czwartek, 14 października 2010

Upiorny legat. Joanna Chmielewska.


Kiedyś, jak miałam naście lat i pełną gębą zaliczałam się do grupy wiekowej „nastolatki”, nie rozumiałam zupełnie miłości ludzi do książek pani Chmielewskiej. Wzięłam taką do ręki, w tytule coś z „Nieboszczyk mąż” czy jakoś tak, zaczęłam czytać i czym prędzej odstawiłam. Przecież tego się czytać nie da! Nic fajnego tam nie ma! Po paru latach, kiedy dziecko nieco inaczej zaczęło patrzeć na świat, znów wzięłam do ręki książkę tejże autorki, tym razem tytułu nie pamiętam (Edit: właśnie sobie przypomniałam, „Florencja, córka Diabła). I co? W ciągu miesiąca przeczytałam kolejne cztery lub pięć. I już zrozumiałam miłość narodu do tejże pisarki. I od czasu do czasu do niej wracam, kiedy mam szczególną ochotę się pośmiać, albo zakręcić się od ton absurdu będącego jednocześnie zwykłym życiem.

W „Upiornym legacie” mamy wszystko. Historię tak poplątaną, że bardziej się nie da, sprawców, których w ogóle nie spodziewało by się podejrzewać, i zakończenie zwalające ze śmiechu z nóg.
Mianowicie chodzi o znaczki. Potężną kolekcję wartą pół miliona dolarów. Niejaki Marcin dostał ją na przechowanie od właściciela, który przebywa w szpitalu. Podczas jednego ze spotkań towarzyskich ktoś mu tą kolekcję rąbnął i dopiero po tym on się orientuje co za cuda przechowywał (w białej paczuszce na regale z książkami). To jeden tor historii. Inny, że hochsztaplerzy i inni przestępcy są rabowani i znikają im tylko dolary. Do policji oczywiście nie pójdą bo nie są to legalne pieniądze. Dodatkowo do skarbu Narodowego Banku Polskiego niejaki Wiśniewski przesyła paczki po kilka tysięcy dolarów. Wiśniewski nie istnieje, jak się później okazuje. I o co chodzi z przemytem dolarów w poduszkach z ludowym haftem i niemowlęcych becikach? Nie mogę opowiedzieć dokładnie treści książki, bo tym samym wyjaśnię całą intrygę, którą tak fajnie się samemu rozwiązuje czytając. Powiem jedynie, że sprawców łatwo okryć, gorzej co, na co i dlaczego. Świetnie się czyta, a jedynym minusem było natężenie. Momentami czułam się jakby kołowało mi się w głowie od trajkotania autorki i musiałam książkę na chwilę odstawić.

O, i jeszcze jedno! Na koniec zacytuję jeden fragment, moim zdaniem najśmieszniejszy z całej książki i na swoje nieszczęście czytałam go akurat w autobusie i nie mogłam wybuchnąć głośnym, długim śmiechem, tylko zdusiłam go w sobie, co wywołało twarz jakbym przeżywała właśnie najtragiczniejszy moment swojego życia, a po zaczerwienionych policzkach leciały ciurkiem łzy. No i to podskakiwanie na siedzeniu i trzęsące się ramiona… Widziałam zerkania siedzącej koło mnie dziewczyny, te zaniepokojone spojrzenia, szczególnie kiedy już nie wytrzymywałam i cichutki chichocik przemieniony w bulgotanie wyrywał mi się z ust…. No, ale mam nadzieję, że książka trzymana na kolanach wszystko tłumaczyła….

Napad miał przebieg następujący:
Wyżeł z klientem weszli na klatkę schodową budynku przy placu Dąbrowskiego, zatrzymali się na podeście między pierwszym a drugim piętrem i na parapecie okna przeliczali paczki banknotów. Baśka na palcach zakradła się na pierwsze piętro, obejrzała z dołu zaabsorbowanych transakcją kontrahentów i gwałtownymi gestami zaczęła przynaglać czekających niżej wspólników. Donat wepchnął Pawłowi w ręce jeden worek, sam zatrzymując drugi.
- Ryzyk-fizyk – wyszeptał z rozpaczą. – Leć, zanim skończą…
Paweł chciał coś powiedzieć, ale schodząca Baśka wydała z siebie wściekły syk, niczym rozzłoszczona żmija. Popchnięty przez Donata, gwałtownie ruszył w górę. Słyszał, że wspólnik pędzi za nim.
Panowie na podeście kątem oka dostrzegli pędzącą po schodach postać i zgodnie odwrócili się do niej tyłem, starając się zasłonić przeliczane na parapecie fundusze. Postać w szaleńczym pędzie minęła ich i runęła po schodach dalej w górę, zwiększając tempo. Tuz za nią w niemniejszym pędzie przeleciała druga postać, potykając się z okropnym hałasem. Robiło to takie wrażenie, jakby jedna postać goniła drugą w zamiarach co najmniej morderczych. Rumor i łomot na klatce schodowej rozlegał się coraz wyżej na wszystkich kolejnych piętrach.
Panowie szybko zakończyli transakcję i opuścili hałaśliwy budynek, mijając na parterze blondwłosą damę, z zajęciem wpatrującą się w listę lokatorów.
Paweł i Donat zatrzymali się dopiero na ostatnim piętrze, a i to tylko dlatego, że dalej nie było już gdzie lecieć. Przez jakiś czas ciężko dysząc, patrzyli na siebie, po czym usiedli na stopniu.
- No to jak? – powiedział melancholijnie Donat po długiej chwili milczenia. – Schodzimy na dół czy jeszcze poczekamy…?
- Jakbyś ty napadał, to i ja bym napadał – odparł Paweł, zakłopotany i zmartwiony. – Coś nam chyba nie wyszło…
- Przecież leciałeś pierwszy!
- No to co? Mogłeś myśleć, że się na nich rzucę z góry.
- Jakoś nie myślałem…
- Zejdźmy już lepiej, bo ona tu jeszcze przyleci – powiedział niespokojnie Paweł po następnej, bardzo długiej chwili milczenia.
Baśka czekała na dole, niepewna, czy zejdą piechotą, czy też zjadą windą. Piekło wybuchło od razu. Obaj napastnicy ze skruchą wysłuchali urągań, inwektyw i wyrzutów.
- Bo to jednak trzeba mieć jakieś chuligańskie skłonności – usprawiedliwiał się zdegustowany Paweł. – Tak bez dania racji walić w łeb obcego człowieka?
- A kto ci kazał go walić w łeb?! Miałeś mu pysk omotać workiem i zabrać pieniądze! Co wy sobie wyobrażacie, że ten napad sam się zrobi?! Francuskie pieski się znalazły, trąby, ofiary boże…!!!
- Sama mówiłaś, że ten załatwia tylko mniejsze transakcje – przypomniał ugodowo Donat. – Dla byle czego nie warto było…
- Boże miłosierny…!!! – zawyła rozjuszona Baśka. – Dobrze, będzie grubszy interes! Już ja go wam wypatrzę i spróbujcie się tak wygłupić jeszcze raz…!
Trzeci kolejny napad miał miejsce na placu Teatralnym. Obłędnie zdenerwowani Donat i Paweł posłusznie przybyli na telefoniczne wezwanie Baśki, która w klujących się transakcjach miała już znakomite rozeznanie. Zaczekali krótką chwilę przed Peweksem na Kredytowej, po czym razem udali się na plac Teatralny w ślad za peugeotem łysego. Peugot zatrzymał się na parkingu blisko wierzbowej, trabant pojechał dalej i skręcił w Niecałą.
- Jazda! – ponagliła ich Baśka. – Oni teraz liczą forsę. Prędzej, bo skończą i rozejdą się w różne strony!
Wysiadła ze wspólnikami i z daleka przyglądała się operacji. Paweł i Donat podeszli do zaparkowanego peugeota z różnych stron. Donat z prawej, Paweł z lewej. Paweł z determinacją zbliżył się do drzwiczek i zamiast otworzyć je i dokonać napadu, grzecznie zapukał w okno. Siedzący w środku kierowca podniósł głowę, schował do kieszeni plik banknotów i opuścił szybę.
- Słucham pana? – spytał cierpko.
Paweł spłoszył się niebotycznie. Uważał, że bezwzględnie musi teraz coś powiedzieć. Komunikat, że zamierza rozmówcę ogłuszyć i zabrać wszystkie pieniądze, wydawał mu się jakiś nietaktowny i nie na miejscu, uczynił zatem coś innego.
- Przepraszam pana, gdzie tu jest ulica Willowa? – spytał z zakłopotaniem.
Kierowca przez krótką chwilę milczał. Pasażer obok siedział sztywno i bez ruchu. Donat po drugiej stronie samochodu wpatrywał się w nadjeżdżający autobus 111 tak, jakby czegoś takiego jeszcze nigdy w życiu nie widział. Paweł tkwił przy drzwiczkach, schylony, niczym w ukłonie.
- Ulica Willowa jest w całkiem innej stronie – powiedział kierowca peugeota i wysiadł. – Nie tu, tylko na Mokotowie. Najlepiej będzie, jak pan pojedzie taksówką.
Wziął ogłupiałego Pawła pod rękę, podprowadził do postoju i wepchnął do stojącej tam, jedynej wolnej taksówki.
- ten pan chce jechać na Mokotów, na ulicę Willową – poinformował kierowcę, po czym wrócił do swojego peugeota.
Paweł odjechał z placu Teatralnego taksówką, chwilowo niezdolny do protestów. Baśce pociemniało w oczach i nie zareagowała nawet, kiedy taksówka z jej własnym mężem w środku przejeżdżała obok. Donat energicznym krokiem udał się na przystanek autobusowy i wsiadł do setki. Peugeot odjechał, skręcając w Bielańską. Na placu boju pozostał zamknięty trabant i Baśka, która nie mogła się do niego dostać, Donat uwiózł bowiem kluczyki w siną dal.
Paweł zgłupiał do tego stopnia, że przejechał taksówką obok swojego miejsca pracy i wysiadł z niej dopiero na Willowej, gdzie nie miał żadnego interesu. Donat odbył setką podróż na okrągło i zapłacił 50 złotych kary, bo nie miał biletu. Baśka wróciła do domu autobusem.


Mam nadzieję, że fragment nie jest za długi. Musiałam jednak podać dwa napady, gdyż miałam wrażenie iż jeden nie wystarczy… Polecam Chmielewską na szare dni, dni, kiedy nic nam się nie chce i kiedy czegoś w naszym życiu brak. Śmiech leczy. Naprawdę.

3 komentarze:

  1. Ojej! Chciało Ci się tyle przepisywać? xD.
    Chciałam ją przeczytać w gimnazjum, ale coś nie wyszło. Hm. W tak zwanym międzyczasie się z nią pobawię ^^.

    OdpowiedzUsuń
  2. Isabelle: Ja też :)).

    Alina: Ano chciało. Znów się śmiałam to i mnie nie męczyło :D. A pobaw pobaw. A ja sobie uświadomiłam błąd. Bo jej pierwszą książką, którą przeczytałam bo latach negatywnej abstynencji był "Lesio" a nie "Florencja". Florencja poleciała w jakiś rok po Lesiu i tak to się zaczęło xD.

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...