sobota, 21 sierpnia 2010
poniedziałek, 9 sierpnia 2010
Incepcja.
Incepcja to film, który chciałabym by stał się prawdą. Mam w sobie coś takiego, że lubię wszystko co inne, nadprzyrodzone, wkraczające w świat fantastyki i science fiction. Chciałabym, by istnieli X-mani, elfy, telepatia i predystynacja. Najlepsze jest to, że z roku na rok przybywa informacji i "odkryć", że coś takiego może mieć miejsce, a ja sama doświadczam różnych dziwnych rzeczy z gatunku "nie uwierzysz, co mi się właśnie przytrafiło". Dlatego pomysł, z jakim się w Incepcji spotykamy, jak najbardziej mi się podoba (może też dlatego, że uwielbiam spać i śnić ;)).
Istnieje grupa ludzi, którzy zajmują się tworzeniem snów, wchodzeniem w nie i wykradaniem informacji, które obiekt normalnie głęboko ukrywa. Jest to oczywiście nielegalne. Główny bohater, którego pamiętam tylko nazwisko, Cobbs, grany przez Leonardo DiCaprio ma dodatkowo problemy z własną podświadomością, nie umie już normalnie spać i nie może przebywać na terenie Stanów Zjednoczonych, bo jest podejrzewany o morderstwo. Zostawił tam dwoje swoich dzieci, za którymi okropnie tęskni.
Pewnego dnia dostaje zlecenie od faceta, który wcześniej był obiektem, któremu miał wykraść jakiś sekret. Jeżeli wykona dobrze swoją pracę, ten usunie jego kartotekę i Cobbs będzie mógł wrócić do dzieci. Jeśli nie, spędzi w więzieniu resztę życia. Zadanie jest trudne. Cobbs wraz z przyjacielem Arthurem i dobranymi do zadania ludźmi, mają dokonać incepcji, czyli zaszczepienia w obiekcie pomysłu tak, by obiekt myślał, że jest to jego własny pomysł. Inaczej podświadomość to odrzuci i nic z tego nie wyjdzie. I zdawałoby się, że właśnie opowiedziałam większość filmu, ale wcale tak nie jest. To tylko wierzchnia warstwa, niczym pierwszy sen. Później się schodzi do snu we śnie i snu we śnie we śnie. Tego się nie da opisać, wyjaśnić. Trzeba to zobaczyć i przeżyć na własnej skórze.
Film jest doskonały pod każdym względem. Zarówno scenariusza, reżyserii, zdjęć, jak i doboru aktorów, z których żaden nie popełnia pomyłki i nie wytrąca nas z bycia w filmie. Fantastyczne efekty specjalne, których się w zasadzie nie zauważa, bo tak są genialnie zrobione. Wszystko tam jest takie, że wydaje się, że tak jest i nie ma w tym nic dziwnego. Wiele razy traciłam poczucie rzeczywistości jednocześnie mając świadomość, że siedzę w kinowym fotelu.
Chyba jeszcze nigdy nie spotkałam filmu, podczas którego tak wsiąkłam w obraz, że autentycznie nie wiedziałam, co się właśnie dzieje (miałam tak przy zakończeniu). I aż żałuję, że nie mogę powiedzieć nic więcej, nie zdradzając treści.
Film doskonały, muzyka piękna - właśnie jej słucham - ale jak nie mogłaby być piękna, skoro kompozytorem jest sam Zimmer. Gorąco polecam z dosłownie każdego powodu.
czwartek, 5 sierpnia 2010
Cukiereczek. Diablo Cody.
Książka lekka, zabawna, odrobinę wulgarna (zależy dla kogo, ale jakoś nie czułam się poruszona używanym słownictwem) i mająca smaczek, że „to działo się naprawdę”.
Cody Diablo pisze o sobie. Na początku myślałam, że to pseudonim autorki, a bohaterka to bohaterka, co z tego, że mówi w osobie pierwszej. Szybko jednak załapałam, że to jedna i ta sama osoba.
Widzimy dziewczynę znudzoną swoim życiem i pracą. Bohaterka/autorka posiada w sobie szczyptę szaleństwa, niezależności, chce poczuć smak, a nie tylko oglądać potrawę na obrazku, że posłużę się taką marną metaforą. W wieku dwudziestu czterech lat przeprowadza się do innego stanu Ameryki by zamieszkać z facetem poznanym przez Internet. Tam znajduje nową pracę i… zaczyna w niej umierać z nudów. Pewnego dnia za przystankiem widzi ogłoszenie na drzwiach klubu „Noc Amatorek 200$”. Coś w tym ją ciągnie do tego stopnia, że decyduje się wziąć udział. Nie wygrywa, ale od tego momentu rozpoczyna karierę striptizerki, za dnia wciąż pracując w biurze w wielkiej korporacji.
Czytając „Cukiereczka” mamy okazję poznać biznes striptizerski od podszewki, kluby lepsze, gorsze, zrobić przegląd facetów, jacy korzystają z takich miejsc i nawet znaleźć się w kabinie peep show, gdzie już w ogóle autorka robi nam całą galerię typów.
