Stosik na styczeń miałam już zaplanowany w grudniu, ale
oczywiście nic z niego nie wyszło. Niespodziewanie rok rozpoczęłam ostatnią
wydaną powieścią Kornela Makuszyńskiego „List z tamtego świata”. Jak ja się
przy tej książce bawiłam! Dzisiaj się już takich książek nie pisze. Pisze się
inne, też dobre, ale jednak powieści Makuszyńskiego czy Zarzyckiej mają w sobie
to „coś”, co przynajmniej ja uwielbiam. To powieść bardzo ciepła i
przesiąknięta ogromną życzliwością w stosunku do drugiego człowieka. Pod
pretekstem odkrycia skarbu ukrytego przez przodka rodu Mościrzeckich,
Makuszyński stworzył historię zabawną, mądrą, uczącą miłości i dobroci. Przez
całą książkę zachwycałam się jego kunsztem, jak dosłownie kilkoma zdaniami
tworzył sceny proste, ale niesamowicie błyskotliwe, pełne humoru albo
wzruszające. A na samym końcu książki jest prawdziwy „list z tamtego świata”.
Krótka notka od autora, po której przeczytaniu odczułam z całą mocą
okropieństwo II wojny światowej. Jest dla mnie niesamowite, że ten człowiek
tyle przeżył, a mimo to wciąż tworzył powieści, które podnosiły na duchu. Niósł
światło, pomimo wszechogarniającej ciemności. Bardzo ważna postać dla polskiej
kultury, mam wrażenie, że nieco zapomniana i nie do końca doceniana. A to
właśnie o takich ludziach powinniśmy pamiętać.
„List z tamtego świata” Kornel Makuszyński, wyd. Wydawnictwo
Literackie 1988, str. 368
Wszyscy znamy „Nad Niemnem”, prawda? Większość nawet chciałaby
nie znać i wspomina tę książkę, jako jedną z najgorszych lektur w liceum. Mnie
się nawet podobała, ale pewnie tylko dlatego, że przeczytałam ją dopiero, kiedy
dorosłam. Po Kornelu Makuszyńskim nadal miałam ochotę na coś „starego” i
polskiego, więc losowo wyciągnęłam z półki „Zygmunta Ławicza”. Co to jest za
książka! Czy możecie sobie wyobrazić, że Orzeszkowa wciąga nie gorzej od dajmy
na to, „Gry o tron”? Oczywiście nie ma co porównywać, to kompletnie dwa różne
gatunki, ale tak samo nie mogłam się oderwać. Sposób w jaki autorka opisała
głównego bohatera, jego życie, otoczenie, charakter, wewnętrzne przemiany jest
po prostu oszałamiający. Nie traktuje go z pobłażaniem, wręcz przeciwnie, z
całą uczciwością opisuje wszystkie jego wady i zalety, co było przyczynkiem
zaistniałych zdarzeń, co spowodowało, że jego życie ułożyło się tak, a nie
inaczej. Przy okazji pokazuje życie pod zaborem carskiej Rosji, ale to nie jest
najważniejsze. Do tej pory jestem oszołomiona kunsztem z jakim pokazała
Zygmunta Ławicza. Czuję się, jakbym go znała, jakby był prawdziwą osobą, którą
miałam okazję znać. To niesamowite. W książkach, które zwykle czytam, nawet
jeśli bohater wydaje nam się bliski, to nigdy ze słów go opisujących nie tworzy
się ciało. Tutaj, Zygmunt Ławicz przybrał niemalże materialną postać, tak
doskonale został opisany.
Jeszcze o tym nie wiedząc, powiedziałam, że ta powieść
jest dojrzała i musiała być napisana później niż „Nad Niemnem”. I tak właśnie
jest. Obie te książki dzieli dwadzieścia lat i widać, w jak wspaniałą pisarkę
przeobraziła się Eliza Orzeszkowa. Widać jej rozwój i dojrzałość. Ogromnie
polecam.
„Zygmunt Ławicz i jego koledzy” Eliza Orzeszkowa, wyd.
