piątek, 30 lipca 2010
Błękitny Księżyc. Część Pierwsza. Simon R. Green
KSIĄŻĘ – istota płci męskiej, wyposażona w miecz i magicznego wierzchowca, używana do zabijania smoków i ratowania księżniczek.
KSIĘŻNICZKA – istota płci żeńskiej, służy do żenienia z księciem (patrz: królestwo, sojusz).
SMOK – duże, pokryte łuską zwierzę. Znane ze skłonności kolekcjonerskich. Najczęstsza przyczyna śmierci – nadzianie na ostry przedmiot trzymany przez księcia.
JEDNOROŻEC - koń z rogiem. Do dosiadania go trzeba mieć specjalne kwalifikacje (dziewictwo).
ZAGŁADA KRÓLESTWA – powodowana przez czynniki zewnętrzne (demony) lub wewnętrzne (spiski). Trudna do uniknięcia, chyba, że ma się na podorędziu księcia (patrz: śmierć w boju)
To znajdziemy na tylnej okładce. Powiem, że właśnie dzięki temu natychmiast zgarnęłam książkę do siebie i razem z kilkoma innymi zabrałam z biblioteki do domu.
Rupert jest księciem. Drugiej kategorii, bo młodszym. Kochany ojciec, król Leśnego Królestwa, ażeby pozbyć się ewentualnego rywala do tronu (rywala starszego syna, który jest wprost stworzony do bycia królem) wysyła go po głowę smoka. No bo taka tradycja, nie? A to, że cały dwór ma nadzieję, że już nie wróci, to co innego. Rupertowi nie tylko udaje się smoka odnaleźć, nie tylko się z nim zaprzyjaźnić (to się nikomu nawet nie śniło), a jeszcze zdobyć przy okazji księżniczkę i zmężnieć. Szkoda tylko, że już po powrocie do zamku okazuje się, że ta księżniczka jest zaręczona z jego bratem i to właśnie przed ślubem z nim uciekła. Brawo, Rupercie. Ledwo chłopak zdążył odetchnąć domowym powietrzem, a już król wysyła go w drugą misję – ma do zamku sprowadzić Arcymaga. Tylko on może pokonać rozrastający się Czarnobór i mieszkające w nim demony.
I na tym urwę opis książki, a opowiem o własnych odczuciach. Nie mogłam się od powieści oderwać. Ma wspaniałe właściwości lekkiej bajki dla dzieci, a cała sceneria zamek, smok, książę i księżniczka wcale nie są kiczowate i dziwne (no bo szczerze, wyrośliśmy już z tego, nie?). Z kartek sypią się humor i błyskotliwe, zabawne odpowiedzi. Najbardziej kochany jest Jednorożec. Myślę, że nie ma czytelnika, który by go nie lubił. Tchórz z wielkim sercem i ciętym językiem – tak można by go opisać. Pozwolę sobie zacytować krótką wymianę zdań pomiędzy nim, a Rupertem.
- No świetnie. A nie przyszło ci do głowy, że może będę potrzebował twojej pomocy?
- Proszę bardzo, potrzebuj sobie. Ale na mnie nie licz. Nie zamierzam się stąd ruszać – oświadczył zwierzak stanowczo. – Potrafię rozpoznać zapach demona. Te stwory jadają jednorożce, wiesz?
- Demony są wszystkożerne – sprostował Rupert.
- No właśnie – rzucił wierzchowiec i wycofał się za drzewo.
To jest jasna strona tej książki. Bo wcale nie jest cały czas lekko i zabawnie. Autor w niepokojący sposób potrafi opisać demony, stwory, zło i ciemność tak, że człowiek wewnętrznie drży, czekając co też zaraz się wydarzy. Był jeden taki moment, akurat jechałam autobusem. Godzina dwudziesta druga z minutami, autobus pełny w jednej trzeciej, za oknem po prostu czarno. I ja czytam, każde kolejne zdanie. Wczułam się tak, że nagłe zatrzaśnięcie drzwi na przystanku spowodowało u mnie palpitacje serca i wzrokiem starałam się przeszyć ciemność. Przełknęłam ślinę i wróciłam do lektury, znów zagłębiając się w śmierdzącym śluzie i niepokojącym płaczu rozlegającym się w głębokich korytarzach kopalni.