Lubię styl pisania Cody. Leki, nieskomplikowany i naprawdę śmieszny. Ciekawa jestem, czy rzeczywiście wszystko było takie zabawne, ale czytając to, co podaje nam autorka nie można się nie śmiać.
Zgodnie z moimi przewidywaniami pierwszy prywatny taniec wieczoru sprzedałam facetowi, który był wyraźnie oczarowany moją fałszywą blond główką. (Bohaterka właśnie zakupiła blond perukę, by zmienić trochę swój wizerunek i wypróbowuje to na klientach a nawet innych striptizerkach, które z blond peruką zaczynają ją natychmiast lepiej traktować, tak samo jak przybywa liczba klientów).
- Masz takie piękne włosy – powiedział, kiedy usiadłam na nim okrakiem i z zapałem podskakiwałam na jego połowicznej erekcji. – Jesteś Szwedką?
- Tak – odparłam. – Jestem stuprocentową Szwedką. Właśnie wróciłam ze Sztokholmu, gdzie pojechałam obserwować wieloryby z moimi przyjaciółmi Björnem i Anniką. Później zbieraliśmy borówki i chłostaliśmy się kolczastymi gałązkami. Chwała Bogu, mamy państwową służbę zdrowia.
Facet z lubością przymknął oczy.
- Gorąca jesteś.
- Jak pulpecik? – zapytałam, radośnie podskakując mu na interesie. „Blondynka, blondynka, blondynka! Hura!”. – Jestem twoim małym szwedzkim pulpecikiem?
- Jasne! – przytaknął facet. – Wiesz co, chciałbym zamówić jeszcze jeden taniec, jeśli akurat nie jesteś zajęta.
- Jestem rozchwytywana – odparłam – ale tak mi się podobasz, że nie mogłabym odejść.
Czasem owszem, mam zastrzeżenia co do doboru słów jakich dobiera, tworzą one zdanie niezgrabnym i mogłoby brzmieć lepiej, ale nie jest źle. Co by tu jeszcze powiedzieć. Ta książka raczej nie służy do głębszych filozoficznych rozmyślań. Po prostu lekka lektura, do pośmiania się i rozerwania. Nawet to, że zdradzę zakończenie (po roku zrywa ze striptizem, na koniec pobiera się z facetem z Internetu, a za zarobione na striptizie pieniądze kupuje dom) niczego nie zmienia i nie przeszkadza czytać fabuły, gdyż, w pewnym sensie, żadnej fabuły tutaj nie ma. Ale lubię tę książkę, czuję do niej sympatię i z niecierpliwością do niej wracałam po przerwie, do jakiej w czytaniu zmuszało mnie życie.
wtorek, 3 sierpnia 2010
Chińska lalka. Chun Sue
Chun Sue, fanatyczka rock and rolla, pisze swoją prozę jak teksty piosenek – szczerze i prosto. „Gdybym była kwiatem, to takim, który rozkwita rano i umiera tego samego dnia wieczorem”.
Chińska lalka" to moja pierwsza powieść. Napisałam ją, mając siedemnaście lat. Bardzo chciałam, żeby ludzie ją przeczytali, wierzyłam, że dzięki niej poznają i zrozumieją nie tylko moja młodość, jej śmiech i łzy. Miałam prawie dziewiętnaście lat, kiedy wreszcie książka została wydana. Od początku wzbudzała kontrowersje, ale wielu młodych Chińczyków pisało do mnie, że ich zdaniem powieść odzwierciedla bolesne, lecz prawdziwe przeżycia, wewnętrzne zmagania i zagubienie, a także rozdźwięk między nimi a społeczeństwem, rodziną i szkołą. Niestety, książka została wycofana z obiegu kilka miesięcy po publikacji. Mam nadzieję, że mimo to dotarła do świadomości chińskiej młodzieży, a dzięki przekładom na inne języki jej wpływ okaże się znacznie szerszy. Że ludzie na całym świecie będą mogli ją przeczytać. Pisałam wprawdzie o doświadczeniach chińskiej dziewczyny, ale młodzi ludzie wszędzie mają podobne problemy. Chciałabym się z nimi zaprzyjaźnić.
Książka ta opisuje prawdziwe życie autorki na przestrzeni kilku jej lat. Mniej więcej od czternastego roku życia do siedemnastego. Na początku ogromnie się gubiłam i nie byłam pewna, ile tych lat ma, później się wyjaśniło. Wiecie, ja może nie będę streszczać całej książki. Za dużo się działo i poniekąd nie o to chodzi. Skupię się na uczuciach, od których ta powieść wprost buzuje.