Czytelnik 1954, str. 216
Nie zliczę, ile razy już czytałam te książki. Te, oraz „Rilla
ze Złotego Brzegu”, czyli ostatni tom serii, są moimi ulubionymi, chociaż chyba
są najnudniejszymi. Ale ja zawsze lubiłam ten nieco inny świat Ani, już poza
Avonlea, z nowymi ludźmi i „przygodami”. Pamiętam, jak kiedyś celebrowałam ze
smakiem każde zdanie, chcąc jak najbardziej wydłużyć pobyt z Anią. Teraz te
książki straciły nieco na grubości, okazały się całkiem szczupłymi książkami,
które bardzo szybko się czyta. Niesamowite jak duży i wspaniały jest świat
dziecka, a jak się zacieśnia, kiedy człowiek jest już dorosły. Mimo to nadal
wspaniale czytało mi się oba tomy. Pisarstwo Lucy Maud Montgomery bardzo mnie
relaksuje. To całkowicie inny świat, ani trochę nie dzisiejszy. Ludzi byli
prości, żyło się spokojnie, bez wynalazków współczesności, które mają ułatwić
życie, abyśmy mogli więcej zrobić, a tak naprawdę zabierają ten czas. Także
czytałam z nutką nostalgii oraz inaczej, niż jak miałam te dwanaście czy
czternaście lat. Wkrótce zamierzam przeczytać pozostałe tomy „Ani”, może też
sięgnę po inne książki pani Montgomery. Napisała bardzo dużo, a ja czytałam
jeszcze tylko „Historynkę”. To też sobie odświeżę. Taki miły powrót do lat
dzieciństwa :).
„Ania na uniwersytecie” Lucy Maud Mongomery, wyd.
Prószyński i S-ka 1997, str. 336
„Wymarzony dom Ani” Lucy Maud Montgomery, wyd. Prószyński
i S-ka 1999, str. 296
To istotnie księga dziwnych nowych rzeczy. Nie takiej
książki się spodziewałam. Ciężko mi określić, jakie były moje oczekiwania (po
przeczytaniu opisu z okładki, a szczególnie ostatniego zdania, chyba się
spodziewałam jakiegoś dystopijnego thrillera z mnóstwem akcji na naszej i obcej
planecie),ale na pewno nie tego, co dostałam. W moim odczuciu, „Księga dziwnych
nowych rzeczy” to powieść o człowieku i Bogu. O naturze stworzenia, zaufaniu,
miłości, wierze i wszystkim tym, co na co dzień człowiekiem targa. O naszych
emocjach, pytaniach bez odpowiedzi, o tym co nas powstrzymuje i jak daleko
jesteśmy w stanie sięgnąć. I tak piszę te słowa i nasuwa mi się pytanie – A co
jeśli to my jesteśmy Bogiem?
Dalszy ciąg recenzji tutaj.
„Księga dziwnych nowych rzeczy” Michel Faber, wyd. WAB2015, str. 590
Chociaż o „Z mgły zrodzonym” jest głośno już od jakiegoś
czasu, to i ja wtrącę swoje trzy grosze. Głównie będą to zachwyty, w dodatku
mało uporządkowanie opowiedziane. Podobało mi się w tej książce wszystko.
Okładka, fabuła, bohaterowie, świat stworzony, czcionka, a nawet to, jak
cudownie było czuć tę książkę w dłoniach. Może dziwnie to brzmi, ale ta książka
ma to „coś”, w tym wypadku stworzone to jest przez wydawnictwo. Słyszałam, że
są ludzie, którym się te okładki nie podobają. Nie rozumiem tego. Za każdym
razem, jak miałam się zabrać do czytania, to najpierw spędzałam chwilę
podziwiając malowidło przedstawiające Vin. Świetny portret i po prostu bardzo
dobry rysunek. Często potrafiłam głaskać okładkę, czy strony i zachwycać się,
jak doskonale się ta książka układa, w dużej mierze zawdzięczając to twardej
okładce i szytemu grzbietowi. Tak się robi książki! Mogłabym też pozachwycać
się papierem, ale chyba na tym przestanę…
Do Brandona Sandersona mam sentyment, bo to recenzja jego
książki „Siewca wojny” jest pierwszą, którą na tym blogu opublikowałam. Już
wtedy lubiłam jego pisarstwo i wyobraźnię (swoją drogą, nadal obstaję, że „Siewca
wojny” powinien mieć drugi tom), a „Z mgły zrodzony” tylko to potwierdza. Niby
nie ma tu nic specjalnego, ot, uzurpator na tronie, zniewoleni ludzie, szajka
złodziei, i kilka postaci z „nadprzyrodzonymi” mocami. I nawet nie ma tyle
akcji, rzadko coś się szybkiego dzieje, a jednak od książki nie można się
oderwać, wciąga nawet nie wiemy kiedy, a bohaterowie wywołują uśmiech na
twarzy. Podziwiam autora, już kolejny raz, za stworzenie mocy, z którymi nie spotkałam
się nigdzie indziej. Bardzo lubię to połączenie chemii, alchemii i fizyki,
które wykorzystuje przy tworzeniu magii nigdzie indziej nie spotykanej.