- Rupercie, nie idź tam, to potwór – mówię do niego, trzymając kurczowo książkę w spoconych dłoniach.
- Wiem, ale i tak pójdę. A jeśli to dziecko?
- To potwór. - Ale co, jeśli to dziecko…?
Zawsze mówię do bohaterów, kiedy się wczuję. A tutaj się bardzo wczułam.
To nie jedyny taki moment, ale nie będę wszystkiego szczegółowo przytaczać. Książkę trzeba przeczytać. Lekka lektura, doskonała na odpoczynek. Horrorowaty dreszczyk co kilkadziesiąt stron (pod koniec książki chyba co kilkanaście już) bynajmniej nie przeszkadza. Myślę, że gdyby autor chciał, to mógłby napisać coś naprawdę przerażającego, ale tak wciągającego, że rano z czerwonymi oczami obserwowalibyśmy wschodzące słońce, wciąż pamiętając przeżyty właśnie mrok. Za kilka dni znów pójdę do biblioteki i wypożyczę drugą część. I postaram się rozgryźć to coś, co autor nam zapodaje.
środa, 28 lipca 2010
Alice in Wonderland
Cii, ten obok to nie Alicja, spokojnie. To mój kochany Kapelusznik. Also. Mam drodzy czytelnicy małe zadanie dla Was. Jestem bardzo, ale to bardzo ciekawa, do jakich konkluzji dojdziecie, o ile w ogóle komuś się to będzie chciało robić. Ale zapraszam do zabawy.
Ci, którzy oglądali najnowszą Alicję w Krainie Czarów są proszeni o zabranie głosu. Kto jest kim? Dokładniej, chodzi o to, żeby zgadnąć która postać w świecie realnym Alicji odpowiada której postaci z Wonderlandu. Podałabym przykład, ale nic nie chcę sugerować. Czekam na wasze odpowiedzi!
sobota, 24 lipca 2010
The Runaways
Potrzebowałam jakiegoś dobrego filmu do obejrzenia. I nie, dobry film w moim mniemaniu to nie intelektualny Jim Jarmusch, czy oskarowe tytuły. To film, który mnie wciągnie, sprawi, że przestanę mieć kontakt z rzeczywistością. To film, który będę czuła jeszcze głęboko w sobie już po jego zakończeniu. I wtedy, przeglądając Internet, natrafiłam na The Runaways. Poczułam, że to to. Już dawno chciałam go obejrzeć, kiedy był jeszcze na etapie produkcji.
The Runaways to film biograficzny. Opowiada o pierwszym zespole rockowym złożonym z samych dziewczyn. Pokazuje, jak się tworzył, co przeszedł, by się przebić przez męski świat i co osiągnął. Oraz jak spadł.
Głównymi bohaterkami są Joan Jett, grana przez Kristen Stewart i Cherie Currie, grana przez Dakotę Fanning. Od tej pory, kiedy ktoś będzie się mnie pytał o ulubioną aktorkę, zawsze odopowiem Dakota Fanning. To, jaką ta dziewczyna jest doskonałą aktorką, jest wprost nie do opisania. Kristen też odwaliła tu kawał dobrej roboty, choć nadal w pewnych momentach grała siebie, o ile tak to można nazwać.
Film zawiera dużo muzyki, oryginalne głosy Dakoty i Kristen oraz wspaniałą historię, która trzyma w napięciu, choć nikt nikogo nie gania z pistoletem w ręku.
Nie wiem, co jeszcze bym tu mogła powiedzieć. Nie umiem recenzować filmów (o ile w ogóle umiem cokolwiek recenzować). Dla mnie ten film był wspaniały, choć nie wiem, jak będą się na niego zapatrywały osoby nie tak bardzo jak ja zainteresowane muzyką. Niemniej jednak, każdemu polecam.
niedziela, 18 lipca 2010
Taniec śmierci. Laurell K. Hamilton
Kolejna część cyklu o Anicie Blake, pogromczyni wampirów. Z cudownym zaskoczeniem znalazłam ją pewnego dnia w Empiku (nie spodziewałam się, że tak szybko zostanie wydana). Oczywiście natychmiast ją kupiłam, na nic nie bacząc.
Czytałam jak zwykle nie mogąc się oderwać, a odrywać musiałam się po bardzo krótkim czasie. Czytanie jej o północy z budzikiem ustawionym na piątą rano nie jest dobrym sposobem na czytanie czegokolwiek, a już szczególnie książek wciągających. I choć będę kochać chyba każdą z części cyklu, nie ważne co, muszę wspomnieć o kliku niemiłych niespodziankach.
Miałam wrażenie, że przez całą książkę nic się nie działo, a kulminacyjne wydarzenia jakoś mną nie wstrząsnęły. Można by wręcz rzec, że w porównaniu z poprzednimi częściami, taj jest najzwyczajniej w świecie nudna.
Przez całą powieść mamy dylemat Anity: nieumarły mistrz miasta Jean Claude, czy jak najbardziej żywy wilkołak Richard? Którego z nich bardziej kocha? I skoro ich kocha, to czy sama stała się potworem? Jak wybrać jednego, będąc z oboma? Nie twierdzę, że to nie jest fascynujące. To wciągało, ale nie w takiej rozwleczonej dawce. Tutaj zamiast porządnej akcji mamy wieczne spięcia między wampirem a wilkołakiem, które wcale nie są takie fajne, jakie by mogły być. Jednakże, wybaczam autorce wszystko i nie waham się zdradzić zakończenia (potencjalni czytelnicy wybaczcie). TAK! Anita wybrała Jean Claude'a! Spali ze sobą! Przeżywałam to chyba nie gorzej niż wygraną w totka. I chociaż Richard sobie poszedł i nareszcie nie stoi im na drodze to trochę mu współczuje. Pokazał Anicie swoje prawdziwe wilkołacze "ja" i to sprawiło, że ona poszła w ramiona wampira. Niestety jakiś czas temu czytałam opisy dalszych części po angielsku (w Polsce są jeszcze nie wydane) i wynika z nich, że Anita będzie z Jasonem, wilkołaczym pupilem Jean Claude'a. Jestem ogromnie ciekawa jak do tego dojdzie, ale już ubolewam nad tym smutnym faktem, że ona i Jean Claude nie będą razem forever.
No, to chyba nie była najlepsza recenzja świata. To nie była tak naprawdę żadna recenzja. To były moje własne myśli przedstawione w nieco chaotyczny sposób. Wybaczcie, ale nie czuję się winna. Tak, czy siak kocham Anitę Blake, kocham Jean Claude i ma nadzieję czytać o nich bez końca. To niesamowite. Są moją miłością od dobrych sześciu lat. Trafiłam na nich w bibliotece kiedy miałam około piętnastu lat. Wtedy te książki bardzo mną wstrząsnęły. Za dużo krwi i seksu dla tak młodej niewinnej duszy jaką wtedy byłam. Zabawne jak się zmieniamy. Teraz nawet nie mrugam okiem. W sumie nie wiem, czy to dobrze, czy źle. Ojej. Mam te same dylematy co Anita. Kiedyś by zabiła Jean Claude'a i wszystkie wampiry z okolicy. Teraz się z nimi przyjaźni i sypia. Ojej.
piątek, 9 lipca 2010
Jest mi smutno. Ale to tylko ze zmęczenia i świadomości, że tego zmęczenia jeszcze tylko przybędzie. Że nie mam czasu ani siły poświęcić się moim ukochanym zajęciom, że wszystko, co teraz czytam na cudzych blogach tylko to uczucie potęguje. Ale to nic. Szczęśliwie wszystko ma swój koniec, pozostaje mi tylko na niego czekać. A wtedy postaram się tu zamieścić jedną z trzech recenzji, jakie czekają bym je napisała i tu opublikowała.
Subskrybuj:
Posty (Atom)