niedziela, 26 września 2010

Dziecko Piątku. Małgorzata Musierowicz.


Pierwszy raz z jakąkolwiek książką Małgorzaty Musierowicz zapoznałam się w piątej klasie szkoły podstawowej, była to „Kłamczucha”. Zakochałam się nieprzytomnie i miłość trwa do dzisiaj, lat już bodajże dziesięć. To niesamowite. Każdą książkę z serii czytałam po kilka razy, przy niektórych tomach cyfra jest bliższa takiej dziesiątki niż powiedzmy, piątki. Mniej więcej od dwóch lat moja miłość objawia się raczej przyjemnymi wspomnieniami, niż żywym płomieniem. Myślałam, że tak już będzie zawsze, w końcu ile można czytać w kółko to samo i tak samo przeżywać? Książki sobie stały nieruszane na półce, od czasu do czasu omiatane tylko moim spojrzeniem wyrażającym sympatię. Aż do ostatniego czwartku, kiedy odłożyłam na bok wszystkie czytane aktualnie powieści i sięgnęłam po „Dziecko Piątku”. Nie wiem, czemu akurat ta książka. Może dlatego, że w porównaniu z innymi, czytałam ją stosunkowo niewiele razy i w pewnym sensie, znam ją najmniej.

Stało się. Dorosłam. Zmieniłam się. Książka okazała się nagle książeczką, bardzo cienką i do przeczytania w ciągu kilku godzin. Nie wiem, jak kiedyś mogłam tego nie dostrzegać. I – co mnie zdziwiło, przeraziło i ucieszyło – dostrzegałam błędy pani Musierowicz, jej zaniedbania i niedopracowanie. Niegdyś była moim ideałem, królową, matką, mentorką. Potrafiła stworzyć swój własny świat tak doskonały w swojej niedoskonałości (mówię o realnym życiu, które przedstawiała tak, że mimo wszystko było piękne i niezwykłe w swojej zwykłości), że gdybym tylko mogła, natychmiast bym się tam przeniosła i stała jedną z jej bohaterek. Dała mi niezliczone godziny wytchnienia, stała się namiastką wirtualnego domu. Wspaniałe jest to, że książka nadal działała kojąco, żeby nie powiedzieć leczniczo. Doskonała na zmęczenie fizyczne i psychiczne. I to jest piękne, bo po mimo wszystkich zmian, jakie dostrzegam w sobie i przez to jak inaczej patrzę na powieści pani Musierowicz, one nadal są takie same. Inne, ale takie same. Rozumiecie coś z tego?

Na koniec może pokrótce streszczę „Dziecko piątku” ;).

Aurelia, niegdyś Genowefa znana z „Opium w rosole”, jest już szesnastolatką, właśnie przeszła do drugiej liceum. Rok temu zmarła jej matka, również znana z „OwR”. Przez tak zwany przypadek (choć ja w przypadki nie wierzę i tak samo zdaje się autorka) poznaje Konrada, jednego z bohaterów „Brulionu Babe B.”. On również jest już nastolatkiem. Kolejny przypadek sprawia, że jadą do Pobiedzisk, gdzie Aurelia ostatecznie spędza wakacje z babcią, niewidzianą przez wiele lat. W przerwach mamy rozwijający się wątek pana Bronka, woźnego z liceum Żeromskiego, do którego chodziły wszystkie Borejkówny i jak widać inni bohaterowie również; zaglądamy do mieszkania Borejków przy Roosvelta 5, przez maleńką dziurkę jest nam dane poznać losy naszych bohaterów, z których każdy miał lub będzie miał swoją własną powieść. To kolejna wspaniała cecha całej Jeżycjady. Każdy ma swoją własną książkę i kiedy czytamy inne części, to w każdej z nich znajdują się ludzie, których już wcześniej poznaliśmy. W ten sposób znamy losy mniej więcej trzydziestu osób i to na przestrzeni dwudziestu jak nie więcej lat. Amazing – ciśnie się na usta.