Z minusów mogę tylko wymienić trochę płytkie traktowanie
postaci. Czasami brakowało mi jakiegoś głębszego rysu psychologicznego. Nawet
Elend, który przy pierwszym spotkaniu wydawał się być postacią dodającą
powieści pieprzyku, za chwilę został tego pozbawiony. Mimo to da się nawiązać z
bohaterami więź, choć jeszcze nie wiem jak z przywiązaniem. Taki Kelsier na
przykład. Nie do końca mnie to wzruszyło (ci, którzy czytali, wiedzą o czym
mówię). Mimo tego i tak moja sympatia wobec całej powieści nie spadła.
Specjaliści od gatunku i ludzie bardzo dociekliwi na
pewno będą dawali trzy albo najwyżej cztery gwiazdki, ale ja daję pięć, bo już
dawno nie czytałam takiego prawdziwego, chciałoby się rzec, klasycznego
fantasy. A to jednak wciąż mój ulubiony gatunek. Nie mogę się doczekać tomu
drugiego i bardzo żałuję, że na początku roku „sprzątnięto” mi ze wszystkich
internetowych księgarń promocyjne boxy z trzema tomami. Na jednej stronie były
nawet za 77zł. Nie dziwię się, że tak szybko wszystkie się sprzedały. Gorąco
polecam.
„Z mgły zrodzony” Brandon Sanderson, wyd. MAG 2015, str.
671
Ta książka, to taki słodko-gorzki owoc do zgryzienia.
Trochę się czuję, jakbym była w związku, który nie do końca mnie
satysfakcjonuje, są problemy, ale w sumie nie mam ochoty się z tym kimś
rozstawać. Pozycja olbrzymia, bo ponad 900 stron, ale na szczęście dużą
czcionką, a i autorka pisze tak, jakby nie umiała napisać nic wymagającego
myślenia. Może jestem trochę za ostra, ale naprawdę ma taki styl. Seria o
Anicie Blake to czytadło; trochę romans, trochę erotyk, a to wszystko w
towarzystwie wampirów, wilkołaków, magii i broni palnej. To któryś tom z kolei,
już powoli zaczynam się gubić w ich numeracji, ale czekałam na jego wydanie
bardzo długo. Już zamierzałam się poddać i czytać po angielsku, ale cieszę się,
że wytrwałam, bo akurat tę serię wolę po polsku.
Wcale nie z powodu grubości książki, czytałam ją cały
miesiąc. Zaczęłam około pierwszego i skończyłam wczoraj. Przy tym tomie jestem
zła na autorkę. Książka wyglądała tak: 500 stron seksu, 50 stron akcji, 200
stron filozofii, 200 stron seksu, 100 stron akcji. To naprawdę przesada.
Chociaż akurat ona dobrze opisuje wątki erotyczne, to nie po to czytam te
książki i byłam już zirytowana i znudzona, więc co ileś stron książkę odkładałam,
aż w zasadzie zrobiłam sobie przerwę na dwa tygodnie. W tym tomie Anita była
rozgadana jak nigdy, jej rozmowy z Jean Claudem albo jej własne myśli ciągnęły
się bez końca i w tej chwili nawet nie mogę powiedzieć, czego dotyczyły.
