrator, dziennikarz John Schuyler Moore oraz dobrani do współpracy śledczy, bracia Lucius i Marcus oraz pierwsza kobieta w nowojorskiej policji, Sara, starają się złapać sprawcę brutalnych mordów na chłopięcych prostytutkach. Zadanie samo w sobie nie jest proste, a utrudniają je jeszcze różni ludzie, począwszy od gangsterów a na Kościele kończąc. Jak wiadomo, polityka potrafi się wmieszać we wszystko. Ale nasi bohaterowie się nie poddają, a ich pracę mamy okazję śledzić my.

Muszę teraz pochwalić ogromnie autora, ponieważ dawno już nie czytałam tak szczegółowo dopracowanej powieści. Momentami wręcz zapominałam, że to postaci wymyślone, że taki Moore, czy Kreizler nie istnieli naprawdę, a całe śledztwo to tylko wspaniale napisana książka. Caleb Carr musiał włożyć ogrom pracy w takie wywody z dziedziny psychologii, historii i w tak pięknie i realnie namalowany Nowy Jork z przełomu XIX i XX wieku. Całość jest niezwykle żywa i realna, i chociaż może to trochę głupie z mojej strony, ale nie mam najmniejszych wątpliwości, że któryś fakt mógłby nie być prawdziwy.

Doktor Kreizler jest niezwykle inteligentnym lekarzem z dziedziny psychologii, swoimi badaniami i umysłem wyprzedza każdego, dzięki czemu ma wielu wrogów, a mało przyjaciół. Wielokrotnie wskazywał, że ktoś jest najzupełniej zdrowy umysłowo, kiedy społeczeństwo na czele z innymi lekarzami zamknęłoby delikwenta w domu wariatów. To dzięki jego umysłowi zbliżamy się do mordercy zarówno ostatecznie, na gorącym uczynku, jak i do jego postaci. Stopniowo, wraz z tym jak rozwija się śledztwo, poznajemy motywy i przyczyny działań mordercy, dzięki czemu staje się on coraz bardziej ludzki, a jednocześnie nadal pozostaje potworem (zgadnijcie, co zostanie znalezione w jego pokoju). Caleb Carr tak zbudował fabułę, że równocześnie ze śledztwem mamy wgląd w psychikę naszych bohaterów, co również przyczyniało się do sukcesów bądź porażek śledztwa.

Nie wiem, czy ze wszystkim wyrażam się jasno. Generalnie chodzi mi o to, że „Alienista” jest doskonałym kryminałem, takie kryminały uwielbiam i takie czytam z zachwytem. Zachwyciły mnie wykłady z psychologii, wspaniały Nowy Jork w 1896, cudowne nawiązania do historii Stanów Zjednoczonych oraz ukazanie, jak było kiedyś w porównaniu do tego, jak jest dzisiaj. Tam, gdzie kiedyś był główny wodociąg zaopatrujący większość miasta w wodę, dziś stoi Biblioteka Narodowa. Mamy pokazane jak kiedyś Metropolitan Opera wcale nie była miejscem o najwyższej wartości, a dopiero się takim stawała, pokonując po drodze mnóstwo problemów. Mamy ukazane jak postęp, powoli acz skutecznie, wnikał w życie zwykłych ludzi, jak to co nowe, dzisiaj całkowicie normalne, wzbudzało zdziwienie i negację. Wyobrażacie sobie czasy, kiedy wątpiono, żeby szukanie przestępcy po odciskach palców było skuteczne? Większość policji nie uznawała tej metody, która dopiero co wchodziła. W „Alieniście” znajduje się mnóstwo takich smaczków, a wszystko to podane w niezwykle realny sposób. Dodam też, że występuje Roosevelt, przyszły prezydent Stanów Zjednoczonych, choć w roku 1986 jest jeszcze komisarzem nowojorskiej policji.

Jest to książka wymagająca, czytałam ją dosyć długo, ale jestem z niej w pełni zadowolona i to takie książki nazywam wartościowymi. Gorąco wszystkim polecam, a najgoręcej wielbicielom historii, psychologii i Nowego Jorku. Oraz kryminałów, oczywiście.

Niniejszy obrazek został znaleziony w Internecie, jest chyba częścią hiszpańskojęzycznego komiksu o Alieniście, ale czy "naszym", to nie wiem. Powiem, że dokładnie tak można sobie wyobrażać doktora Laszlo Kreizlera ;).


czwartek, 24 lutego 2011

Sekret Pana Darcy'ego, Jane Odiwe. Prezentacja autorki sequeli powieści Jane Austen.


Ostatnio krążyłam po kilku blogach związanych z Jane Austen – zarówno jej twórczością, jak i okresem regencji. Okazuje się, że „gdzieś tam” na świecie istnieje mnóstwo książek nawiązujących swoją treścią do powieści Austen. Są sequelami, tak zwanymi fan fiction, albo po prostu dużą częścią fabuły nawiązują do Jane Austen, choć dzieją się w naszych dzisiejszych czasach. Chciałabym, żeby zamiast boomu na wampiry zrobił się boom na Jane Austen. Bo może wtedy mielibyśmy szansę na przeczytanie kilku dobrych książek, które pozwoliłyby nam znów znaleźć się w tamtym świecie bez ponownego czytania „Dumy i Uprzedzenia”. Owszem, znów zalałaby nas fala powieści wydawanych tylko dla zarobienia pieniędzy, takich przy których lekko już nam się odechciewa czytać w kółko to samo. Ale znalazłoby się kilka dobrych powieści, godnych zapamiętania i powrotu.
Nie wiem jaką autorką jest Jane Odiwe, choć intuicja mówi mi, żeby byłabym jej książkami zachwycona. Stąd mój pomysł przetłumaczenia recenzji Vic na polski i zaprezentowania Wam zupełnie nieznanej w Polsce autorki, która pisze sequele i coś w rodzaju fan fiction na podstawie „Dumy i Uprzedzenia”. Fragmenty, które było mi dane przeczytać bynajmniej mnie do niej nie zniechęciły, a upewniły w pragnieniu przeczytania jej książek. Można je kupić chociażby w Empiku w średniej cenie 45zł. Dla mnie i dla wielu z Was to pewnie dużo. Dlatego bardzo bym chciała, żeby któreś wydawnictwo kiedyś wydało powieści Jane Odiwe po polsku. A na razie zapraszam na recenzję ostatniej powieści pisarki „Mr Darcy’s Secret” i na krótki wywiad. Całość możecie przeczytać dzięki uprzejmości Vic z bloga „Jane Austen’s World” na który wszystkich serdecznie zapraszam.

„Sekret pana Darcy’ego” to trzecia książka Jane Odiwe będąca sequelem do powieści Jane Austen. Historia zaczyna się zaraz po ślubie Darcy’ego i Elizabeth i przedstawieniu jej jako Panią na Włościach. Lizzy szybko się uczy, jednak nie jest łatwo pojąć wszystkie zawiłości prowadzenia takiego wspaniałego domu jak Pemberley, ale dzięki swojemu naturalnemu wdziękowi szybko zyskuje szacunek służby i mieszkańców wsi, a także osadza się w swoim nowym domu – gdzie odkrywa sekret, który sprowadza na jej związek z Darcy’m emocjonalne niebezpieczeństwo.

Zachwycająca autorka, Jane Odiwe, znów to zrobiła – stworzyła powieść używając bohaterów Jane Austen, która sprawia, że przerzucasz strony do końca, chcąc go szybko poznać. Jane Odiwe mieszka zarówno w Bath jak i Londynie, i rozlegle podróżuje po całej Anglii. Jest to wyraźne, ponieważ jest zdolna opisać każdy najmniejszy detal tak, jak ktoś, kto jest blisko obeznany z regionem. Także przez wiele lat prowadziła badania nad Jane Austen i okresem regencji, tak więc fakty są prawdziwe i często zaskakujące, na przykład możliwość wzięcia ślubu bez dania zapowiedzi w jedynym kościele w hrabstwie Derby, spuściźnie po królu Karolu I.

