poniedziałek, 28 listopada 2011

Bezgrzeszna. Gail Carriger

Myślę, że serii „Protektorat Parasola” autorstwa Gail Carriger nikomu nie trzeba przedstawiać. Każdy spotkał się z Alexią czy to „osobiście’ czy ze słyszenia. Tym razem Lady Maccon usiłuje znaleźć dowód na swoją niewinność, jej osławiony małżonek zapija się formaliną z chrupiącą zagryzką, a profesor Lyall urabia sobie ręce po łokcie sprzątając po wszystkich. Natomiast lord Akeldama znika, kiedy jest najbardziej potrzebny.

Kto ma ochotę na porcję ciętego humoru, potrafi dostrzec w życiu idiotyczne sytuacje i umie się z nich śmiać, to książka dla niego. Gail Carriger nie zamierza obniżyć poziomu i seria wciąż nie zwalnia tępa, wręcz je przyspiesza. Razem z Alexią, Madame Lafoux i Flootem będziemy bić się z biedronkami, uciekać przez pół Europy (no dobrze, tylko trzy kraje), odwiedzimy pomarańczową Florencję, znajdziemy się wśród milczących Templariuszy w piżamach (kocham poczucie humoru Alexii) i na koniec… Ha, nigdy nie mówię, co jest na końcu. Należy też wspomnieć, że nieważne, że za panią Maccon goni czereda wampirów, najważniejsze to ocalić aktówkę z… paczuszką herbaty.

I choć książka kipi humorem i niektóre fragmenty są wybitnie śmieszne, to inne wydają się być zanadto znajome. Niby inne, a jednak takie same. I to był i nadal jest mój osobisty problem z tą książką. Poprzednie dwie części uwielbiam, ta powodowała huśtawkę nastrojów. W dodatku nie za bardzo wiedziałam, jak wyjaśnić powód mojego niezadowolenia. I tak, rozmawiając z Aliną, wreszcie nazwałam rzecz po imieniu. Każda część jest niczym przedstawienie w kabarecie. I jakkolwiek śmieszne, to ile razy można śmiać się z tych samych dowcipów? Tutaj miałam wrażenie, że choć akcja oczywiście była inna i działo się sporo, to poniekąd było to samo co poprzednio. Floote był sztywny, Madame Lafoux dobierała się do Alexii, Alexia psioczyła, walczyła i była Alexią (choć pobiła samą siebie na dworcu we Florencji) i tak dalej. Niemniej jednak są też plusy (można wyć ze śmiechu przy Templariuszach i lordzie Macconie w kąpieli), a bohaterowie powoli zdobywają coraz większą wiedzę o bezdusznych. Chociaż, jak na mój gust, autorka za bardzo skoncentrowała się na serwowaniu gagów, a mniej na treściwej treści. Ale nadal utrzymała poziom z poprzednich części. Czy rozumiecie coś z tego? Bo właśnie czuję się jakbym usiłowała komuś pokazać powietrze ;p.

Mimo powyższego akapitu recenzja w żadnym wypadku nie jest negatywna, książka po podsumowaniu bardzo mi się podobała i miło spędziłam przy niej czas, raz czy dwa czując się nawet „wciągniętą”. Ot, coś lekkiego i innego, w sam raz na przedzieranie się przez warszawskie korki ;).

Egzemplarz pożyczony od Aliny, danke Schatz ;*.

„Bezgrzeszna” Gail Carriger, wyd. Prószyński i S-ka 2011, str. 317

sobota, 26 listopada 2011

Najlepszy prezent na Święta? Oczywiście książka!

Jeżeli nie wiecie, co macie kupić rodzinie, przyjaciołom i znajomym, to co robicie? Ja wtedy udaję się do księgarni (najczęściej internetowej, po co się męczyć ;)) i do woli przebieram w książkach, ostatecznie decydując się na którąś. Tym samym sposobem prezent gotowy. Chyba, że ktoś nie lubi czytać, ale szczęśliwie mało znam takich osób :). Wydawnictwo Znak postanowiło sprawę ułatwić jeszcze bardziej i stworzyło Wyszukiwarkę Prezentów. Dzięki temu zawsze dla wszystkich znajdziecie coś odpowiedniego, co stanie się udanym prezentem. Wystarczy wejść na www.prezent.znak.com.pl i określić wiek, osobowość i zainteresowania - aplikacja podpowie Wam, które książki będą najlepszym prezentem dla Waszych najbliższych, a może i dla Was samych, ja uwielbiam sobie robić prezenty ;). Dodatkowo można je kupić ze zniżkami nawet do 30%.


środa, 23 listopada 2011

Madame Hemingway. Paula McLain

Popijając cappuccino z magnezem (bo mi go ponoć brakuje) i zagryzając pysznymi ciasteczkami czekoladowo-pomarańczowymi (bo uwielbiam) postaram się wam opowiedzieć o pani Hemingway. Wyszła za mąż za Ernesta Hemingway’a kiedy jeszcze nic nie wydał i był znany z uwielbienia do kobiet i imprez, a ona, starsza od niego o osiem lat, przyjechała w odwiedziny do przyjaciółki. Wbrew jej przestrogom (które były natury egoistycznej), coraz bardziej interesowała się młodym mężczyzną, który zdawał się lubić jej towarzystwo. Dość szybko postanowili się pobrać i wyjechać z Ameryki do Paryża, gdzie Ernest mógłby rozwinąć skrzydła jako pisarz i znaleźć się w najlepszym artystycznym światku. Tam usiłują poradzić sobie z brakiem pieniędzy czy pisarskimi frustracjami Ernesta; generalnie żyje im się dobrze. Do czasu…

Chociaż nigdy wcześniej nie czytałam nic o Erneście Hemingway’u, który do tej pory kojarzył mi się tylko ze szkolną lekturą „Stary człowiek i morze”, chyba jej nawet nie przeczytałam, to uważam, że „Madame Hemingway” można uznać za powieść biograficzną. Jest niezwykle szczegółowa, a autorka na końcu wymienia długą listę źródeł, z których czerpała swoją wiedzę.

W tej powieści podoba mi się wszystko, począwszy od stylu autorki, a na Paryżu lat dwudziestych kończąc. I chociaż na wszystko patrzymy oczami Hedley, to mamy obraz wielowymiarowy, głęboki, pokazujący zarówno przeżycia osobiste głównej bohaterki, jak i jej obserwacje świata zewnętrznego. Dzięki niej możemy poznać Gertrudę Stein, Zeldę i Scotta Fitzgeraldów oraz wiele innych sławnych postaci. Wspaniale jest obserwować, jak ludzie wtedy żyli, jak każdy starał się spełniać artystycznie. Opisy kafejek pełnych pisarzy są cudowne… Ale nie wszystko było takie przyjemne. Hedley nie pasowała do tego środowiska. Była staroświecka, nic nie tworzyła i w dodatku nie miała pieniędzy. Swoje życie podporządkowała mężowi – artyście, a ci, jak wiadomo, są ludźmi ciężkimi w pożyciu. Często musiała znosić jego wybuchy, potrafił być cyniczny i wredny, a kiedy trochę mu się poszczęściło zerwał kontakty z przyjaciółmi, którzy byli z nim na samym początku. Hedley z jednej strony bardzo cierpiała, a drugiej kochała całą sobą, nie mogąc z tym nic zrobić.

Paula McLain wykazała się świetną umiejętnością głębokiego wczuwania się, jednocześnie zachowując przy tym stosowny obiektywizm. Jej postacie są realne, dobrze opisane, nawet jeśli pojawiają się rzadko i mimochodem. „Madame Hemingway” uważam za bardzo dobrą powieść i bije to z każdej strony książki. Autorka sprawiła również, że od tej pory będę na Hemingway’a inaczej patrzeć, a dzięki podstawowej wiedzy, którą o nim zdobyłam inaczej również będę patrzeć na jego książki. Po które wreszcie sięgnę. Ale to dopiero jak drugi raz obejrzę „O północy w Paryżu”, który to film pasuje jako deser to wyśmienitego posiłku jakim była „Madame Hemingway”. Polecam. Warto kupić, przeczytać i mieć.

„Madame Hemingway” Paula McLain, wyd. Bukowy Las 2011, str. 397

piątek, 18 listopada 2011

Stosik i pogaduchy.


Już tak daaaaaawno nie było u mnie żadnego stosu, że otrzymawszy wczoraj i dzisiaj kilka książek, postanowiłam się nimi pochwalić. Bo są takie ładne i w ogóle... Układając je do zdjęcia zauważyłam, że wszystkie są utrzymane w tonacji czarno-czerwonej z akcentami bieli i szarości. Nawet zrecenzowana już "Przynęta", której do stosu nie dokładałam, jest czarno-czerwona. Ciekawe, czy to taka moda? A jeśli tak, to skąd wydawnictwa o tym wiedzą? Umawiają się że w sezonie jesień 2011 to będą główne barwy okładek? Bo tak to wygląda. Ale ładnie wygląda, to trzeba przyznać.

Pierwsze dwie od góry pożyczone od Aliny, z którą widziałam się dzisiaj na 15 minut, kiedy przejazdem znajdowała się w Warszawie. Jak ktoś był akurat na dworcu Zachodnim, to te dwie piszczące i przytulające się dziewczyny to my.
Kolejna to recenzyjna od wydawnictwa Niebieska Studnia, a ostatnia, właśnie czytana "Madame Hemingway" z biblioteki. Miałam to szczęście, że ledwo sobie ją zamarzyłam, to się tam pokazała :).

Gdybym już wczoraj nie zaczęła "Madame..." to bym nie wiedziała, od której książki zacząć czytanie, każda przyciąga i popędza :). Nie wiem, czy ktoś to zauważył, ale od jakiegoś czasu zdecydowanie poszłam w kierunku jakości, nie ilości. Ten owczy pęd za jak największą liczbą otrzymanych i przeczytanych książek zdecydowanie mogę zaliczyć do przeszłości, dzięki czemu naprawdę czerpię radość z tych, które czytam i praktycznie wcale już nie zdarzają się wpadki (poza jedną, ale o tym będzie osobna recenzja, kiedyś, jak zmuszę się do jej napisania). Także, no. Smacznego czytania w te nastrojowe (bo ciemne i wymagające gorącej herbaty) popołudnia i wieczory :).

czwartek, 17 listopada 2011

Przynęta. Jose Carlos Somoza

Jose Carlos Somoza jest psychiatrą i pisze thrillery. Z tego musiało wyjść coś dobrego. A gdy jest w to jeszcze wmieszany Szekspir…

Witajcie w Madrycie, w nieskonkretyzowanej przyszłości, gdzie nasze komputery są zabytkiem starożytności, bo istnieją takie cuda jak komputery kwantowe. Gdzie technologia poszła tak do przodu, że pokonuje samą siebie i żeby łapać przestępców trzeba poszukać innego sposobu. Zrezygnować z technologii i zajrzeć w głąb swojego człowieczeństwa. Bo tam jest odpowiedź na wszystko – psynom. Na razie wiedza o nim jest trzymana w tajemnicy i wykorzystywana do walki z przestępczością, szczególnie z różnymi gatunkami psychopatów. Diana, jedna z najlepszych europejskich przynęt musi się zmierzyć z niezwykle groźnym przypadkiem. Mężczyzna porwał i zamordował już kilkanaście kobiet i wydaje się być nie do złapania, ponieważ w jakiś sposób udaje mu się unikać zastawianych na niego pułapek w postaci wyszkolonych przez rząd dziewczyn.

Uważam, że to naprawdę dobry, przemyślany thriller. Posiada wszystkie podstawowe składniki – psychopatę, niespodzianki, krew, przemoc, wątek miłosny w tle… Najbardziej podobała mi się sama teoria psynomu – że złudzeniem jest to, iż człowiek posiada wolną wolę. Tak naprawdę jesteśmy czystym pragnieniem, które pragnie zaspokojenia. Odpowiednimi gestami, spojrzeniem, grą kolorów można kogoś „usidlić”. W ten sposób działają przynęty. A jeszcze pomysł, że to miałoby się wywodzić ze sztuk Szekspira… Jest w tym pewien smaczek, tym bardziej że autor zamieszcza w treści sporo cytatów i scen, a bohaterowie tłumaczą jeden drugiemu co z czego się wywodzi. Można ulec wrażeniu, że coś jest na rzeczy. Także autor nie tylko gra z bohaterami, ale myślę, że przede wszystkim z nami. W grę, która niby jest oczywista, a jednak zawsze zaskoczy. Wielokrotnie udało mi się przewidzieć, co i kto, a jednak na końcu czekała mnie niespodzianka. Choć baczny czytelnik również i ją dostrzeże. Ja po prostu o czymś zapomniałam… Ale nie bójcie się, że wszystko jasne i nie ma po co czytać. Wręcz przeciwnie. Od książki nie można się oderwać, a każdy szczegół jest ważny do rozwiązania ostatecznej zagadki.

Jose Carlos Somoza jest autorem, którego wcześniej nie znałam, ale którego będę stopniowo poznawać coraz bardziej. Bo warto. Pisze bardzo dobrze, na swój sposób doskonale. Trzyma w napięciu, ale nie za mocno, żeby czytelnika nie wystraszyć (jak Alex Kava, brrr). Jego powieść jest inteligentna, gdyż uchwycił balans pomiędzy dobrym pisarstwem a komercją. Potrafi wstrząsnąć, każe się głęboko zastanowić nad człowieczeństwem a jednocześnie dostarcza rozrywki. Czego chcieć więcej? Gorąco polecam, książka koniecznie do przeczytania, zanotujcie to sobie na listach ;).

Dziękuję wydawnictwu MUZA SA za egzemplarz :).

„Przynęta” Jose Carlos Somoza, wyd. Muza SA 2011, str. 506
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...