Ale wracając do treści „Dziecka piątku”. Na tle niby zwykłych wydarzeń, opisanych na zaledwie stu siedemdziesięciu czterech stronach, doświadczamy całego spektrum emocji, towarzyszymy Aurelii i Konradowi w ich dojrzewaniu, w zdobywaniu nowych mądrości życiowych i w naprawianiu swojego życia, gdzie rodzina i bliscy ludzie odgrywają kluczową rolę. Zdarzył się moment, że się śmiałam i zdarzył się moment, że miałam łzy w oczach. Takie książki kocham najbardziej.

Jeżycjadę polecam każdemu, cała seria jest bajeczna i jak widać nie trzeba mieć nastu lat, by ją docenić, aczkolwiek spojrzenia człowieka młodszego i trochę starszego będą się różnić :).

niedziela, 12 września 2010

Błękitny Księżyc. Część druga. Simon R. Green


ARCYMAG – istota parająca się magią. Szansa na uratowanie królestwa (UWAGA: działa poprawnie tylko z dala od alkoholu!).
ALKOHOL – TWÓJ WRÓG!
DZIEDZIC TRONU – starszy syn króla. Dostaje królestwo, koronę i księżniczkę (patrz też część pierwsza).
MŁODSZY BRAT – młodszy syn króla. Nie dostaje niczego (chyba, że nożem w plecy).
KOBIETA – zmienną jest.
KRÓL – istota władająca królestwem.
ZDRAJCA – działa na szkodę króla i królestwa. Może nim być każdy.

I tak oto mamy ekstra streszczone streszczenie. Ale ja je troszkę rozszerzę.
Rupert (patrz: młodszy brat) jest na wyprawie po Arcymaga już siedem miesięcy, w czasie których niepokorna Julia (patrz: księżniczka/kobieta) powoli, acz skutecznie przekonuje się do Haralda (patrz: dziedzic tronu), do tego stopnia, że zbliżają się nawet intymnie (z tego co zrozumiałam). A Czarnobór, wraz z całymi zastępami demonów puka dosłownie do bram zamku Leśnego Królestwa. Teraz wszyscy się głowią, jak tutaj uratować królestwo, którego uratować się już chyba nie da. Dodatkowo król ma na głowie baronów, którzy pod jego nosem przygotowują spisek i włączają w to Haralda. Ojej. Swoją drogą, Harald okazuje się być trochę inną osobą, niż w pierwszej części, z czego się bardzo cieszę, choć nadal go nie lubię. I tak prawie w ostatniej chwili pokazuje się Rupert wraz z Arcymagiem, który ku zawodowi wszystkich jest starym alkoholikiem i raczej niewiele pomoże w walce z demonami. Toczy się bitwa, bla bla bla. I choć wydaje się, że to już koniec, to Rupert raz jeszcze pokazuje że jest nieodrodnym bohaterem i może niektóre pieśni i legendy nie kłamią i może nie powinien pałać żądzą mordu do wszystkich minstreli i bajarzy.

Książka bardzo mi się podobała i ani trochę nie ustępuje pierwszej części, choć może ze względu na wzmożoną tutaj obecność Czarnoboru wolę właśnie część pierwszą. Ale ogólnie to pogratulować pisarzowi, gdyż rzadko części drugie choćby dorównują swoim poprzednikom. Aż jestem ciekawa, jak też wyglądają inne książki tego pana i przy najbliższej okazji (która tak naprawdę nie wiadomo, kiedy się pojawi) postaram się dorwać takie tytuły jak „Zwycięzca bierze wszystko”, „Hawk i Fischer”, czy „Bogobójca”. Wszystkim miłośnikom fantasy polecam obie części „Błękitnego księżyca”, a nie-miłośnikom polecam chociażby z takich względów jak dobra baśń dla dorosłych, idealna na chwile odpoczynku. Na deser podam krótki cytat z dialogu Ruperta z moim ukochanym Jednorożcem:

- Niech to szlag – zirytował się Rupert. – Faktycznie trzeba przerwać tę szarpaninę, inaczej do niczego nie dojdziemy. Zaraz któryś z tych szaleńców zdenerwuje Arcymaga o jeden raz za dużo i będziemy mieć tu żabi dwór.
- Nie ośmieliłby się użyć magii.
- Nie dałbym za to głowy. Arcymag ma instynkt samozachowawczy na poziomie leminga w depresji.

niedziela, 5 września 2010

Emancypacja Mary Bennet. Colleen McCullough


- Ty kanalio, Darcy! – wrzasnęła. – Ty cholerny potworze bez serca!

