Kryminały lub thrillery czytam rzadko, aczkolwiek ostatnio
mam wrażenie, że nieco częściej niż kiedyś. Zapewne jest to wina Jussi
Adler-Olsena. To po lekturze „Zabójców bażantów” chorowałam na kolejny
kryminał, a akurat wtedy wyszła zapowiedź „Londynu we krwi” i później nie mogłam
się tej książki doczekać. Czy spełniła moje oczekiwania?
Mamy Londyn, jedną z największych światowych metropolii,
mamy bogatą klikę wychowanków najlepszych prywatnych szkół, którzy teraz
zajmują najważniejsze stanowiska w kraju, mamy tajemniczego zabójcę, który w
brutalny sposób morduje po kolei owych wyśmienitych członków społeczeństwa i
mamy inspektora, Carlayle’a, który stara się ową sprawę rozwiązać.
Kryminał nieco sztampowy, ale tutaj jak z paranormalami –
nie da się nic nowego wymyślić (choć bardzo bym chciała coś takiego zobaczyć).
John Carlyle to taki szaraczek, na obecnym stanowisku jest dziwnym fartem i
nawet jego przełożeni i koledzy dziwią się, czemu jeszcze z nimi jest. Coś mu
się udaje, więcej rzeczy nie, nie czuje odpowiedniej więzi z kolegami
policjantami i w ogóle wszyscy mu życzą przedwczesnej emerytury. Ma żonę, którą
musiał niemalże błagać, aby się z nim pierwszy raz umówiła i córkę, dla której stara się być
dobrym ojcem, ale na mój gust średnio mu wychodzi (ciągle go nie ma i córka
woli matkę).
To debiut autora i troszkę się to czuje. Mam wrażenie jakby
pan Craig się bardzo starał odrobić pracę domową, ale nauczycielka wciąż daje mu ledwo czwórkę. Akcja rozwija się powoli, rzetelnie, z początku więcej jest
opisów pana inspektora pijącego kawę, niż właściwej akcji, choć dla
urozmaicenia mamy wgląd w naszego mordercę i jego akty zbrodni. Mam mieszane
uczucia co do tej książki, ponieważ z jednej strony mi się podobała, a z
drugiej chciałam krzyknąć, żeby wszystko jakoś się ruszyło. Książkę możemy
traktować jako przewodnik po Londynie, który to widziany oczami Carlyle’a
rozsnuwa się przed nami włącznie z historycznymi faktami dotyczącymi danych miejsc. Ma to swoje plusy i
minusy. Wszystko w tej książce ma te przysłowiowe dwa końce.
„Londyn we krwi” ma coś w sobie, jakiś taki rodzaj
codzienności pomieszanej z bajkowością (czyt. opisy myśli inspektora
przemieszane z opisami życia najbogatszych), a specyficzna
narracja sprawia, że te wrażenia jeszcze się pogłębiają. Najlepsze są kawałki
momentu dokonywania zbrodni, wtedy puls przyspiesza, człowiek niejako
zatrzymuje bieg myśli i czeka na to, co się stanie.
Dlatego też czytało mi się bardzo dobrze, choć nierówno. Mam
nadzieję, że w kolejnej książce z serii autor rozkręci trochę inspektora (na
razie widzę go chodzącego w takich obwisłych wytartych sztruksowych spodniach i
rozmemłanych brązowych butach) i sam nabierze większej wprawy. Powiedziałabym,
że nowością jest tutaj policjant, który nie ma traumatycznych przeżyć, nie jest
alkoholikiem, żona go nie zostawiła, nie dręczy go wydarzenie z przeszłości…
Plus czy minus? Oceńcie sami. Ze swojej strony polecam, gdyż ma potencjał.
„Londyn we
krwi” James Craig, wyd. Akurat 2013, str. 332
Ja też rzadko czytam kryminały. Jeśli po jakieś sięgam, to po takie z pogranicza gatunku (a nawet gatunków). A najchętniej zaczytuję się w antykryminałach. Skoro zatem szukasz czegoś nowego, spróbuj pójść tą drogą. :)
OdpowiedzUsuńJa właśnie ją czytam i muszę przyznać, że bardzo mi się podoba, ale muszę Ci przyznać rację z tym, że akcja z początku jest monotonna, a od bohatera oczekiwała się, że będzie takim superbohaterem, który potrafi rozwiązać zagadkę bardzo szybko. Ale jest jego przeciwieństwem, co moim zdaniem jest jak najbardziej na plus z jednej strony, bo ileż można czytać o superbohaterach?
OdpowiedzUsuń