Na wiele sposobów, bohaterowie pani Odiwe są świetnie prowadzeni, co sprawia, że czytanie jej daje tyle radości. Weźmy na przykład taką Lady Catherine de Bourgh.

Lady Catherine de Bourgh spojrzała na panią Darcy od góry do dołu ze spojrzeniem wyrażającym taką grozę i wzgardę, że wszystko co Lizzy mogła zrobić, to zachować zimne nerwy.
- Czy twój mąż wie, że biegasz po okolicy ubrana jak cyganka jeżdżąca na furmance ciągniętej przez osła, panno Bennet? – zapytała nagannym tonem. – Co możesz mieć na myśli, kompromitując pana Darcy’ego w taki sposób? Czy nie masz pojęcia o przyzwoitości, jesteś niewrażliwa na honory nadane ci przez niego, tego głupca, mojego siostrzeńca, który wyróżnił cię spośród wszystkich kobiet byś nosiła jego nazwisko?


Wickham pozostaje nikczemnym sobą; Lydia jest wciąż niedojrzała i głupia. Dowiadujemy się więcej o Georgianie i jak wpływa na nią Lizzy, w kim się zakochuje i o historii z jej guwernantką, najpaskudniejszym stworzeniu o imieniu pani Younge. Panna Caroline Bingley dostarcza komicznej ulgi w zabawną opowieść, tak samo jak to robi zawsze niezawodnie głupia pani Bennet. W skrócie, entuzjaści sequeli Jane Austen nie zawiodą się na najnowszej podróży Jane Odiwe w rejony Austen. Czytając „Sekret pana Darcy’ego” natychmiast pomyślałam, by zadać autorce kilka pytań, na które łaskawie zgodziła się odpowiedzieć.

1. Dlaczego czekała pani do trzeciej książki, by napisać o Elizabeth i Darcy’m?

Dla mnie była to naturalna kolej rzeczy. Początkowo nie chciałam pisać ich historii, ponieważ chciałam stworzyć coś naprawdę innego od już istniejących książek. Ale, po napisaniu „Lydia Bennet’s Story” i „Wiloughby’s Return” chciałam dać sobie prawdziwe wyzwanie. Czułam się całkowicie zmuszona by pisać historię Dary’ego i Elizabeth, a także chciałam zapewnić Georgianie szczęśliwe zakończenie. Gorąco wierzę, by pozwolić dziać się rzeczom naturalnie i być może, aż do teraz, nie byłam gotowa by napisać ich historię. Chciałam oddać bohaterom sprawiedliwość i mieć trochę wymieszaną fabułę z humorem, niespodziankami i szokami, tak jak to lubiła pisać sama Jane Austen. Mam nadzieję, że udało mi się to osiągnąć.

2. Czy mieszkanie w Anglii daje pani inną perspektywę na to, jak środowisko wpływało na prace Jane Austen? Jeśli tak, jak ta wiedza wpływa na pani pisanie i bohaterów?

Być może wpływa, ale jeśli tak się dzieje, jest to nieświadoma perspektywa. Ten kraj jest miejscem mojego urodzenia. Jestem Angielką i uczucia połączenia z ludźmi, krajobrazem i historią są bardzo silne. To część tego, kim jestem. Byłam nauczycielką i uznaję się za bardzo szczęśliwą, że mogłam mieć radość uczenia uczniów z każdej warstwy społecznej, co oznacza, że byłam świadkiem zachowań i obyczajów ogromnie rozległych części społeczeństwa – od bardzo biednych do bardzo bogatych. Jestem tylko zwykłą osobą, ale mogłam doświadczyć z pierwszej ręki jak to jest uczęszczać na bale wyższych sfer (teraz już dawno temu) i cieszyć się XX/XXI wiecznymi odpowiednikami różnych doświadczeń, które zdobyłaby Jane Austen. Też jak Jane, czułam się odsunięta od tego świata, nie bardzo do niego należałam - tworzyło to obserwacje o wiele bardziej zabawnymi. Widziałam świat przywilejów, widziałam ekstremalne przeciwieństwo i wszystko pomiędzy. Myślę, że wszystkie życiowe doświadczenia i zdobyta wiedza pomogły w pisaniu. Ale obojętnie, czy to znaczy, że jestem dobra w pisaniu o bohaterach Jane Austen czy nie, zostawię to swoim czytelnikom do oceny.

3. Co dla pani jest na pierwszym miejscu? Fabuła, czy bohaterowie? Ile zabiera zarysowanie książki, zanim zacznie pani pisać? Czy po prostu podąża pani za akcją na bieżąco?

O, to jest podchwytliwe pytanie, ale myślę, że przy każdej książce jest inaczej. Zazwyczaj myślę o tym, co chcę pisać przez długi czas, zwykle kilka miesięcy, zanim zapiszę jakiekolwiek myśli na papierze. Czasami okazjonalnie mogę zanotować kilka pomysłów albo kluczowych słów. Myślę, że pomysł na „Sekret pana Darcy’ego” zaczął się tak naprawdę od myślenia, co wiemy na temat pana Darcy’ego, albo raczej, czego Elizabeth o nim nie wie. Przyszło mi do głowy, że tak naprawdę ona go wcale nie znała. Jane Austen nie daje nam żadnych wskazówek o jego przeszłości, dlatego zaczęłam o tym myśleć.
Zwykłam skrupulatnie tworzyć fabułę od początku do końca, zanim zaczęłam pisać, ale odkryłam, że nie za bardzo mi to pasuje, ponieważ bohaterowie robią zwykle wszystko co mogą, by odciągnąć mnie od tego, co zaplanowałam. Dlatego teraz mam ogólną świadomość, jak chcę, żeby historia się rozwijała i mam pomysł na zakończenie, ale podróż jest zawsze przygodą! Bohaterowie zawsze chcą opowiedzieć swoją własną historię i ja im na to pozwalam.

4. Jakie badania do pani książek zdumiały panią najbardziej? Czy znalazła pani jakiekolwiek materiały, które były fascynujące, ale nie mogła ich pani użyć? Jeśli tak, proszę podać przykład i powiedzieć nam, dlaczego zdecydowała się pani tego materiału nie wykorzystywać.

Najbardziej zdumiało mnie odkrycie, że było coś takiego jak Gretna Green (wioska w południowej Szkocji, do której uciekały niepełnoletnie pary pragnące wziąć ślub – mój przypis) w hrabstwie Derby. W wiosce Peak Forest jest kościół zadedykowany „Karolowi, królowi i męczennikowi” (Król Karol I) i dopóki nie wygasła ustawa parlamentarna w 1804 roku, pastor tego kościoła miał prawo udzielać ślubu bez czytanych zapowiedzi.

Wszystkie badania nad hrabstwem Derby dały mi naprawdę dużo radości, ponieważ często w nim bywałam jako dziecko, by odwiedzać swoją siostrę. Jest w nim cudowna tradycja „dobrego ubierania się”, którą chciałam załączyć, ale nie mogłam jej wcisnąć w oś czasu ani fabułę – w przeciwieństwie do Jane, zdecydowałam, że spędzimy więcej czasu w Krainie Jezior.
Pamiętam, że jako dziecko byłam rozczarowana nie widząc żadnych przystrojonych wiosek, które mijaliśmy. Pogański zwyczaj zaczął się wiele lat wcześniej od błogosławienia zapasów wody. Istnieje historia o robieniu glinianych tablic z wyciętymi płatkami kwiatów by udekorować studnie. Zwyczaj ten trwa do dzisiaj. Chciałabym mieć dodanego więcej folkloru w książce. Ten teren jest znany z kamiennych okręgów, słupów, czarownic i duchów! Może następnym razem…

5. Czy ma już pani fabułę na następną książkę?

Napisałam już kolejną powieść, ale ciągle nad nią myślę… to jeszcze nie całkiem to. Nie jest sequelem, trochę wyrwana z kontekstu, ale z pisania jej czerpałam dużą przyjemność. Jest zainspirowana Bath, Jane Austen i „Perswazjami”, moimi wielkimi pasjami zaraz po mojej rodzinie.

Och, już mnie pani zaintrygowała! Jak zwykle, Jane, to była przyjemność z panią rozmawiać. Życzę wiele sukcesów z tą książką i następną. Dziękuję, że się pani tutaj zatrzymała."


Jeśli coś w czasie czytania zgrzytało, to wybaczcie, ale nie zawsze udawało mi się znaleźć gładkie przejście między językiem angielskim a polskim. Mam nadzieję, że choć kilka osób zainteresowałam powieściami Jane Odiwe i skuszą się na wersję angielską. A jeśli nie, to pozostaje czekać na czasy, kiedy ktoś ją wyda... ;).

środa, 23 lutego 2011

Ziemia i popioły. Atiq Rahimi


„Afganistan, lata osiemdziesiąte. Wojna. Dastgir wraz ze swym pięcioletnim wnukiem Jasinem podąża do kopalni, aby odwiedzić syna, który tam pracuje. Dastgir nie wróci z powrotem w rodzinne strony. Jego bliscy zginęli. Jasin przeżył, ale w czasie bombardowania stracił słuch. Malec nie potrafi pojąć, czemu świat przestał wydawać dźwięki”.

Całkiem niesłusznie uznałam, że to opowieść o głuchym chłopcu, o świecie bez dźwięków, o jego odczuciach. Nic bardziej mylnego. „Ziemia i popioły” to historia bólu. Historia świata, gdzie jednego dnia jest normalnie, następnego twój dom jest zbombardowany, żona, synowe, syn, wnukowie, nienarodzony wnuk – oni wszyscy nie żyją. Zostałeś tylko ty, twój wnuk, który ogłuchł od bomb i myśli, że to ty nie masz głosu oraz syn, bezpieczny wiele kilometrów stąd, w kopalni węgla, gdzie pracuje. To historia Dastgira, który wolałby umrzeć, bo w tych czasach zmarli mają lepiej.

Ta cienka książeczka, zaledwie siedemdziesiąt sześć stron dużą czcionką, zawiera w sobie więcej niż niekiedy gruba powieść. Po jej przeczytaniu zostały we mnie pytania, na które nikt z nas nie zna odpowiedzi oraz smutne refleksje nad światem, który sami sobie kreujemy. Bo jak długo jeszcze Ziemia będzie spływała krwią i jak długo będą rozbrzmiewać krzyki, żeby coś się zmieniło?

Dastgir podróżuje z Jasinem do kopalni, by powiedzieć synowi o tragedii. Nie wie jak ma to zrobić. Ból, jaki w nim tkwi miesza się ze zmęczeniem, często przysypia, miewa krótkie sny, w których stara się sobie poukładać wszystko, co mu się zdarzyło. Często się gubimy, nie wiemy czy to sen, czy jawa, dopiero po jakimś czasie uczymy się to rozróżniać. Dastgir cierpi niewyobrażalnie, choć mamy wrażenie, że gdybyśmy go spotkali twarzą w twarz nie poznalibyśmy tego, i tak z początku zachowują się ludzie, których spotyka po drodze. Sprzedawca niewielkiego kramiku zagaduje go o atak Rosjan na wioskę, jakby komentował wyniki meczu. Szybko jednak staje się bliski i życzliwy Dastgirowi, który przemaga się i odpowiada słowami, które wstrząsają.

Co się dzieje Dastgirze? Jeszcze kilka minut temu czułeś wzruszenie. Byłeś gotów rozmawiać z każdym o wszystkim. Oto nareszcie znalazł się ktoś, komu możesz powiedzieć, co ci leży na sercu, ktoś, kto uspokaja cię samym swym spojrzeniem. Powiedz coś! Nie odrywając wzroku od budki wartownika, odpowiadasz:
- Tak, bracie. Byłem tam. Wszystko widziałem. Widziałem własną śmierć.


Lektura krótka; patrząc na ilość cierpienia na całej Ziemi i napisanych książek na ten temat, niezbyt oryginalna. Ale czy to ważne? Zapada w pamięć. Każe się wyciszyć na chwilę. I pomodlić za wszystkich którzy zmarli i którzy jeszcze żyją. Bo takich Dastgirów jest ciągle za dużo.

Atiq Rahimi urodził się w 1962 r. w Kabulu. W latach 80., uciekając przed wojną domową, znalazł schronienie we Francji, gdzie mieszka do dziś. Napisał trzy powieści w języku perskim. Ziemię i popioły przeniósł również na ekran. Film spotkał się z uznaniem krytyki, otrzymując w 2004 roku nagrodę specjalną na festiwalu w Cannes. Jego powieść Kamień cierpliwości uhonorowano w roku 2008 prestiżową Nagrodą Goncourtów.

wtorek, 22 lutego 2011

The Tourist - "Recenzja" usiana spojlerami.


The Tourist to najgłupszy film, jaki ostatnio widziałam. Co prawda ostatnio dosyć często to powtarzam, ale najnowsza produkcja z udziałem Angeliny Jolie i Johnny Deppa zalicza się do tego gatunku. Z góry mówię, żeby ten, kto filmu nie oglądał, a ma zamiar, nie czytał dalej bo to będzie jeden wielki spojler.

Zacznijmy od tego, że film jest nudny. Ale nudą dziwną, taką która mimo wszystko pozwala na oglądanie i nie odbiera pragnienia poznania końca. Akcja jest jakoś tak zrobiona, że (pozwolę się zainspirować zdaniem z recenzji Aliny) zamiast biegania mamy chodzenie, dokładnie tak jak to czyni główna bohaterka, Elise. Ona nigdy nie biegnie, kiedy ucieka przed przestępcami. Zawsze chodzi krokiem modelki z wybiegu, który mimo wszystko niezbyt dobrze pasuje, ponieważ jest za bardzo przerysowany, moim zdaniem.

Scenariusz z grubsza typowy, choć podobała mi się wiadomość Alexandra Pierce’a „Znajdź mężczyznę mojej budowy i wzrostu i pozwól im myśleć, że to ja”. Tak też czyni Elise i do akcji wkracza Johnny Depp aka Frank. Pierwsza połówka filmu nieco mi się dłużyła, dużo myślałam o grze aktorskiej, zastanawiając się, które z nich gorzej gra, czy oboje grają doskonale, ale celowo ma to wyglądać źle – tak, nie chcę dopuścić myśli, że dwójka moich ulubionych aktorów, kiedy wreszcie spotkała się na wielkim ekranie, gra tak kiepsko. Oto do jakich wniosków doszłam.

Angelina jest dobrą aktorką, ale tylko w kilku filmach, których raczej do akcji nie zaliczymy, a bardziej do dramatów psychologicznych. Jeśli gra w filmie akcji, to uważam, że w każdym filmie gra tak samo z jedynie szczyptą dla odróżnienia bohaterek od siebie. Ale gdyby je postawić koło siebie wyszłyby nam powiedzmy pięcioraczki. Do złudzenia do siebie podobne, w wielu sprawach identyczne, ale mimo wszystko różne osoby. Nie inaczej jest w Turyście. Angelina jak zwykle gra pewną siebie, elegancką, inteligentną, wyrafinowaną kobietę, która nie boi się tak zwanej „męskiej roboty”. I dochodzę teraz do kolejnej refleksji, mianowicie, że Angelina gra siebie.

Co zaś się tyczy Johnny’ego… Oglądając go w Turyście, zastanowiłam się, czy jemu z kolei wychodzi granie tylko w filmach dla dzieci, gdzie może zawsze zagrać postać nieco szaloną, wyalienowaną, z przewrotnym poczuciem humoru i z ogromnym bólem w środku. I tu, uważam się pomyliłam, co bardzo mnie cieszy. Dochodzę do wniosku, że w Turyście zagrał tak dobrze, że skołowało to widzów na równi z facetem z Interpolu. W tym miejscu muszę wykazać kolejny mankament filmu, mianowicie, jest do bólu przewidywalny. Gdzieś równo w połowie a nawet wcześniej zgadłam, że Frank to Alexander, później, pod koniec, zanim wszyscy obecni w pokoju znaleźli sejf, ja już wiedziałam gdzie on jest. Wszystko przez niefortunny rzut kamerą przez ułamek sekundy. Tak jakby podświadomość reżysera wyrywała się przedwcześnie na wolność. Chciałabym wierzyć w zostawiane nam wskazówki, jednak ten film jest zbyt kiepski, aby podejrzewać go o takie zabiegi.