Tym oto znalezionym przypadkowo zdaniem, książka ta podbiła moje serce i natychmiast postanowiłam ją kupić. Bo jakże to? Mój kochany Darcy nazwany w ten sposób? A cóż takiego on zrobił? Moja wyobraźnia natychmiast zajęła się przywoływaniem tej cudownej postaci (w mojej głowie Darcy zawsze wygląda jak z „Dumy i Uprzedzenia” z 2005 roku) i za nic w świecie nie chciała się dostosować do tego zdania. No, a cała otoczka, jakoby są to dalsze losy wszystkich znanych nam z „Dumy…” postaci dodała pieprzyku, aczkolwiek wcześniej nie byłam aż tak przekonana by to kupować. Jednak „Ty kanalio, Darcy!” przeważyło szalę.

I cóż by tu rzec. Rzeczywiście, autorka pokusiła się o przedstawienie dalszych losów wszystkich Bennetów, Bingley’ów, Wickhamów, a nawet de Burgh. Być może najbardziej zaskakująca jest jej wizja jak rozwinęły się małżeństwa Jane i Lizzie i jakimi osobami stały się po dwudziestu latach. I nie wiem, czy teraz mam zdradzać wszystkie tajniki, czy zachować je dla siebie i udawać, że nic nie chciałam powiedzieć. Może powiem tylko tyle, że Jane jest po trzynastu ciążach, z czego tylko ośmioro dzieci przeżyło, Charles Bingley ma kochankę i dzieci na Jamajce, Lizzie ma dzieci pięcioro, z czego nieudanego syna (jak dla Darcy’ego), a reszta to córki, i że Fitzwilliam Darcy uważa, że krew Bennetów jest przeklęta oraz, że mezalianse zawsze kończą się źle. To chyba na początek wystarczy i teraz każdy sam się może domyślić wspaniałej atmosfery panującej w małżeństwie głównej pary bohaterów z książki Jane Austen.

Co zaś się tyczy postaci Mary Bennet, którą każdy, kto czytal „Dumę…” lub chociaż oglądał film, kojarzy jako brzydką, bezsensownie przemądrzałą pannę, to uważam, że jest najdziwniejszą metamorfozą, na jaką sobie pozwoliła pani Mc Cullough. Z dziewczyny nudnej przeistacza się w piękność nie mniejszą niż Elizabeth, o nowoczesnych, a wręcz ekscentrycznych poglądach, a jej osobowość ewoluuje tak, że własne siostry jej nie poznają. I chociaż przez własny brak obycia (przez całe lata opiekowała się matką i prawie nie wychodziła z domu) i wiedzy o świecie naraża się na niebezpieczeństwa, to szybko się uczy i nie najgorzej rozumuje. W sumie bardzo ją lubię i uważam za jedyną dobrze napisaną postać w tej książce, być może dlatego, że pani Austen nie poświęciła jej zbyt wiele czasu w swojej powieści. Reszta zaś… okay, przejdę do wyżywania się.

