Od dawna jest głośno o „50 Shades of Grey”. Oczywiście
trudno nie dowiedzieć się mimochodem o czym to jest i co wszyscy o tym sądzą.
Jakoś niespecjalnie mnie to interesowało, a jedynym powodem, dla którego
chciałam to przeczytać to powszechne zainteresowanie, jakie ta książka
wzbudziła. Po drobnym wspomnieniu u Przyjemnostek, postanowiłam zabrać się za „50
twarzy Greya” (szkoda że po polsku tytuł nie ma już takiego podwójnego
znaczenia), tym bardziej, że inne, o wiele mądrzejsze książki, nie za bardzo
mnie w tamtym momencie pociągały. No i spędziłam kilka godzin z panem
Christianem Greyem i panną Anastasią Steele.
Książka jest… komiczna. I każdy, kto ją przeżywa i pisze,
jak bardzo jest to obrazoburcze dla literatury i takie tam, powinien nabrać
dystansu i nie pisać nic. Dla mnie ta książka jest kwintesencją naszej durnej
pop kultury i całkowicie przemyślanym produktem. Autorka wcześniej pracowała w
show biznesie, przy serialach bodajże, ale głowy nie dam i nie mogę powtórnie
tej informacji znaleźć. Tak czy siak, doskonale wie, co w trawie piszczy i co
się dobrze sprzedaje, zresztą nie trzeba się długo namyślać. Pani E.L. James
reklamuje swoją książkę, jako fan fiction dotyczacą „Zmierzchu”, tylko potem
nieco przerobioną. I co robią piszczące histeryczki? Lecą kupować „50 Shades of
Grey”.
Zacznijmy od tego, że specjalnie dla nich ta książka
powinna być oznaczona 18+, co by się dzieci za bardzo nie zdziwiły. Choć
czytając inne fan ficki, pisane już przez owe dzieci, jestem pewna, że ich
młode nerwy zniosą i to. Nie ma naprawdę sensu analizować głębszej wartości tej
książki i jej wkładu w literaturę. Ona takowego nie posiada. Nic a nic. Jedyne
co mogę powiedzieć o treści, to że jest to wartki zapis relacji
Christian-Anastasia. Nie ma tam zbędnych opisów mieszkań, sytuacji politycznej
kraju, czy nawet pogody. Nic. Wszystko jest nadzwyczajnie puste. Niemniej
jednak głupota głównej bohaterki, jak i samej autorki (jeżeli podtrzymywać moją
teorię spiskową, to wyjdzie, że to akcja przemyślana) powalała na kolana i
sprawiała, że co chwila wybuchałam gromkim śmiechem. Dlatego czytałam.
Anastasia to dziewczę będące ewidentną kopią Belli Swan z
„Twilightu”. Brunetka, totalna sierota, potyka się o wszystko (na pierwszym
spotkaniu z Greyem potyka się o własne nogi i leci na podłogę, on się wtedy
podobno w niej zakochuje od pierwszego wejrzenia), matka z kolejnymi mężami w
jakimś ciepłym stanie itd. Christian Grey zaś to typowa wizja idealnego
wampira. Co prawda tutaj nie ma nigdzie przekazane, że jest wampirem, ale w
końcu jego pierwowzorem był ten ciamajda Edward, nie? Co niektórych może
rozczarować, Grey nie jest ciamajdą, za to jest stalowookim przystojniakiem na
czele własnej multimilionowej firmy i to go od Edwarda różni. Natomiast
zupełnie jak bohater Sagi, ma problemy z przejrzeniem myśli Anastasii, co bez
przerwy daje jej do zrozumienia „Chcę wiedzieć o czym myślisz”, powtarza
niestrudzenie, chociaż dość często jest insynuowane czytelnikowi i samej
Anastasii, że zdolności telepatyczne posiada, co dziewczyna nieustannie kwituje
„Ojejciu, zupełnie jakby mi czytał w myślach”. I a propos Anastasii. Nie bójcie
się tego, że ta książka to jakiś pornol S&M. Zanim atmosfera się podgrzeje,
Anastasia zdąży wszystko popsuć wykrzykiwaniem co chwila „O święty Barnabo!”.
Nie, ja tego nie zmyśliłam, naprawdę tak jest. Zastanawiam się, co musiało być
w oryginale, że polski tłumacz wybrał ten, a nie inny okrzyk. Also. Co się
zaś samych scen „rated” tyczy, to i autorka pisała je jakoś tak, że… komedia. I
nie wiem czy specjalnie tak pisała, czy po prostu nie umie pisać scen
erotycznych.
Podsumowując, „50 twarzy Greya” można przeczytać, kiedy
wybitnie humor nam nie dopisuje, a już na pewno wtedy, kiedy mamy ochotę
szydzić z innych ludzi. Może niezbyt to miłe, ale Anastasia na to zasługuje. I
cała reszta. Gwarantuję rumieńce na twarzy… ze śmiechu.
Książka czytana w ebooku, więc żadnego info technicznego
nie podaję.