Po tej małej dygresji możemy wrócić do Deppa. Przez cały film gra nieco przygłupiego, mało pomysłowego, niemalże nieśmiałego nauczyciela matematyki, turystę w Europie. Jego postać drażni, niczym wysypka, chcemy go podrapać i tym samym sprawić, by Depp zaczął w naszym mniemaniu lepiej grać. Ale czeka nas niespodzianka. Depp był człowiekiem o dwóch twarzach – dosłownie - i jako taki zagrał świetnie. Często jak mamy podwójnych agentów w jakichś filmach, to zmieniają środowisko, ale charakter mają ten sam. Tutaj wręcz przeciwnie. Alexander zrobił sobie operację plastyczną, rzucił palenie, zmienił akcent z angielskiego na perfekcyjny amerykański, mimo bogactwa wyglądał jak typowy nauczyciel w sztruksowej marynarce i nawet miał nieco przetłuszczone włosy. A na pewno niemyte o dzień za długo. Do tego zmienił charakter, osobowość, autentycznie wczuł się w historię swojej rzekomej żony, która go opuściła… Krótko mówiąc stał się zupełnie innym człowiekiem do tego stopnia, że własna ukochana go nie poznała. Na końcu filmu, w scenie finałowej następuje tak subtelna przemiana z bycia nieco ciapowatym Frankiem w silnego, inteligentnego, męskiego, może nawet odrobinę niebezpiecznego Alexandra, który ukradł gangsterowi gigantyczne pieniądze, że wygląda to niczym iskierka, która zabłysła na mniej niż sekundę. Uważam to za majstersztyk Johnny’ego i aż żałuję, że przez więcej filmu nie dane było mu pobyć Alexandrem, bo poczułam wręcz jak Alexander oddycha z ulgą mogąc na powrót być sobą. Czyli to co nas drażniło we Franku, miało drażnić celowo, ponieważ był postacią przybraną przez Alexandra, którego dominujące cechy były zupełnie inne.

Sam w sobie film jest cienki, tak cienki, że w życiu nie obejrzę go drugi raz. Żałuję, bo stracić taką okazję do złączenia w jednym filmie Angeliny i Johnny’ego… I trudno wskazać, co sprawiło, że film wyszedł tak słabo, bo nie zgrało się wiele elementów. Uważam, że Angelina i Johnny nigdy nie powinni grać pary. Oni do siebie nie pasują. Johnny jest zbyt kobiecy w swojej męskości, a Angelina zbyt męska w swojej kobiecości. Mogliby grać przeciwne sobie postaci, znajomych, ale nie parę, którą łączy miłość. I dlatego marzenie tak wielu upadło. Pomijając taki sobie scenariusz, aktorów pobocznych, obraz, pracę kamery… Szkoda, że film wyszedł jak wyszedł, podobno nawet główna para była zdumiona niskimi wynikami sprzedaży i brakiem sukcesu. Bywa.


A teraz pozwolę sobie głośno pomyśleć nad częstotliwością ukazywania się u mnie nowych postów. Nie wiem jak, nie wiem skąd, ale od kilku dni publikuję coś nowego codziennie i muszę zbierać swoją własną szczękę z podłogi,bo nigdy tak nie miałam. W dodatku to nie koniec, i w dodatkowym dodatku, posty się biją, który pierwszy. Bo dzisiaj miała być recenzja "Ziemia i popioły", ale ponieważ wczoraj obejrzałam Turystę, wygrała "recenzja" filmu, aby było w miarę na bieżąco. Hm. I inny zaplanowany post znów się przesunie... Ale znając życie, zaraz się to zmieni i nastanie w końcu jakaś przerwa (nie to, że chcę). A dlaczego? Bo powiedziałam o tym głośno. Jakbym siedziała cicho to ten stan rzeczy by się nie zmieniał. No, ale zobaczymy ;). Miłego dnia wszystkim!

poniedziałek, 21 lutego 2011

Chłopaki w sofixach. Jakub Porada


Jakuba Poradę chyba wszyscy chociaż raz w telewizji widzieli. Czy kiedy patrzycie na kogoś w telewizyjnym studio, zastanawiacie się jaki on jest, jakie miał dzieciństwo, jaką muzykę lubi? Mnie się to zdarza, ale rzadko. Podejrzewam, że nie jestem w tym odosobniona. Ta książka może to zmienić w przypadku choć jednej osoby.

„Chłopaki w sofixach” to opowieść o młodym chłopaku żyjącym w czasach PRL-u na kieleckim osiedlu KSM. Jak każdy wie, życie dojrzewającego nastolatka nie jest wcale takie proste. A już na pewno nie było w PRL-u, gdzie aby być „kimś” trzeba było mieć takie, a nie inne spodnie. Tylko jak je zdobyć, nie mając pieniędzy? Jak rozwijać się jako człowiek, kiedy brakuje takich dla nas zwykłych rzeczy jak płyty z muzyką, czy książki? Młodzi ludzie radzili sobie sami. Muzyka z radia przegrywana na kasety, spodnie własnoręcznie farbowane, a jak gdzieś jechać to autostopem. Dzisiejszej młodzieży takie życie nawet się nie śni, mnie również, dlatego tak bardzo chciałam tę książkę przeczytać.

Powieść Porady rozbrzmiewa poczuciem humoru, choć wydarzenia często wcale nie są wesołe, ale grunt to mieć dystans do siebie i do świata. I chociaż czytało się szybko, śledząc poczynania nastoletniego Jakuba i jego kumpli, to czasem wszystkiego zdawało się być za dużo i musiałam książkę na jakiś czas odłożyć. Ale warto do niej wrócić. Można poznać życie, które samemu nie koniecznie chciałoby się przeżyć, a także dowiedzieć się kilku ważnych lekcji.

Jedyne co mi przeszkadzało, to zbyt duża ilość alkoholu. To było tak, jakby na każdej stronie wszyscy pili, albo myśleli o piciu. Rozumiem, że to była część tamtego środowiska. Ale i tak trochę tego za dużo.

Mimo to książkę polecam. Jest to solidna dawka wspomnień o prawdziwym życiu i tak jak prawdziwe życie zawiera w sobie mnóstwo humoru okraszonego szczyptą goryczy. Dokładnie w tych proporcjach. Bo życie jest zabawne, trzeba to tylko umieć dostrzec.

Książka z wydawnictwa Prószyński i S-ka.

niedziela, 20 lutego 2011

Śmierć mrocznego Lorda. Laurell K. Hamilton


Laurell K. Hamilton jest mi znana głównie z dwóch cykli. Jeden, ten chyba najsławniejszy, o Anicie Blake pogromczyni wampirów, drugi o Merry Gentry, księżniczce elfów. Zaczytuję się tylko tym pierwszym, na drugi jakoś nie mam ochoty z całkowicie mi nie znanych powodów. Oprócz tych cykli, napisała również kilka pojedynczych powieści i „Śmierć mrocznego Lorda” jest jedną z nich. Szczerze mówiąc, myślałam, że ta powieść to początek kolejnego cyklu, zważywszy na zakończenie. Czy taki był zamiar Hamilton, czy może specjalnie skończyło się tak, a nie inaczej? Chyba nigdy się tego nie dowiem, chyba, że napiszę do autorki a ona zechce odpowiedzieć. Ale może od początku.

Elaine i Blaine to bliźniaki przygarnięte osiem lat temu przez Johnatana i Terezę. Johnatan jest tropicielem magów, słynącym ze swego fachu. Wraz z przyjaciółmi Thordinem i Konradem cała grupa przynależy do tajnego bractwa, które zwalcza zło w Kartakkas. Oprócz Elaine, bo nie umie walczyć. Za to posiada inny dar – miewa wizje, które niejednokrotnie ratowały życie im oraz niewinnym ludziom. Pewnego dnia dostają zlecenie od swojego umierającego przyjaciela Caluma i jadą na odsiecz miasteczku, w którym nocą grasują zombie – ożywieni zmarli mieszkańcy. Ostatecznie wszystko jest inne niż Johnatan, przywódca grupy, się spodziewał. Łącznie z Elaine, która okazuje się mieć potężną moc magiczną. A on magii nienawidzi. Czy na tyle by odtrącić swoją przybraną córkę?

Książka ta nie jest najlepszym dziełem Laurell Hamilton. Jest za to tworem ciekawym, z dużym potencjałem, który moim zdaniem nie został wystarczająco wykorzystany. Całość dzieje się w dziwnej, mrocznej krainie, która wypacza magię, dlatego Johnatan tak się jej boi i nienawidzi. Z magii nigdy nic dobrego nie ma. Kartakkas jest jednym organizmem, ze swoją własną świadomością, której nie rozumie nawet władca tej krainy, uwięziony w niej Harkon Lukas, który sporo naszym bohaterom nabruździ. Ale to wszystko wiemy dzięki tak zwanemu czytaniu między słowami. Autorka zupełnie nie skupia się na opisywaniu krainy, tyle o ile to było potrzebne. Ogromna szkoda, bo dopiero to przerodziłoby jej powieść w coś naprawdę wielkiego. A tak to mamy grupę ludzi, dość płytko potraktowanych, zero psychologii. Niemniej jednak zostali wystarczająco dobrze opisani, żebym dokładnie ich widziała i mogła podążać razem z nimi.

To, co najbardziej podobało mi się w tej powieści, to opisy kiedy Elaine uczyła się stosować magię i uzdrawianie. Były bardzo sugestywne, wciągające, namacalne. Wspaniałe. Rzadko się zdarza, żebym aż tak się wczuła w moment „rzucania” czaru. Tu chodziło o wyczucie, o zagłębienie się w siebie, o pracę z energią (nazywaną mocą, ale dla mnie to energia). Za to uwielbiam tę książkę. Dzięki tym momentom byłam w stanie dalej przerzucać kartki.

Zakończenie zupełnie niespodziewane. Takie, że człowiek aż prosi o ciąg dalszy. Z tego co sprawdziłam, jest to pojedyncza powieść, dlatego jestem tak zdziwiona, bo zdarzenia z ostatnich stron wręcz wymagają ciągu dalszego. Chyba, że sami go sobie dopiszemy.

Jeszcze jedno na koniec. Czy ktoś czytał „Pan Lodowego Grodu” Grzędowicza? Tam wszystko kręci się dookoła obrazów Boscha. Świat nam przedstawiony jest wykręcony, dziwny, zwyrodniały, powodujący obrzydzenie i strach. Odrobinę tego było pod koniec „Śmierci mrocznego Lorda”. Zabieg ciekawy i zupełnie niespodziewany. Kolejny element proszący o ciąg dalszy. Więcej nie mówię, bo zaraz wygadam pół fabuły. Książka nie najgorsza, da się przeczytać, choć spotykałam znacznie lepsze. Szczęśliwie 23 lutego wychodzi kolejna cześć Anity Blake, ona poprawi wizerunek autorki w moich oczach ;).

sobota, 19 lutego 2011

Kudłata. Dorota Berg


Nie wiedzieć czemu, zawsze kiedy patrzyłam na okładkę tej książki, myślałam że jest to autobiografia pani na zdjęciu. Może przez ten uśmiech? Kieliszek wina kojarzący się z wieczornymi rozmowami, chwilą wspomnień lub dyskusją? Dopiero niedawno oświeciło mnie, że to jest powieść - przeczytałam wreszcie opis na okładce.

„Kudłata” to książka jakich wiele. Mówię to otwarcie. Pamiętacie serię któregoś z wydawnictw „My dwudziesto, trzydziestolatki…”? Były w niej amerykańskie powieści o kobietach żyjących w dużym mieście i borykających się z problemami z brakiem faceta, nadmiarem kilogramów czy brakiem wymarzonej kariery. Zaczytywałam się w tej serii i podobnych książkach, kiedy miałam jakieś piętnaście lat (za zgodą rodziców zostałam zapisana w bibliotece dla dorosłych w wieku lat czternastu, haha), przeszłam przez wszystko w stylu „Seks w wielkim mieście”, „Dziennik Bridget Jones” i po prostu masę masę innych tego typu. Dlatego szybko zorientowałam się z czym mam do czynienia, a coś we mnie boleśnie jęknęło.

Główna bohaterka, Wiktoria, ma dwójkę dzieci, ale nie ma męża. Ma bodajże cztery przyjaciółki, z którymi spotyka się co tydzień na wino, nadwagę i nie ma pracy. Na początku. Po kilku rozdziałach dostaje śliczną posadkę po znajomości i pracuje w agencji reklamowej. Uważa, że samotność jej służy, faceta nie potrzebuje i skutecznie odgania od siebie niejakiego Daniela.

Świat jaki wykreowała autorka, choć zawiera w sobie zarys realności, jak na mój gust jest zbyt idealny. Wiktoria niby ma problemy i nic nie jest piękne, ale jakoś dziwnie łatwo dobrze jej się układa, a ja nie przeżywam, że coś naprawdę ją boli. Całą historię czytałam niczym bajkę – wiemy, że Śnieżka została otruta i nie żyje, ale wiemy również, że zaraz któryś krasnoludek się potknie, jabłko wyleci z przełyku, a z lasu wyjedzie książę na białym koniu. Tak też mniej więcej jest tutaj.

Ale chociaż „Kudłata” bazuje na utartej fabule to w paru miejscach przyjemnie mnie zaskoczyła. Nie będę zdradzać oczywiście szczegółów, bo odbierze to sens czytania. Jest to rzeczywiście bardzo ciepła, lekka powieść, idealna na chwile rozerwania i pobycia w typowo babskim świecie. Często się śmiałam, ze dwa razy nawet zebrało mi się na płacz, co w tego typu powieściach zdarzyło mi się chyba po raz pierwszy. Dlatego mimo typowej fabuły i pewnego rozczarowania, cenię sobie tę książkę i nie żałuję dwóch dni jakie na nią poświęciłam. A kiedy już ją skończyłam, przez kilka godzin chodziłam z takim wewnętrznym termoforem, bardzo przyjemne uczucie :).

piątek, 18 lutego 2011

Dziedzictwo mroku. Bree Despain


Włączyłam sobie właśnie soundtrack do Dumy i Uprzedzenia z 2005 i oczami duszy widzę Pana Darcy’ego, zielone pola i wrzosowiska między domem Elizabeth a posiadłością Bingley’a. Zobaczymy co z tego wyniknie dla recenzji ;).

Chyba nie muszę po raz kolejny mówić, że jest boom na wszystko, co nadprzyrodzone bla bla bla. Dlatego raczej długo obracałam „Dziedzictwo mroku” w rękach zanim wzięłam do czytania. Ale książka ta ma w sobie coś przyciągającego, ciut innego, klimatycznego może? Jest bardzo ładnie wydania, człowiek nie ma wrażenia, że trzyma w rękach kolejną „śmieciówkę” (tak, moje właśnie utworzone słowo). Opis na okładce nie sprawia wrażenia niczego oryginalnego, ale ostatecznie zdecydowałam się ją wypożyczyć (błogosławię Warszawę za inwestowanie w biblioteki i nie zamykanie nam ich tak jak w Wielkiej Brytanii).

Jest to opowieść z wilkołakami w roli głównej. O innych nadnaturalnych stworzeniach autorka milczy. Możliwe, że na razie, kto ją tam wie. Grace jest zwykłą siedemnastolatką, ma dwóch braci i młodszą siostrę, jej ojciec jest pastorem. Cała rodzina ma na nazwisko Divine (boski), przez co wszyscy traktują ich trochę jako cudowną rodzinę. Każdy liczy na pastora, matka jest idealna, dzieci wspaniale wychowane, mają dawać innym przykład - całe miasto na nich patrzy. Ale nie da się być idealnym. W domu Divine’ów są tematy, których się nie omawia. Kiedy przy obiedzie opowiadają jak im minął dzień, nikt nie wspomina o tym, co go naprawdę dręczy. W niedalekiej przyszłości okaże się, że to wcale nie taka dobra metoda. A kto jest wilkołakiem? Przyjaciel z dzieciństwa rodzeństwa, który pewnego dnia opuszcza ich dom i miasto w dość nieprzyjemnych okolicznościach. Teraz wraca.

I nie. Wbrew pozorom nie opowiedziałam nawet połowy książki. Za to właśnie lubię „Dziedzictwo mroku”. Z pozoru jest takie jak każda inna tego typu powieść. Ale wraz z rozwojem akcji potrafi nas zaskoczyć i nic nie jest takie proste, jakby nam się mogło wydawać. Przez całkiem długi czas temat wilkołaka nawet nie występuje, a mamy coś w rodzaju psychologiczno-obyczajowej książki dla nastolatków. To też mi się podobało. Czytając, nie czułam się jakby mi ktoś po drodze lasował mózg, a z przyjemnością śledziłam problemy Grace i całej rodziny.

Jedyne może co mam do zarzucenia, to historie związane z wilkołakami. Częściowo kojarzyły mi się uparcie ze „Zmierzchem”, choć jak teraz sobie przypominam to nic aż tak podobnego nie było. Ale może nastrój, kiedy dowiadywaliśmy się informacji o historii wilkołaków? A drugie częściowo, to miałam skojarzenia z serialem „Pamiętniki Wampirów”. No bez przesady. Kamień księżycowy? Czy to nie wokół tego kręci się cały sezon drugi? I choć w „Dziedzictwie mroku” kamień księżycowy ma zupełnie inne wyjaśnienie pochodzenia i zastosowanie, to ta nazwa powodowała, że uparcie widziałam między słowami Damona, Elenę i innych bohaterów serialu. Ale to może tylko takie moje małe zboczenie.

Książkę bardzo polecam wielbicielom takiej literatury, ale również zwykłym czytelnikom. Jedyne czego nie jestem pewna, to czy spodoba się ludziom tak zwanym dorosłym. Ale kto się czuje młodo niech po nią sięga ;). Jest to coś trochę innego od całej reszty. Czyta się bardzo przyjemnie, bez niemiłych niespodzianek (prawie) i daje poczucie odprężenia. Dałabym cztery solidne gwiazdki (a jakbym miała naście lat to pewnie i pięć).

Soundtrack dobiega końca, jeszcze tylko dwa utwory. Okazuje się, że bardzo pomaga w pisaniu, szczególnie jak ktoś, czyli ja, ma na dzisiaj dość jakiejkolwiek aktywności ;).

czwartek, 17 lutego 2011

Stosik lutowy :)


Oto stosik, który mi się ostatnio uzbierał. Wszystko dzięki niecnym księgarniom Tania Książka i Matras, które kuszą promocjami, wyprzedażami i nie wiadomo czym jeszcze, oraz kochanym wydawnictwom, które nie zrywają ze mną współpracy, chociaż zamawiam nie te książki, co trzeba, zadaję głupie pytania, a na recenzje trzeba czekać dłużej niż na "zwykłe" książki ;).

Prezentacja odbędzie się od dołu.

1. "Gothique" Kyle Marffin - Nie ma to jak kiepski dzień, wszystko jest szare, łezki w oczach nawet się same kręcą, po czym taki człowiek wchodzi do księgarni by się porozglądać i nagle znajduje jeden jedyny egzemplarz książki, którą czytał kilka lat temu, zawsze chciał ją mieć, ale może niekoniecznie (wiadomo, zawsze znajdzie się coś ważniejszego), i ten jeden jedyny egzemplarz kosztuje niecałą połowę swojej zwykłej wartości :D. Oczywiście, że wzięłam. Pamiętacie czasy "sprzed" wampiromanii? Pomijając serię Anne Rice, przeczytałam wtedy wszystkie istniejące książki o wampirach i "Gothique" była ostatnią z nich. I, jako jedyna książka ze wszystkich książek o wampirach, zostawiła we mnie uczucie grozy, czegoś na kształt strachu. Polecam ją bardzo i ciekawe, czy znowu tak na mnie zadziała, kiedy znów ją przeczytam.

2. "Murzyn" Tatjana Gromaca - Po przeczytaniu "Ugrofińskiej wampirzycy" polubiłam serię Europejki wydawnictwa Czarne. A ponieważ natknęłam się na nie zaraz przy wejściu, przebierałam dobre dziesięć minut przeszkadzając w przemeblowywaniu rozkładu książek. W końcu sobie poszłam z dobrego serca, bo facet już łypał na mnie nieprzyjemnie, po czym się okazało, że on tam skończył i poszedł za mną do działu fantastycznego...

3. "Bezradnik małżeński" Polly Williams - Dzisiaj otrzymany egzemplarz recenzyjny od wydawnictwa Prószyński i S-ka. Zapowiada się ciekawie i zabawnie, a moja mama pytając na bezdechu "Mogę?" wyrwała mi go z ręki i rzuciła się czytać. Może to ona napisze recenzję? ;)

4. "Eurodżihad" Marcin Wolski - Okazuje się, że promocje są dobre nie tylko z jednego powodu, mianowicie niższej ceny, ale również z innego. Wyciągnięte z magazynów egzemplarze dawno zapomnianych książek nagle oglądają światło dzienne, a ja dowiaduję się o ich istnieniu. Z Marcinem Wolskim nigdy się nie spotkałam, ale przeglądając tę niewielką książkę uznałam, że pisze barwnie, ciekawie i lekko. Jak będzie, to się okaże. W dodatku dowiedziałam się, że jego kryminałami w młodości zaczytywali się moi rodzice...

5. "Ognisty anioł. Historia Niny Pietrowskiej, muzy rosyjskich symbolistów" Liliana Kern - Lubię takie klimaty. A w każdym razie pociągnęło mnie w stronę tej cienkiej biografii. To wzięłam.

6. "Miasto i psy" Mario Vargas Llosa - Książkę tę wybrałam z kilku powodów. Pierwszy to okładka. Bardzo mi się spodobała ;). Drugi to fakt, że jest to pierwsza powieść tego pisarza, w dodatku wersja nieocenzurowana. Trzeci to... Okładka. Ale hej! Od czegoś trzeba zacząć! A skoro już przeczytałam jego najcieńszą książkę i wiem, że przeżyję, to można rozpocząć podróż od początku i przy okazji zwrócić uwagę na rozwój i zmiany w pisarzu, prawda?

7. "Trucicielka" Eric-Emmanuel Schmitt - Znów zadziałało prawo pierwszego wrażenia. Zakochałam się w okładce tej książki i dzięki temu poznam wreszcie tego wychwalanego wszędzie pisarza. Do tej pory tylko o nim słyszałam, inne okładki wywoływały niechęć i dłuższy już czas omijałam go zgrabnie z daleka. Ale stało się - i na mnie nastał czas. Mam nadzieję, że się nie zawiodę i będzie to początek wspaniałej znajomości. To, oraz nr 6, to egzemplarze od wydawnictwa Znak.

8. "Śmierć mrocznego Lorda" Laurell K. Hamilton - Uwielbiam serię o Anicie Blake, którą zasłynęła Hamilton. Jedna z moich ulubionych. Kiedy na którymś z blogów przeczytałam negatywną recenzję "Śmierci..." i jeszcze dopisek, że fani Anity Blake nie powinni tego czytać, było oczywiste, że zrobię inaczej ;). Książka już dawno temu wypożyczona z biblioteki z działu nowości (ja to mam szczęście - chcę to mam ;D) i tak sobie wskoczyła na ten stosik się pokazać, a co.

