Może zmylił mnie tytuł, może jakiś opis gdzieś,
przypadkiem przeczytany, w każdym razie byłam pewna, że czytam autobiografię
pisarza i nawet nie zauważyłam, że główny bohater nazywa się inaczej. Po prostu
umknęło to mojej uwadze, nie połączyłam faktów. Ale czy to moja wina, że autor
pisze w pierwszej osobie, a jego słowa są tak autentyczne i tak prawdziwe, że
naprawdę trzeba dokonać sporego wysiłku aby uznać, że to nie o sobie pisze?
Trochę o sobie, ma z głównym bohaterem, Billy’m Abbotem, sporo wspólnego,
niemniej jednak jest to tylko powieść.
Małe, amerykańskie miasteczko, lata pięćdziesiąte.
Poznajemy kilkunastoletniego Billy’ego, który opowiada nam swoją historię z
punktu widzenia już siedemdziesięcioletniego mężczyzny. Historia zaczyna się od
panny Frost, miejscowej bibliotekarki, która (z dla mnie niezrozumiałych
powodów) pociąga chłopca. Panna Frost (co za zmarzłe nazwisko, świetnie
budujące obraz stereotypowej bibliotekarki) przeplata się potem w historii jego
życia, na zawsze zapamiętana, jak tylko dziecko potrafi. Billy przedstawia nam
swoją rodzinę, gdzie ma się wrażenie kobiet wariatek i mężczyzn, którzy jakoś
muszą z nimi żyć. Sprawia to, że mamy całą galerię zabawnych postaci, m.in.
dziadka Billy’ego, zapalonego aktora miejscowego kółka teatralnego, który
najchętniej gra… kobiety.
Billy dorasta, poznaje mężczyzn i kobiety, całe życie
mierząc się z innością i próbą akceptacji, tworząc sobie swój świat, który jednak nie ostaje się skazie, jaką jest AIDS.
Irving ma niesamowitą zdolność stworzenia postaci tak
żywych, że już bardziej chyba nie można. Każdy bohater z krwi i kości, zdarty z
kart prawdziwego życia. Charaktery opisane genialnie i niezwykle
psychologicznie, choć prosto i normalnie, chciałoby się rzec. Dialogów tam
niewiele, większość to jeden wielki opis, opowieść prowadzona głosem dorosłego
Billy’ego. A ja cały czas myślałam, że to głos Irvinga i myślałam sobie „Muszę
koniecznie sięgnąć po jego powieści”.
John Irving ma niesamowity zmysł gawędziarski, dość
nieczęsto spotykany. Czytając książkę co chwila parskałam śmiechem, albo
chichotałam. Nie zabrakło też momentów smutku i refleksji. Za wadę książki
uważam to, że pomimo wszystkich plusów niekiedy mnie nużyła, nie mogłam dalej
czytać. Irving nieustannie tutaj kręci się wokół seksualności, jakby to głównie
miało wpływ na rozwój człowieka. Owszem, było to ważne dla głównego bohatera,
jego biseksualność nie była czymś prostym, szczególnie w czasach kiedy najpierw
uważano, że można to leczyć (zresztą, istnieją tacy, którzy uważają tak do
dziś), a potem skończyło się na "epidemii" AIDS, ale potrafiło to znużyć,
szczególnie przy tak jednolitej postaci tekstu. Książka kończy się słowami
nieodmiennie kojarzącymi mi się z cytatem z „Doriana Graya” – „Określać znaczy
ograniczać”. A teraz zgadnijcie od kogo pochodzą następujące słowa: „Drogi
chłopcze, bądź łaskaw nie przypinać mi etykietki. Nie rób ze mnie kategorii,
zanim mnie nie poznasz!”.
„W jednej osobie” John Irving, wyd. Prószyński i S-ka
2012, str. 514