Paradoksalnie można docenić talent autorki, bo mimo wszystko przez to
przebrnęłam i nawet chcę kolejny tom. Po skończonej lekturze zastanawiałam się, co mam w recenzji napisać i za co ten tom, czy w ogóle serię, lubię. W tym
konkretnie tomie bardzo spodobało mi się, jak autorka opisuje energię, moc. To
nie jest magia „zamieszaj w kociołku”. To czysta, zwierzęca bądź duchowa, energia. Pisarka tak to opisywała, że można było sobie doskonale wyobrazić,
poczuć, energię Anity i jej niebywałe moce, które zaskakują nawet
kilkusetletnich mistrzów wampirów. Trochę się zastanawiam, czy nie przesadzała
ona z obdarowywaniem Anity tyloma wielorakimi talentami (bądź klątwami, jak kto
woli), tworząc z niej kolejną bohaterkę, która się utopi we własnej wspaniałości,
ale Anitę równoważy jej bezwzględność i to, że sama ma dość tych wszystkich
darów, choć jakby coraz słabiej temu zaprzecza.
Myślę, że to pozycja zdecydowanie dla fanów serii, bo
chyba tylko oni zdołają przetrwać przez większą pierwszą połowę książki. Ostatnie
sto stron naprawdę bardzo fajne, takie jaka powinna być cała książka i jakie
były pierwsze tomy. Po to właśnie to czytam. Zakończenie trochę
niesprawiedliwe, bo po całej nijakości jest bardzo szybkie, ogniste i zostawia
nas bez deseru. Nie można urywać w takim momencie...
Kurczę, chyba jednak polecam. Ale dla odpornych ;).
„Narcyz spętany” Laurell K. Hamilton, wyd. Zysk i S-ka
2015, str. 908
Sztuka ta, jak tytuł wskazuje, nawiązuje do "Hamleta", a
jej głównymi bohaterami są Ros i Guil, dwaj przyjaciele Hamleta, którzy w
pewnym momencie na rozkaz króla wiodą go na śmierć. Tytuł sztuki sugeruje nam, że to oni są już
martwi, czyli, że rzecz się dzieje już po fakcie (wg. Shakespeare'a mieli oni odprowadzić Hamleta do Anglii, wioząc list z rozkazem o jego śmierci, ale Hamlet podmienia list i wiozą wiadomość z rozkazem własnej śmierci).
Tom Stoppard porusza tutaj wiele różnych kwestii. Z
jednej strony każe nam myśleć, że Guildenstern i Rosencrantx są martwi, a do
tego nie do końca przy zdrowych zmysłach, co oczywiście mógł spowodować fakt,
że są w zaświatach. Ale w niektórych momentach jakby tworzył własną wersję "Hamleta", pokazywał niektóre wydarzenia z innego punktu widzenia. Wtedy
zastanawiałam się, czy wszystkie postaci są już martwe i czy wszystko dzieje
się w krainie śmierci, rozgrywając się w jakiejś pętli, która sama odtwarza
to, co działo się za życia. Autor sporo tu filozofuje, tworzy bardzo zabawne
dialogi, miszmasze umysłowe i językowe, można czasami się zakręcić, bądź głośno
wybuchać śmiechem. Bardzo bym chciała to zobaczyć na scenie. Czasami niestety trochę
się gubiłam, głównie przy scenach, gdzie oprócz tytułowej dwójki występowały inne
postaci, takie jak trupa aktorów, Hamlet, czy król. Wtedy traciłam wątek i nie
do końca wiedziałam, o co chodzi. Nie wiem, czy to wynika z tego, że czytałam po
angielsku i nie mam go wystarczająco opanowanego, czy po prostu akcja była tak
zakręcona, że można się pogubić.
Mimo tego, sztuka bardzo mi się podobała, najbardziej
dialogi pomiędzy Rosem a Guilem, jeden trochę głupszy, drugi trochę
inteligentniejszy, obaj bardzo zagubieni i nic nie rozumiejący. Sztukę można
interpretować na wiele sposobów i czytać ją nie raz. A przecież właśnie o to w
sztuce chodzi. Polecam.
„Rosencrantz
and Guildenstern are dead” Tom Stoppard, wyd. Faber 2000, str. 117
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz