środa, 29 października 2014

Ten, kto mrugnie, boi się śmierci. Knud Romer

Knud Romer jest kolejnym duńskim pisarzem, którego udało mi się „złowić”. Tytuł „Ten, kto mrugnie, boi się śmierci” niejako mnie hipnotyzuje i mogłabym się w niego wpatrywać bez końca, tak samo jak i w okładkę. Bardzo mi się to podoba. Niebanalny obraz, na którym nie wiadomo do końca co widnieje, tytuł, a nawet użyta do niego czcionka. To chyba moja ulubiona okładka od tej pory. (Z każdym dniem przekonuję się, że moje odpowiedzi na pytania w TAG-u „Książka do grobu” coraz bardziej tracą na ważności).

Omawiana dzisiaj książka jest zapiskiem wspomnień młodego duńskiego chłopca, Knuda, który wychował się w Nykøbing, w rodzinie z duńskim ojcem i niemiecką matką. Nykøbing jest niezwykle hermetyczną małą miejscowością, żywo nienawidzącą Niemców za II wojnę światową. Miasteczko nie tylko natychmiast odrzuca matkę Kunda po jej przybyciu, ale również jego ojca, za to, że ożenił się z Niemką. Nietrudno się domyślić, że również dorastający Knud od dziecka jest wyrzutkiem, w szkole go szykanują, czasami biją i dają odczuć, że jest czymś gorszym za każdym razem jak tylko mają okazję. A więc przez cały szkolny dzień.

„Ten, kto mrugnie…” to także opowieść o II wojnie światowej i o Niemcach, niejako od środka. Przyznam, że chyba po raz pierwszy w życiu spotkałam się z relacją o zwykłych Niemcach, którzy też nie chcieli być pod reżimem Hitlera, który przewrócił ich kraj, ich dom, do góry nogami. Można tu spotkać informacje o ruchu oporu, o walce, jaką ludzie usiłowali podjąć, aby dalej żyć tak jak do tej pory. Ich historie niewiele się różnią od historii Polaków po drugiej stronie granicy. Hitler niszczył wszystkich, swoim może tylko dawał większe szanse. Matka Knuda musiała pracować w obozie dla dobra państwa, acz nie był to obóz koncentracyjny.

Knud wędruje wspomnieniami pomiędzy różnymi członkami rodziny, mamy więc całą paletę charakterów, ich drobne animozje i krótkie historie ich życia. Nie tylko miasteczko wyklęło rodziców Knuda, ale również ich własna rodzina. Jedynymi chwilami oddechu były wycieczki do Niemiec, choć rodzina matki Knuda również nie należała do najprzyjemniejszych, gdzie nieme wyrzuty, poczucie winy i gorzkie wspomnienia błąkały się po kątach.

Słusznie zauważyliście, że główny bohater nazywa się identycznie, co autor. Z tego co wyczytałam na Wikipedii z jego biografii, to podstawowe fakty pokrywają się z powieścią, dlatego mniemam, że jest oparta na autentycznych wydarzeniach, że wspomina swoje własne życie i rodzinę. Ale ile jest w tym prawdy, a ile fikcji, to wie tylko sam autor.

Książka ważna, przez cały okres jej czytania miałam myśli, że powinna być szkolną lekturą. Jest krótka, świetnie napisana i porusza mnóstwo bardzo ważnych spraw, zarówno ludzkich jak i historycznych, których doświadczenie za pomocą tej książki i ich przeanalizowanie mogłoby się przyczynić do rozwoju młodych ludzi. Ale w polskich szkołach chyba się nie uczy o tym, że istnieli też zwykli Niemcy i nie każdy był szczęśliwy z panowania Hitlera.


„Ten, kto mrugnie, boi się śmierci” Knud Romer, wyd. Replika 2008, str. 189

środa, 22 października 2014

Zły wybór, zły. Czyli:Trafny wybór. J.K. Rowling

Muszę popełnić coś, co będzie jednym wielkim wyrażeniem frustracji. Zwykle staram się nie recenzować książek, których nie przeczytałam. Aby wyrazić pełną opinię powinno się daną książkę przeczytać. Ale ja nie mogę!