Mam nadzieję, że dzielni czytelnicy dotarli do końca w dobrym zdrowiu i być może sami zamarzyli o którejś pozycji. Ale Gothique polecam, naprawdę. Polecam tym bardziej, że prędko nie zrobię recenzji, a jest to książka warta przeczytania dla fanów wampirów, a ci "normalni" mogą przeczytać jako dobrą powieść w klimacie nieco horrorowatym.

A propos recenzji, mam już trzy do opublikowania, żadna nie jest napisana. Zwlekam i czekam nie wiem na co, wymawiając się brakiem czasu. No cóż. Pomóżcie mi pogonić lenia i powiedzcie, którą recenzję chcecie najpierw: "Chłopaki w Sofixach" Porady, "Kudłata" Berg czy "Dziedzictwo mroku" Desplain.

Czy ktoś w tej chwili jest na happeningu w Warszawie albo Krakowie i rzuca się włóczką z okazji Dnia Kota? :D

wtorek, 15 lutego 2011

Fiolet. Magdalena Kozak (Czyli jak zepsuć dobry pomysł).


Zacznijmy od tego, że nie wiedzieć czemu, panie u mnie w bibliotece układają sobie książki jak im się żywnie podoba. A konkretnie książki fantastyczne i s-f. Jest osobny dział „Fantastyka”, po czym znajduje się w nim zaledwie część przynależnych gatunkowi książek. Reszta jest rozsiana po całej bibliotece. Taka Magdalena Kozak, Jerzy Pilch czy Jarosław Grzędowicz są w literaturze polskiej. Panie Rachel Mead, Kim Harrison, Stacia Kane, w literaturze amerykańskiej i długo by można wymieniać, kto gdzie zamieszkał – tam, gdzie nie powinien. Normalnie cud, że Tolkien znajduje się na swoim miejscu. Takim oto wstępem, z pozoru nie pasującym do dalszego tekstu, zaczęłam tę recenzję. Wszystko dlatego, że zupełnie niespodziewanie, po raz pierwszy w życiu, znalazłam powieść Magdaleny Kozak „Fiolet”. Oczywiście w literaturze polskiej, gdzie bywam raczej rzadko.

„Fiolet” opowiada o inwazji UFO na Ziemię. Z pozoru. Bo tak naprawdę nie wiadomo, co, skąd i dlaczego. Na początku są tylko doniesienia w mało znanych mediach, którymi przejmuje się nieliczna garstka ludzi, przez znajomych uważana za czubków. Bo co kogo obchodzi, że w peruwiańskiej dżungli wyrósł kilkunastometrowy Fiołek? Cały fioletowy, pokryty metaliczno wężową łuską i zabijający każdego kto do niego podejdzie. Fiołek jest nazwą zdecydowanie roboczą, bo z fiołkiem to on ma wspólny jedynie kolor. Pewnego dnia każdy zadławił się swoją niewiarą w to, co mówił szalony kolega, bo Fiołki wyrosły w kilkudziesięciu miastach świata powodując coś jakby Armagedon w swoim otoczeniu. Ludzie giną, budynki się palą i rozpadają formując góry gruzu. Koniec świata?

Z książkami tej autorki mam zawsze problem. Kiedyś przeczytałam jej serię o Nocarzach, a raczej tylko dwie części z trzech. Nie wiem, czy tylko ja tak to odbieram, czy może ktoś się ze mną zgodzi, ale Magdalena Kozak zawsze zaczyna świetnie, wciąga od pierwszych stron, człowiek się cieszy jaka mu się świetna książka trafiła, a potem… jest już tylko spadek skali. Nie inaczej jest w „Fiolecie”. Prolog powalający na kolana. Może nie swoim geniuszem, ale tempem, informacjami, emocjami. Prawie się popłakałam publicznie w autobusie w jednym fragmencie. Przez kilka następnych rozdziałów jest już spokojniej, choć nadal się dobrze czyta. Ale koło siedemdziesiątej którejś strony nagle stajemy w miejscu niczym samochód, któremu skończyło się paliwo. Dokładnie tak. Wzdychając ciężko, przerzucam kolejne strony, tęskniąc za prologiem, zastanawiając się jak długo taki stan rzeczy będzie się utrzymywał i kiedy wreszcie się wydarzy coś, co z powrotem przykuje moją uwagę do treści.

Pomysł na powieść jest naprawdę bardzo dobry. Inwazja obcych, czy może naturalny stan „flory” kosmicznej? Mamy bajeczne podłoże na świetną powieść science fiction, po czym zostaje on całkowicie zmarnowany, bo autorka koncentruje się na rozwiązywaniu potyczek między ludzkich, ich intryg i problemów (nawet sercowych). I nawet na ostatnich stronach mamy to, co na początku. Łapanie w przestworzach Róży, która roznosi zarodniki trujących cyjanowodorem Fiołków.
Widać, że pisarka przygotowała się do tej książki, jej zaplecze naukowe jest dopracowane, dostarcza nam wiarygodnych informacji o kosmosie, spadochroniarstwie (to akurat nic dziwnego, sama skacze ze spadochronem) i chemii, ale uważam, że sam pomysł nie został należycie wykorzystany. Inwazja Fiołków okazuje się być tylko tłem właściwej akcji.

Szczerze? Polecam przeczytać tylko prolog. Potraktować go jako opowiadanie, resztę zostawić. Nie warto. Ale to tylko moja opinia, komuś innemu „Fiolet” może się podobać.

niedziela, 13 lutego 2011

Ostatnie porywy zimy - fotograficzne upamiętnienie.

Właśnie (no, pół godziny temu) wróciłam z rodziną z trzygodzinnego spaceru i jako, że po takim łażeniu chwilowo do niczego się nie nadaję postanowiłam sobie wygodnie usiąść z laptopem, ściągnąć z aparatu zdjęcia robione po drodze i je zaprezentować. Może nie mają w sobie wielkiej wartości artystycznej bo na fotografii się nie znam, a do tego mam jakiś aparat, że pożal się Boże, ale zdjęcia mi się podobają i cieszę się, że go wzięliśmy. Spacer częściowo był nad Wisłą, gdzie słońce wyczyniało wspaniałe harce na wodzie, spotkaliśmy nawet dwa piękne łabędzie a w nadwodnych drzewkach zamarzły "kawałki" wody tworząc prześliczne dekoracje. Później skręciliśmy sobie w drogę nieużywaną, a tak zabłoconą, że niektórzy mieli kąpiele błotne ;). Krety już się pobudziły, ptaszki śpiewają, a bazie rosną. Jak dla mnie nie trzeba więcej dowodów na to, że zima walczy jak może, ale wiosna wygrywa :).


Te wierzby wywołały wspomnienia z lektur i obrazów pozytywistycznych, a tata nawet zabłysł jednym cytatem, którego już nie powtórzę, bo nie jestem tak genialna jak on ;). Ale prawda, że ładne? :) Niestety, nie przyszło mi do głowy by sfotografować krecie kopce (a było ich około dwudziestu w jednym miejscu), dlatego ten "fotoreportaż" będzie niekompletny ;). A Wy jak spędzacie tę słoneczną niedzielę? :)

sobota, 12 lutego 2011

LOSOWANIE nr 1. Zapraszam po candy :).

Już od jakiegoś czasu myślę o zrobieniu losowania. Sprawia to przyjemność zarówno mi, jak i Wam, więc dlaczego nie :). Wreszcie się zmobilizowałam i postanowiłam podarować Wam tę oto książkę:



Prawda, że wygląda smakowicie?