Chun idealnie opisuje swoje dzieło: to zapis młodości jej i jej pokolenia. Bije to z każdego słowa, każdego zdania, każdego dialogu, każdego opisu wydarzeń i jej myśli. Chun podaje nam tu swoją zbolałą duszę. Najpiękniejsze, a może najsmutniejsze jest to, że tak wygląda dusza każdego nastolatka na całym świecie. Wiem, może to zbyt duże uogólnienie. Ale widziałam tam siebie i swoich przyjaciół. A to przecież opowieść dziewczyny z Pekinu, z okresu kiedy ja dopiero zaczynałam podstawówkę.
Ja nawet nie wiem, jak dokładnie oddać to wszystko, co czułam podczas czytania i co przebiegało przez moje myśli. Wiem, że lektura tej książki boli, że otwiera gdzieś jakąś jeszcze nie zamknięta ranę, bo przecież ja wciąż jeszcze po części jestem nastolatką.
Chun walczy o swoją wolność. Walczy każdego dnia i jest to walka z góry stracona. Przeciwni są jej rodzice, szkoła, społeczeństwo. Każdy jej dzień ma w sobie coś z pogranicza depresji i chęci zejścia z tego świata. Jeśli ktoś dorosły to czyta, to proszę, nie krzyczcie z góry, że typowa nastolatka, że każdy to ma i przez to przechodzi. Bo owszem. Ale… istnieje właśnie to ale.
Ja nawet nie wiem, jak mam przedstawiać tę książkę. Zbyt wiele odnajduję w niej siebie, by spokojnie ubrać wszystko w zdania i przedstawić w suchej formie artykułu. Zbyt wiele strun Chun Sue porusza, zbyt wiele tematów. Za dużo widzę w tej książce swojej przyjaciółki, zbyt wiele własnych, dawnych i dzisiejszych problemów, by pisać jasno i przejrzyście. Dlatego pozwolę sobie przemówić przez kilka cytatów.
Nie ma w życiu większego cierpienia, niż obudzić się ze snu i stanąć wobec przyszłości, nie mając przed sobą żadnej drogi.
Fragment tekstu kolegi Chun, który przytacza:
Zanim wyjdę z domu, zawsze sprawdzam najpierw, gdzie są klucze do mojego pokoju, notes z adresami i telefonami wszystkich znajomych, dyskietki z moimi tekstami, pager i karta autobusowa. Jeśli którejkolwiek z tych rzeczy brakuje, nie mogę wyjść z domu. Ale gdybym chciał któregoś dnia wyruszyć w najdłuższą podróż, uświadomiłem sobie, że żadna z tych rzeczy nie byłaby mi niezbędna.
Czasem dowiaduję się o czyjejś śmierci i żal mi tych, którzy odeszli, oraz osieroconych bliskich. Ale tych, którzy zmarli, już nie ma, a swoje wspomnienia zabrali ze sobą, ci zaś, którzy pozostali, któregoś dnia przestaną ich opłakiwać i zaczną przyzwyczajać się do życia bez nich. Jak kamyk wrzucony do jeziora – kręgi rozchodzą się coraz dalej, aż znikną zupełnie. W takich chwilach uświadamiam sobie, że życie nie jest absolutną koniecznością.
Życie nie jest absolutną koniecznością.
To chyba najpiękniejsze zdanie, jakie przeczytałam w tej książce i wcale nie pochodzi od Chen Sue.
Skoro już w jakiś sposób „wywaliłam” z siebie, co mi siedziało na duszy, powiem kilka bardziej konkretnych rzeczy. W swoich podróżach po dzielnicach Pekinu, po różnych undergroundowych klubach i szkołach, a także mieszkaniach jej znajomych, Chun daje nam poznać obraz Chin z lat dziewięćdziesiątych. Obraz oczywiście miejski. Jest on różny od europejskiego, często na subtelnych poziomach, ale na wielu jest identyczny z naszym. Bardzo mi się podobało, kiedy Chun mówiła, że jedzie teraz dokądś i podawała nazwę. Nie wiem, czy to były dzielnice, czy po prostu części miasta, ale brzmiały jak jakieś osobne krainy. „Miasto Książek”. Czy to nie brzmi bajecznie? Jak to widzicie?
Ciekawe jest też, że Chun stosunkowo łatwo mogła się załapać do jakiegoś czasopisma i publikować tam swoje artykuły i wywiady z muzykami już w wieku lat piętnastu, szesnastu. Może to wynikało z jej talentu i znajomości, ale może nie tylko? Sprawiła, że aż mam ochotę zagłębić się w tamto środowisko i kulturę, zobaczyć jak naprawdę jest. Choć podejrzewam, że z wierzchu jest identycznie jak na całym świecie.
Lubię takie książki jak te. Chociaż nikt tam nikogo nie bił i nie szprycował narkotykami, klimatem skojarzyła mi się z inną autobiograficzną powieścią, tym razem japońskiej autorki, „Księżyc Yakuzy” Shoko Tendo, który mam i uwielbiam. Polecam „Chińską Lalkę”. Tym jeszcze młodym i tym, którzy uważają, że są dorośli. Skłoni ona was do myślenia, do lekkiej zadumy, do zajrzenia we wspomnienia…
Subskrybuj:
Posty (Atom)