Na „Trafny wybór” (Zły wybór, zły! I kto tak nazwał książkę!) rzuciłam się od razu, jak tylko wyszedł. Wyszła. Ta książka. Została wydana. (Właśnie macie niechcący próbkę stylu autora „Morfiny”, o którym wspominałam w TAGu „Książka do grobu”). Wtedy wydawało mi się to czymś niebiańskim. Kolejna książka spod pióra J.K. Rowling? Czy życie może być piękniejsze? To nieważne, że wiedziałam, że to pozycja dla dorosłych, że kryminał, że czarodziejów tam nie uświadczymy. Ja wciąż mam w sobie potrzebę dalszych części „Harry Pottera” i zostanie mi tak chyba do późnych lat starości. Także pierwszym rozczarowaniem była całkowita normalność, wręcz szara rzeczywistość, jaka mnie spotkała wewnątrz powieści. Ale to moja wina. W końcu wiedziałam, co mnie czeka. Przeszłam nad tym do porządku dziennego.

Mimo tego, pierwsze strony nadal były potężnym rozczarowaniem. Treść dziwna, bo… nudna. Byłam przerażona ciężkością, z jaką się przez kolejne zdania przedzierałam. Uznałam, że to nie czas na tę książkę i odłożyłam na półkę. Wróciłam do niej prawie okrągłe dwa lata później (data wydania 11/2012).

Naprawdę dałam jej szansę. Przeczytałam około 150 stron. I dalej nie jestem w stanie. Rowling z taką dokładnością opisuje co robią i myślą bohaterowie, że jest to niemożliwie nudne. Co mnie obchodzi pryszczaty nastolatek, pracowniczka socjalna z beznadziejnym przywiązaniem do emocjonalnego tchórza, czy ćpunka, której na niczym nie zależy? A to tylko kilka postaci z kilkunastu! To kolejny i chyba główny zarzut. Zostaje nam przedstawionych tylu bohaterów, że do tej pory mylą mi się Shirley, Samantha i Maureen oraz ich mężowie czy synowie oraz wzajemne zależności i nienawiści. Dlaczego zostaje nam przedstawiony niemalże każdy mieszkaniec Pagford? Żeby jeszcze był przedstawiony trzema zdaniami. Nie. Każdy z nich ma swój rozdział, gdzie zanurzamy się we wnętrzu tej osoby, pływamy w jej myślach, obawach, nadziejach i pretensjach. CO MNIE TO OBCHODZI?!

Wykrzyczałam się, a teraz rozwinę swoją myśl, bo wyrwana z kontekstu może zabrzmieć co najmniej dziwnie. Wiadomo, że autor ma jakiś zamysł, kiedy przedstawia nam dane postaci. Do czegoś zmierza. Zdaję sobie sprawę, że każdy mieszkaniec Pagford jest z jakiegoś powodu cenny dla książki, skoro pani Rowling tyle czasu mu poświęca. Inny czytelnik może być wręcz zachwycony tak dogłębnym stadium małego angielskiego miasteczka. Mnie. Doprowadza. To. Do. Szału. To nie jest kryminał. To rozwleczona epopeja małomiasteczkowych charakterów. W dużej ilości wspomagana różnymi penisami i kondomami, jakby pani Rowling chciała sobie odbić te wszystkie lata pisania o całkowicie niewinnych czarodziejach, gdzie słowo „seks” nie pada ani razu. Mnie szkoda czasu na przeżywanie miałkości i zwyczajności tych ludzi. Książkę czytałam ponad tydzień i przez ten czas nie przekroczyłam tych 150 stron. Gdybym miała się przez nią przedzierać do końca, to następną recenzję ujrzelibyście pod koniec listopada. A ja bym została bez włosów i paznokci, bynajmniej nie obgryzanych w nerwowym oczekiwaniu „co będzie dalej?”.

„Trafnemu wyborowi” mówię stanowczo „nie”. Nie. Nie. Nie.


„Trafny wybór” J.K. Rowling, wyd. Znak 2012, str. 512

środa, 15 października 2014

Nieświęta magia. Stacia Kane

Po dosłownie latach, powróciłam do Chess, czyli kościelnej wiedźmy, jak ją niektórzy „mile” nazywają i dziwnego świata przyszłości, który wykreowała Stacia Kane. I ponownie, tak jak podczas czytania pierwszej części „Nieświęte duchy”, byłam zdziwiona jak dobra jest to książka i jaka szkoda, że wydało ją wydawnictwo Amber – mnie i sporej liczbie czytelników kojarzące się z literaturą kiczowatą, co potwierdzają nędzne okładki (choć ta i tak jest nie najgorsza). O wiele lepiej ta seria wyszłaby, gdyby wydało ją wydawnictwo MAG, na przykład. Wtedy nadal pozostałaby czytadłem, ale czytelnik już miałby inny odbiór tych książek i może więcej osób by po nią sięgnęło.

Akcja dzieje się w niezidentyfikowanym amerykańskim mieście, jakieś kilkadziesiąt lat do przodu. Coś się wydarzyło, coś na tyle potężnego i paranormalnego, że świat został wywrócony do góry, a władzę teraz sprawuje Kościół, który trzyma w ryzach duchy i świat paranormalny. Normalni ludzie od dwudziestu lat starają się odbudować poprzednie życie, co nie jest proste. Mnóstwo z nich żyje w slumsach i biednych dzielnicach, stworzonych z ruin dawnego miasta, a terytoriami tymi rządzą dwa gangi. Chess jest dwudziestokilkuletnią czarownicą, pracującą dla Kościoła jako demaskatorka – na wezwanie klientów usuwa duchy, choć częściej okazują się to być fałszerstwa w celu wyłudzenia od Kościoła pieniędzy. Wtedy Chess demaskuje ludzi. W życiu prywatnym jest uwikłana w dwa konkurujące ze sobą gangi, dwóch mężczyzn i narkotyki, które pomagają jej przeżyć dzień. O tym oczywiście jej pracodawcy nie mogą się dowiedzieć. Tym razem zostaje wezwana do usunięcia duchów z rezydencji sławnego aktora, a także musi znaleźć seryjnego mordercę prostytutek.

Dla mnie to nie jest żaden paranormalny romans, bo choć taki wątek się tu znajduje, to ani nie jest paranormalny (zarówno Terrible jak i Lex są ludźmi, w dodatku nie czującymi magii), ani taki romantyczny. Mamy trochę myśli Chess na te tematy, ale w żadnym wypadku nie są ckliwe i długie jak stąd do wieczności. Zdecydowanie więcej tu akcji, duchów, morderstw i ciemnych uliczek. A także prochów. Chyba pierwszy raz spotkałam główną bohaterkę, która brałaby narkotyki i jakoś żyła. Nie to, że autorka propaguje zażywanie narkotyków, ale raczej uczłowiecza to bohaterkę, zabiera jej ten nimb doskonałości. Chess jest twardą dziewczyną, umie robić z magią takie rzeczy, że zarówno Kościół jak i szefowie mafii ją potrzebują i dzięki temu jakoś żyje w tych brutalnych czasach. Mimo to posiada też wrażliwą stronę, taką, której nie wystawia na światło dzienne. Ma problemy z zaufaniem, otwarciem się na innych, a żeby zapomnieć o przeszłości bierze cepty, które sprawiają, że przestaje czuć i otacza ją delikatny puchaty bufor chroniący przed światem. Podobają mi się relacje między bohaterami, dobre dialogi, rzetelność wykonania, prawdziwość psychologiczna, że tak to nazwę. Postaci są pociągnięte do końca, nie ma żadnych scen nie wiadomo po co, niedokończonych wątków, a tam gdzie jest miłość, jest miłość codzienna – zagmatwana, mocna, z mnóstwem problemów, bo historia każdego człowieka sprawia, że reaguje on na życie tak, a nie inaczej. Brak tu ckliwości, błyszczących ciał i cytowania sonetów.

Jeżeli jeszcze ktoś czyta taką literaturę (teraz jest boom na jakieś postapokaliptyczne czy inne), to ogromnie polecam. Jedna z lepszych pozycji tego gatunku. Czasami kojarzyła mi się z serią o Rachel i Ivy z „Raz wiedźmie śmierć”… wydawanej przez MAG J.


„Nieświęta magia” Stacia Kane, wyd. Amber 2009, str. 365

niedziela, 12 października 2014

TAG: Książka do grobu.

Nie wiem, czy tak się ten TAG poprawnie nazywa, ale ja wypełniam jego zmodyfikowaną wersję, którą wzięłam z bloga pana Pollaka. Nieźle się namęczyłam przy niektórych pytaniach, co miało swoje zalety i gdyby odpowiedzi miały mi przychodzić automatycznie, to do TAGu bym się nie zabrała :). Oczywiście zrobiłam wszystko za jednym zamachem.

1. Najlepsza książka, którą przeczytałeś w zeszłym roku. 

Najlepszą książką zeszłego roku (i chyba kilku ostatnich lat) jest „Wyjątek” Christiana Jungersena. Super inteligentny, mroczny opis ludzkiej natury zła. 

2. Najnudniejsza przeczytana książka. 


Powinno być chyba „Najnudniejsza nieprzeczytana książka”. Nudne książki odkładam i do nich nie wracam.  Żadna nie przychodzi mi na myśl.


3. Ulubiony wiersz.


  „***” potocznie zwany „Jestem Julią” Haliny Poświatowskiej. Będę szczera i powiem, ze to jedyny wiersz jaki kiedykolwiek zapadł mi w pamięć i niestety przyłączę się do większości Polaków mówiąc, że poezji nie czytam. Ale ten wiersz naprawdę lubię i wiąże się z nim wiele wspomnień. 


4. Książka, która początkowo ci się nie podobała, ale potem okazała się jedną z lepszych.


Mam problem z tego typu „quizami” – mianowicie moja pamięć jest krótka i o ile coś nie ma mocnych konotacji emocjonalnych to tego zwyczajnie nie pamiętam. W związku z tym odpowiadanie na pytania „która książka kiedyś”, gdzie ja tych książek przeczytałam już około dwóch tysięcy, jest naprawdę wybitnie trudne i wtedy zwykle sięgam do pamięci blogowej czyli ostatnich kilku lat. A to powoduje, że odpowiedzi są niejako naciągane i niekoniecznie oddają sto procent rzeczywistości. Odpowiadając zatem na pytanie, nieśmiało podam tytuł „Historyk” Elizabeth Kostovy. Z tego, co pamiętam, to na początku ciężko mi się przez tę książkę przedzierało i nie należała do najbardziej wciągających, ale potem bardzo mi się spodobała. Ma niesamowity jesienny klimat.


5. Książka, którą chcesz przeczytać od dawna, ale jeszcze tego nie zrobiłeś.


„Diuna”, cokolwiek Phillipa K. Dicka, „Wywiad z wampirem”… Mogłabym tak bez końca podawać tytuły.


6. Książka, którą lubisz, ale która jednocześnie cię drażni.


Mam jedną taką… Może określenie, że ją lubię, to spore nadużycie, ale drażni mnie jak żadna inna. A książką tą jest „Morfina” Szczepana Twardocha. Mam uczucie, że jeszcze się pojawi w tym zestawieniu.


7. Najbardziej przereklamowana książka.


 Hihihi, j.w. Może rozwinę myśl, co mnie w niej drażni. Wieczne powtarzanie po trzy razy tego samego przez głównego bohatera. Czytam tę książkę, akcja jest nawet ok., język też, po czym na każdej stronie jest coś w stylu „Poszedłem. Tak, wyszedłem, zszedłem na dół. Poszedłem. Poszedłem...”. Wiadomo, że parafrazuję i nie chce mi się teraz iść do regału po książkę i specjalnie coś z niej przepisywać, ale kto czytał ten wie, a kto nie czytał, niech się strzeże. Dodam, że dzięki takiemu zabiegowi autora, książka stoi od ponad roku niedokończona i nie wiem, kiedy do niej wrócę. 


8. Książka, która cię rozczarowała.


Dalej mogłabym pociągnąć wątek „Morfiny” ale nie będę monotematyczna i postaram się podać inny tytuł. „Magia krwi” Anthony Huso. Na jednym z blogów przeczytałam super pozytywną recenzję i uznałam, że to będzie fantastyczna książka. Niestety okazała się być całkowitą porażką. 


9. Książka, przy której zaśmiewałeś się do łez.


Mam ochotę papugować pana Pollaka i powiedzieć, że „Lesio”, dodając, że większość książek Chmielewskiej by się tutaj nadawała, ale dorzucę coś innego – „Wiedźma” Olgi Gromyko. Do tej pory jak sobie przypominam niektóre sceny, to zaczynam chichotać. 


10. Lektura szkolna, którą byłeś zachwycony.


Szczerze żałuję, że wyrosłam ze szkoły, kiedy „Harry Potter” został wpisany na listę lektur, zatem muszę podać inną książkę. Szczególnie w podstawówce mnóstwo było lektur, które uwielbiałam czytać (w liceum chyba ani jednej…), ale wyróżniającą się na pewno jest „W pustyni i w puszczy”. Swojego czasu uwielbiałam tę książkę tak, jak dzisiaj dzieci uwielbiają One Direction lub Violettę. Nie tylko czytałam ją cztery czy pięć razy, ale i ślęczałam przed telewizorem za każdym razem, jak TVP1 puszczało kolejną powtórkę ekranizacji. Nawet obejrzałam najnowszą (to było dobre ponad 10 lat temu), ale i tak uznałam, że ta dawna (rok produkcji 1973, w rolach głównych Monika Rosca i Tomasz Mędrzak) wygrywa. Ileż ja się naprzeżywałam ich przygód! Ten kurz! Chroba Nel! Baobab! Chinina! Bohaterski Staś! 


11. Ulubiona powieściowa scena.


Długo myślałam nad ulubioną sceną. Ale poszczególne sceny to ja pamiętam z filmów, natomiast w książkach nie skupiam się na jednej stronie, a na całości. I dlatego nie mogę podać żadnego przykładu. 


12. Ulubiony powieściowy cytat.


Jeszcze gorzej. Jest mnóstwo osób uwielbiających cytaty, pięknie je wplatających w treść, zapisujących je sobie i zapamiętujących, ale ja do nich nie należę. Także cytatu brak.


13. Bohater, z którym się utożsamiasz.


Nie ma jednego bohatera, książkowego czy nie, z którym bym się utożsamiała. Natomiast w wielu postaciach książkowych jestem w stanie dostrzec łączące nas cechy, sposób działania, spojrzenia na świat, czy charakter.


14. Najbardziej irytująca bohaterka.


Bella Swan ze „Zmierzchu”. Jak można być taką sierotą, wokół której kręci się świat? No jak?


15. Najegzotyczniejsza książka, jaką przeczytałeś.


Słowo „egzotyczny” kojarzy mi się z różowymi drinkami oraz paniami prawie topless z wieńcem z kwiatów i w spódniczkach z trawy. Takiej książki sobie nie przypominam. I w ogóle nie lubię tego słowa. Stronę określaną mianem „egzotycznej” stawia na niższej pozycji, jako coś innego i niejako gorszego od naszego „białego” świata. Tutaj chodzi o książkę podróżniczą czy dziwaczną?


16. Ulubiony duet autorski.


Nie przypominam sobie, abym kiedykolwiek przeczytała coś napisanego przez parę autorów.


17. Najgrubsza przeczytana książka.


 „Władca pierścieni” liczy się jako jedna książka czy trzy? Myślę, że „Starcie królów”, gdzie jest 1018 stron. A może być fan fick? Czytałam taki jeden gdzie jest 1655 stron. 


18. Książka z najbardziej zaskakującym zakończeniem (tylko zakończenia proszę nie ujawniać).


 Po napisaniu, że żadnej takiej nie mogę sobie przypomnieć, spojrzałam na swoje książki i eureka! „Fight Club” Palahniuka.


19. Książka, która nigdy nie powinna zostać napisana.


Pochlebiam sobie, że takiej nie posiadam. I nie będę taka ostra dla autorów. Jak chcą, to niech piszą, nawet jeśli według mnie dana książka nie ma sensu ;).


20. Książka z najlepszą okładką.


Uwielbiam okładkę „Listów” J.R.R. Tolkiena.


21. Książka o najciekawszym tytule.


Podanie najgorszego tytułu byłoby łatwiejsze… Ale piękny tytuł ma jedna z książek Murakamiego „Na południe od granicy, na zachód od słońca”.


22. Książka, którą byś polecił osobie nie czytającej. 


"Gra o tron". Przygoda, intrygi, tajemnice, ludzka psychologia, magia, fantastyka, walki, zamki i dopracowani bohaterowie. Jak to się nie spodoba osobie nie czytającej, to już chyba nic.


23. Pisarz, z którym chciałbyś osobiście porozmawiać.


Szczerze? To pisarze mnie nie interesują. Przepraszam, jeżeli kogoś mogę urazić, ale to, jaka ta osoba jest w „realu”, a to jakie książki pisze nie zawsze jest jedną i tą samą rzeczą. Wolę czytać ich twory, niż prowadzić na siłę dyskusję „A co pan/pani lubi robić, kiedy pan/pani nie pisze?” Albo jeszcze gorsze „Skąd pan/pani czerpie inspiracje?”. No bo o czym można by porozmawiać z ulubionym pisarzem? On inaczej patrzy na swoich bohaterów niż zapalony fan. Wolę porozmawiać z innym wielbicielem danej książki.