Trzydziestodziewięcioletnia Sirine, wciąż panna, mieszka wraz z wujkiem i ulubionym psem imieniem King Babar w Irangeles - dzielnicy Los Angeles zamieszkałej przez społeczność perską i arabsko-amerykańską. Z pochodzenia jest Irakijką i pracuje jako szefowa kuchni w libańskiej restauracji. Całe jej życie obraca się wokół gotowania - do czasu, aż niesamowicie przystojny wykładowca literatury arabskiej, Hanif, zachodzi do jej lokalu na domowy obiad. Miłość do niego łączy się dla Sirine ze wspomnieniami rodziców i pytaniami o jej własną tożsamość.
Tymczasem sporo osób z całych sił usiłuje wtrącać się w jej życie: jej nieskończenie cierpliwy i absolutnie czarujący wujek, który opowiada magiczną historię o arabskim niewolniku uciekającym swoim panom, udając topielca, i który być może jest powiązany ze sławnym hollywoodzkim aktorem, zakochany w niej bez wzajemności Natan - artysta fotografik o niepokojących obsesjach i mrocznej przeszłości, a także Umm Nadia, szefowa, która wróży jej przyszłość w fusach po kawie.
Chwalona przez krytyków od "New Yorkera" po "USA Today" za swoją pierwszą książkę, Arabian Jazz, Diana Abu-Jaber tworzy w Półksiężycu magiczną wielowymiarową opowieść miłosną, przesyconą smakami i aromatami wschodniego jedzenia i przyprawioną faktami historycznymi i elementami baśniowymi. Półksiężyc stanowi wprowadzenie do bogatej kultury Środkowego Wschodu, opowiada o egzystencji Arabów w Ameryce i jest romansem zarówno inteligentnym, jak i zmysłowym, a równocześnie pasjonującą opowieścią o ryzyku i oddaniu.

Wszystko, co musicie zrobić, żeby zdobyć tę książkę to wpisać się w komentarzu i na swoim blogu poinformować, że u mnie znajduje się takie candy :D. A dla zwycięzcy do książki dołączę słodką niespodziankę :).

Konkurs trwa do 28 lutego, do północy. 1 marca wylosuję szczęśliwca :).

środa, 9 lutego 2011

Plan Sary. Paweł Jaszczuk


Moja znajomość kryminałów jest dość nikła. Jeśli już czytam coś z tego gatunku, to zwykle jest to bardziej thriller z wpływami innych gatunków. Dlatego chętnie sięgnęłam po „Plan Sary”, kiedy miałam taką okazję.

Jest to historia dziewięciu dni w 1938 roku, podczas których Jakub Stern, znany dziennikarz lwowski, rozwiązuje zagadkę szeregu morderstw. Zagadka jest tym bardziej frapująca, że każda z ofiar była jego studentem, a plan mordercy to plan drugiej ofiary. Plan, którego powstanie spowodował sam Stern. Dlatego on sam również jest podejrzewany…

Paweł Jaszczuk prezentuje jeszcze przedwojenny świat, ale bohaterowie między sobą już rozmawiają o Hitlerze i zastanawiają się czy wybuchnie wojna. Nad miastem wisi groźna, tajemnicza chmura, jakby zapowiedź tragedii. Jest też swoistym towarzyszem Jakuba. Z dreszczem patrzy na nią codziennie, a jej kształt raz przypomina mu głowę psa, a raz diabła. Jest to zabieg, który wprowadza czytelnika w nastrój dreszczowca, każe się zastanawiać, co i kiedy się wydarzy.

Podczas kiedy Jakub Stern szuka rozwiązania zagadki, my cofamy się wraz z jego wspomnieniami w przeszłość, poznajemy przyczynę różnych zdarzeń i być może jest nam dane poznać mordercę. Dodatkowo poznajemy dziennikarza „z bliska”, wiemy jaką jest osobą, jaki jest w domu, a jaki w pracy czy wśród znajomych.

Powiem, że Stern jawi mi się jako totalny egoista i ślepiec, raniący nieustannie swoją żonę i jeszcze się zastanawiający, dlaczego kobieta się piekli. Jak to zwykle bywa, ona też nie jest bez winy, jednak on całkowicie przegina.
Ciekawą postacią jest jego koleżanka z pracy, Wilga de Brie, ale uważam że jej osoba została zbyt płytko potraktowana, przydałoby się jakiejś głębi i więcej jej spojrzenia na przebieg akcji. Niestety nie było to możliwe, ponieważ to Jakub jest głównym bohaterem i wszystko widzimy z jego punktu widzenia. Po raz pierwszy zdarzyło mi się naprawdę nie lubić głównej postaci.

Jeśli mowa o minusach, to muszę wspomnieć też o samym Lwowie. Zabrakło mi szczegółów, takich drobiazgów rysujących świat w naszej wyobraźni podczas czytania. Wiemy, że akcja się dzieje we Lwowie, ale pomimo gwary, jak i spostrzeżeń Sterna o kamienicach do których przybywał, czy o knajpce w której pił piwo nie mamy odczucia, że jesteśmy tam razem z nim. Brakuje tego „czegoś”, co zbudowałoby atmosferę i niesamowity klimat świata, którego już nigdy nie poznamy.

Chwilami czytało mi się dość szybko, ale chwilami czułam się, jakbym usiłowała przejść przez ścianę, szczególnie w środku książki. „Plan Sary” polecam raczej już znawcom tego gatunku powieści, bo osoby „początkujące” w kryminałach mogą poczuć się lekko zniechęcone. Niemniej sam pomysł na kryminał mi się podobał, a zakończenie banalne, choć tak skonstruowane, że nikt by się nie spodziewał. W końcu najciemniej jest zawsze pod latarnią, prawda?

Książka od wydawnictwa Prószyński i S-ka.

poniedziałek, 7 lutego 2011

Pochwała macochy. Mario Vargas Llosa


Przepiękne nowe wydania Znaku od dawna mnie pociągały, sprawiały, że w księgarni muskałam okładki opuszkami palców, a w myślach pojawiała się wizja, że mam tę książkę na własność. Najbardziej zawsze podobały mi się okładki „Szelmowstwa niegrzecznej dziewczynki”, recenzowana dzisiaj „Pochwała macochy” oraz „Ciotka Julia i skryba”, choć ten tytuł akurat już mniej mi się podoba. Ale dziś nie o tym. Chęć przeczytania powieści Mario Vargasa Llosy była od dawna, ale zawsze brakowało jej bodźca, by zmienić to w rzeczywistość. Każda książka sprawiała zawsze wrażenie za grubej. Oczywiście czytałam i grubsze książki, ale ci, co czytali powieści tego autora wiedzą, że nie są super lekkie, a tytuł noblisty też swoje robi. Dlatego zaczęłam od najcieńszej książki „Pochwała macochy”.

Tylna okładka ostrzega nas by po nią nie sięgać. Że jest „zbyt rozpasana, perwersyjna i wyuzdana”. Nie wiedziałam, czego mam się spodziewać. Kolejnego Markiza de Sade? Ale, jak to zwykle bywa, okładka jest reklamą, która ma przyciągnąć czytelnika i głosi zaledwie część prawdy.

Mario Vargas Llosa stworzył świat poetycki, pełen zatartych granic, pełen dosłowności i przenośni. „Pochwała macochy” zdaje się być baśnią dla dorosłych, gdzie należy ostrożnie przyjmować to, co się widzi, nie wszystkiemu ufać. Książka została napisana tak, że wydaje się być zbiorem krótkich opowiadań, które tworzą całość, bawiąc się z czytelnikiem. Raz mamy świat rzeczywisty – Rigoberto, Lukrecja i Fonsito, a raz świat tak naprawdę nie wiadomo jaki. Snów? Opowieści z sypialni naszych bohaterów? Czy może świat istot będących alegoriami do naszych ludzkich odczuć, wyobrażeń, pragnień, lęków? Jest to jedna wielka przeplatanka, którą czytelnik sam musi rozstrzygnąć, odebrać po swojemu i dojść z nią do ładu. O ile się da.

„Pochwała macochy” na pewno skłania do refleksji nad tym, czym tak naprawdę jest człowiek, dlaczego pewne tematy są tabu, dlaczego świat jest, jaki jest? Podziwiam autora za taką kreację i nie dziwię się, że dostał nagrodę Nobla.

Na koniec dodam, że książka została tak pięknie wydana, że nawet jak się nie spodoba lub pozostanie nieprzeczytana, to chce się ją mieć na swojej półce. Wspaniały, gruby papier, zdjęcia sławnych obrazów i ten zapach druku. Taki jaki powinien być.

Zapraszam na stronę wydawnictwa. Aktualnie wszystkie powieści Mario Vargasa Llosy są przecenione średnio o 10zł :).
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...