Jak wiemy, każdy ma swoje problemy. Różnego kalibru i
gatunku, ale raczej nikt nie może powiedzieć, że jest mu dobrze, że jest
szczęśliwy, że nic mu nie ciąży. Marta Stefaniak, autorka omawianej powieści „Czary
w małym miasteczku” właśnie takich ludzi ustanowiła swoimi bohaterami. Sytuacje
może skrajne, ale tak naturalne i codzienne, że nikt nie może się skrzywić, że
są „wzięte z kosmosu”, wręcz przeciwnie. Mamy bolesne wrażenie ich
prawdziwości. I tak poznajemy burmistrza, który kiedyś pełen ideałów, teraz
zaplątał się w świecie łapówek i oszustw, piętnastoletnią dziewczynkę
molestowaną przez księdza, urzędniczkę, która nienawidzi swojej pracy i
utrzymywania całej rodziny, małżeństwo okrutnie nieszczęśliwe i ich dzieci
słuchające kłótni oraz młodą kobietę przed trzydziestką, która
prowadzi ponure i samotne życie lekarki w miejscowej przychodni. Pewnego dnia
do miasteczka przybywa tajemnicza staruszka, na którą nikt nie zwraca uwagi, a
ona powoli zaczyna naprawiać to, co naprawy wymaga…
„Czary w małym miasteczku” to opowieść snująca się powoli
jak magiczny dym z garnka czarownicy (kociołka nie posiada). To realizm pomieszany
z magią, by ukazać to co tkwi pod spodem zwykłej ponurej rzeczywistości. To
historia odnalezienia pokładów własnych sił, odnalezienia bodźca do tego, co
tkwi w nas samych. Czasem niewiele potrzeba, by
życie odmieniło się na lepsze. To taka baśń dla dorosłych, gdzie są siły
dobra i zła, jasność i ciemność. To przesłanie mi się bardzo podobało.
Sama książka wzbudziła we mnie mieszane uczucia. Czytając
jej opis jakoś wyobraziłam sobie (jak widać, niesłusznie) coś w stylu „Czekolady”,
filmu, który mam nadzieję wszyscy bardzo dobrze znacie. Tam też przybywa
kobieta, też jest realizm ze szczyptą magii. Też zmienia całe miasteczko.
Tylko, że tutaj, w naszym polskim „małym miasteczku” jakoś tak dziwnie było.
Powiem szczerze, że denerwował mnie powolny styl, w jakim powieść była
opowiadana. Przydługie opisy parku o zmroku czy czegoś innego. Z jednej strony
to nadawało klimat i przekazywało doskonale, co autorka chciała oddać, ale z
drugiej mi osobiście nie podeszło. Nie wiem, może nie miałam odpowiedniego
nastroju, ale nie do końca potrafiłam cieszyć się tą książką. Przeszkadzało mi
takie niezidentyfikowane „coś”.
Niemniej jednak jest dobra, z przesłaniem. Może bardziej
odpowiednia byłaby na szare jesienne wieczory? Mam problem z jej opisaniem,
dlatego moja recenzja jest taka niejednoznaczna. Bo dostrzegam jej ogromne
plusy, ale ogólnie mi nie podeszła. I jak tu coś rozsądnego powiedzieć? Ale
wiem, że sporo czytelniczek ją polubiło, dlatego nie sugerujcie się moim
niezdecydowaniem.
„Czary w małym miasteczku” Marta Stefaniak, wyd.
Prószyński i S-ka 2012, str. 295
Ostatnio wielu blogerów zamieszcza recenzje tej właśnie książki. I tak jak Wasze opinie na jej temat są różne, tak i moja chęć przeczytania jej raz wzrasta raz maleje. Na pewno zachęca mnie wspomniana przez Ciebie baśniowość. Być może się kiedyś skuszę :)
OdpowiedzUsuńCzytałam tę książkę i osobiście bardzo mile ją wspominam. Takie fajne, relaksujące czytadło.
OdpowiedzUsuńUwielbiam "Czekoladę"! Ksiązka ma ciekawą okładkę, treść mnie jednak nie zachęca zbytnio, przynajmniej teraz. Może faktycznie fajnie czytałoby się ją deszczową jesienią?
OdpowiedzUsuńZapraszam także do siebie :)
OdpowiedzUsuńhttp://dodeski.pl