24. Pisarz, któremu dałbyś Nobla.


Żadnemu bym nie dała. Pisarze, którzy dostali Nobla są nie do czytania. A tak na serio, to zupełnie nie interesuję się tymi (i innymi) nagrodami i nie wiem, jakie czynniki trzeba wziąć pod uwagę, aby nagrodzić daną osobę. W przeważającej ilości pisarze nagrodzeni tworzą dzieła tak inteligentne, że przeciętny człowiek wysiądzie po pierwszej stronie. Dlatego nie będę krzywdziła moich ulubionych pisarzy podobnymi insynuacjami. 


25. Głośna książka, której nie przeczytałeś.


Sporo jest takich ;). Ale ostatnio w myślach mi tkwi „Wszystko, co lśni”. 


26. Dawno przeczytana książka, która zrobiła na tobie takie wrażenie, że do tej pory ją pamiętasz.


„Rilla ze Złotego Brzegu” L.M. Montgomery. Życie młodej dziewczyny w świecie pozornie bezpiecznym, ale do którego dochodzą echa odległej I wojny światowej. Ranni przyjaciele, śmierć brata i pierwsza miłość. Nieźle kiedyś ryczałam nad tą książką.


27. Książka, która czytałeś najdłużej.


I wciąż jest w czytaniu. Wspomniane wcześniej „Listy” Tolkiena. Czytam ją już ponad rok i kolejnych kilka lat przed nami.


28. Książka, której przytrafiło się coś złego, kiedy ją czytałeś.


Nie przypominam sobie żadnej drastycznej sytuacji. Dobrze traktuję książki :).


29. Ulubiony autor, który nie pisze po angielsku.


Jussi Adler-Olsen. Pisze po duńsku.


30. Książka, z którą chciałbyś zostać pochowany. 


Poważne stwierdzenie. Pomińmy fakt pochowania, bo ja chcę być spalona. Chyba jeszcze takiej książki nie poznałam. I w ogóle nie jestem osobą typu „Pochowajcie mnie w tym stroju, na pogrzebie ma być ta piosenka i nie wolno się nikomu pojawić w kapeluszu”. Hello, ja już nie żyję, co mnie to obchodzi… Książki są dla żywych ;).


I tym pozytywnym stwierdzeniem zakańczam listę pytań i odpowiedzi. Stworzenie jej zajęło mi kilka godzin, a nad niektórymi pytaniami zastanawiałam się naprawdę długo, nawet jeśli tego po odpowiedzi nie widać. Jak zwykle w takich sytuacjach doszłam do wniosku, że bardzo dobrze pamiętam książki z dzieciństwa, a prawie wcale tych przeczytanych jak już jestem dorosła. Moja pamięć się kończy na zeszłym roku i znowu zaczyna poniżej piętnastego roku życia. Czyżbym przez dziesięć lat nie czytała godnych zapamiętania książek? A może to wczesna starcza demencja? Pytania, pytania…

niedziela, 5 października 2014

Recenzja na śniadanie, czyli Z jasnego nieba. Charlaine Harris

Dawno temu (będzie już ponad dwa lata, a może nawet trzy) przeczytałam dwie książki autorstwa tej pani, wydawane przez Znak i była to seria „Czysta” czyli „Czysta jak łza”, „Czyste sumienie” itd. Tamte kryminały bardzo mi się podobały. Polubiłam odseparowaną od społeczeństwa bohaterkę, która ćwiczyła krav magę czy inny bolesny dla przeciwnika sport i która naprawdę miała „to coś”. Dlatego, kiedy robiłam zakupy w księgarni i mignęła mi okładka „Z jasnego nieba” od razu po nią sięgnęłam, łudząc się na podobne sympatyczne przeżycia co za dawnych czasów. Myliłam się.

Główną bohaterką tej książki (i całej serii) jest Aurora Teagarden, która ma lat trzydzieści dwa, dużo pieniędzy, męża, który jest byłym agentem, a ona sama jest… bibliotekarką w małym miasteczku pod Atlantą. Pewnego dnia podczas wylegiwania się w ogródku na trawnik Aurory spada z nieba trup. I teraz cała akcja toczy się oczywiście wokół odnalezienia mordercy trupa, który okazuje się być miejscowym policjantem. Tym bardziej, że to jeszcze nie koniec dziwnych wydarzeń.

Mówiąc wprost, ta książka zupełnie mi się nie podobała. Czułam się, jakbym czytała harlequin. Wiecie, może być porządnie i pięknie napisany romans, a może być takie lekkie byle co do poczytania na plaży. I takim czymś jest ta książka. Jest nudna. Połowa treści to opisy wyglądu osób, które Aurora spotyka i jej rozmyślania o tychże osobach. Nawet nie wiem, czy autorce udało się oddać atmosferę małego miasteczka, zbyt płaskie to wszystkie było. Sama Aurora bardziej przypomina panią koło pięćdziesiątki, a nie ładną trzydziestolatkę. Całej książki nie uratowała nawet Angel, ochroniarz głównej bohaterki. Osoba z założenia mająca być czymś pobocznym ale bardzo ciekawym.

Niestety tej serii mówię „nie”. Nie popisała się autorka. Jeżeli o nią chodzi to pozostaje mi jeszcze przeczytać „Czyste sumienie” z wcześniej wspominanej serii, bo to mnie jakoś ominęło, a także może kiedyś spróbuję „Czystą krew”. Serial mi nie wchodzi, ale zobaczę co z książkami.


„Z jasnego nieba” Charlaine Harris, wyd. Replika 2014, str. 262

środa, 1 października 2014

Prom do Puttgarden. Helle Helle

Helle Helle – pani nazywana Hemingwayem północy. I za oszczędność słowa mogę jej ten tytuł przyznać. Kolejna duńska autorka, którą udało mi się przygarnąć do mojej małej acz powoli rozrastającej się kolekcji duńskiej literatury.

„Prom do Puttgarden” został wydany przez wydawnictwo słowo/obraz terytoria z serii Terytoria Skandynawii. Okładka może niezbyt zachęcająca, mnie osobiście kojarzy się ze zdjęciem z podręcznika chemii, ale na szczęście treść jest trochę lepsza.

Główną bohaterką jest Jane, dwudziestolatka z małej miejscowości tuż nad morzem. Historię widzimy jej oczami. Ma starszą o pięć lat siostrę Tine i malutką siostrzenicę Ditte. Życie jakie wiodą jest całkowicie spokojne, pozbawione wszelkich urozmaiceń. Dzień za dniem mija, robią to samo co miliony innych ludzi na świecie. Jane zaczyna pracę na promie pływającym między Danią a Niemcami. Tam poznaje wiele nowych ludzi, między innymi Aksla – starszego o kilkanaście lat elektryka.

Mam wrażenie, że gdybym opowiedziała wszystko, co się tam działo, to moja opowieść byłaby o wiele ciekawsza od samej książki. „Prom do Puttgarden” jest napisany niesamowicie oszczędnie. Autorka nie przebiera w opisach, mamy jedynie krótkie zapisy spostrzeżeń Jane i zwyczajne dialogi pomiędzy bohaterami dotyczące całkowicie prozaicznych czynności czy zdarzeń. Helle Helle dokonała zapisu zwykłego życia wraz z jego monotonią, prostymi wydarzeniami, które tworzą nas, jako ludzi i kreują nasze dalsze losy. Pokazała relacje między siostrami, między córką a matką, między sąsiadami i współpracownikami. Oszczędność formy wręcz podkreślała niejaką pustkę życia obu sióstr.

Nie do końca wiem, jak do tej książki podejść. Bardzo dobrze mi się czytało, wbrew spokojowi w niej panującemu nie nudziłam się, ale z drugiej strony mam takie pytanie – Po co coś takiego pisać? Co mi dało poznanie kawałka życia dwóch młodych dziewczyn na skraju Zelandii? Nic się tam nie dzieje, a to, co się dzieje jest tak całkowicie pozbawione jakiegokolwiek dreszczyku… Nie to, że jestem osobą żądną sensacji. Ale atmosfera tej książki jest taka… wyciszona. Smutna. Szara. Proza życia prawie przygnębia, ale z drugiej strony nie jest aż tak źle. Zakrawa z mojej strony na odczucie obojętności, ale też nie do końca. Naprawdę nie wiem, jak to określić.

Podejrzewam, że taka recenzja książki nie jest zbyt zachęcająca. Na pewno nie jest to pozycja obowiązkowa i nie wzbudza żadnych fajerwerków. Ja przeczytałam, poznałam kolejny skrawek Danii i z tego się cieszę.


„Prom do Puttgarden” Helle Helle, wyd. Słowo/obraz terytoria 2010, str. 173
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...