Colleen McCullough poległa na tym, że żyje w wieku XXI, a nie na początku XIX. Choć bardzo się starała, za nic nie udało jej się pisanie w cudownym tonie Jane Austen, a wszyscy bohaterowie są zbyt nowocześni, brak im swoistego rozleniwienia, które jest znamionującą cechą „Dumy i Uprzedzenia”, a także za bardzo chciała ich uczłowieczyć, by bajka mogła trwać nadal. Powieść sama w sobie jest bardzo dobra, ale drażni jako kontynuacja, tym bardziej, że tuż przed „Emancypacją…” skończyłam czytać „Dumę…”. Nie powiem, „Duma i Uprzedzenie” to czysta baśń dla dorosłych i być może właśnie dlatego jakże ludzkie nagle oblicze bohaterów, ich „zejście na ziemię” ze swego baśniowego Olimpu jest takie drażniące. Pomijając fakt że, jak dla mnie przynajmniej, autorka w ogóle nie umiała wczuć się w postacie Austen i narzuciła im swój własny charakter, co sprawiło, że za nic w świecie nie mogę uznać „Emancypacji…” za kontynuację. Nie za taką, jaką powinna być kontynuacja, gdyby napisała ją Jane Austen.
Taki Darcy, na przykład. Sposób, w jaki pokazywała jego dumę, jako skrajnie negatywną cechę, za nic nie przystawał do jego obrazu, jaki miałam w głowie po „Dumie…” i nie potrafiłam połączyć tej postaci z postacią, jaką stworzyła Jane Austen. I tak było z każdym. Można by rzec, że nie wyczuwałam w tej powieści klimatu z początków dziewiętnastego wieku, że autorka postawiła tylko na przedstawienie swojej wizji, jak też mogły potoczyć się dalsze losy wszystkich bohaterów, a to nie przysłużyło się dobrze „kontynuacji”.
Talentu i możliwości Coleen McCulough nie odbieram. Ale niech zajmie się tworzeniem własnych światów, niechby i tych dziewiętnastowiecznych. Ale niech nie zabiera się za kontynuację jednej z największych w dziejach powieści. Może i jej pomysły były ciekawe, może i nawet mogłyby mieć miejsce. Ale istnieje wielkie „ale”, nad którym nie potrafię przejść obojętnie.

Na koniec dodam, że „Emancypacja Mary Bennet” zawiera dziwny wątek „kryminalny”, który, choć dobrze się czytało, wydaje mi się być, hm, dziwny. Ja na takie wpadam, kiedy nie mam pomysłu jak pociągnąć dalej akcję w którymś ze swoich opowiadań. A to nie jest nic dobrego.

sobota, 4 września 2010

Too long

Kochany Absolemie!

Dobra, nie będę się zabawiała w taką Elenę (niewtajemniczonym radzę zajrzeć do Vampire Diaries). Nie było mnie tu już długi czas, i bynamniej nie mówię o codziennym zerkaniu czy coś nowego się nie objawiło. Książki, które mam w aktualnie czytanych dawno nie są już teraźniejszością. Historia ta ma się tak:

Najpierw zaczęłam czytać "Cukiereczki". Po jakimś czasie mnie nieco znudziły, a w księgarni wpadł mi w ręce "Półksiężyc". Jako, że księgarnie uparcie odmawiały posiadania książek na które miałam ochotę, a paliła mnie gorąca potrzeba kupienia czegoś, wzięłam tę książeczkę za 11zł z bardzo ładną okładką (należałoby powiedzieć z bardzo smakowitą). Potrawa jednak okazała się o wiele bardziej ciężkostrawna, niż to sugerowałby zapach (mam nadzieję, że podążacie za moją przenośnią) i po iluś tam dniach męczenia się z nią w warszawskich autobusach, odłożyłam na półkę, a zajęłam "Dumą i Uprzedzeniem". Och, jak ja tę książkę kocham! To był strzał w dziesiątkę i spędziłam kilka bardzo miłych dni (czytałam tylko przed snem). Zamierzałam następnie napisać obszerną recenzję zahaczającą również o filmy, seriale i inne kulturowe odpadki jakie nam się w wieku dwudziestym wytworzyły wokół tej cudownej powieści. Ale nie obejrzałam jeszcze w całości serialu z 1995 z Colinem Firthem, oraz wyjechałam na kilka dni do Aliny, gdzie co kupiłam w krakowskim Empiku? "Emancypacja Mary Bennet", które jak okładka nas informuje, są dalszymi losami bohaterów z "D i U". Oczywiście nie mogłam się opanować, no i musiałam zabić czymś te trzy nudne godziny jazdy pociągiem, więc w drodze powrotnej zaczęłam tę zajmującą lekturę. Ale do czego zmierzam tym przydługim wywodem. Chwilowo już nie umiem napisać pracy o "Dumie...", gdyż moje myśli zajmuje jedynie panna Mary Bennet. Zostało mi dosłownie kilka ostatnich stron, także niedługo możecie spodziewać się nowej recenzji :].

Mam nadzieję, że jeszcze żyjecie po mojej opowieści o losach książek przerwanych, skończonych i wciąż czytanych ;).
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...