Kiedy pierwszy raz zobaczyłam zapowiedź tej książki, moja
reakcja była kpiącym prychnięciem i jak pewnie większość ludzi, pomyślałam, że
autorka chyba nie ma co robić i liczy na łatwe pieniądze. Niestety, a może na
szczęście, nie wszystko da się w życiu przewidzieć, a w tym wypadku zresztą
dobrze się stało, bo nie ma co kpić z innych ludzi… Staram się rozwijać i
wyzbywać cech, które czynią mnie brzydkim człowiekiem, że tak to ujmę. Ale
wracając do tematu. Kilka tygodni później byłam w niezbyt dobrym stanie
emocjonalnym, możecie nazwać to dołem. Trwało to coraz dłużej i pewnego dnia
kiedy mój wzrok znowu padł, na teraz już wydane „Życie i śmierć”, poczułam
impuls, że to właśnie to, czego potrzebuję. Upewniłam się co do mojej decyzji
po przeczytaniu pierwszych 30 stron, od których nie mogłam się oderwać, choć
rzadko mi się zdarza czytać więcej niż pół strony fragmentu, aby zobaczyć, czy
książka mi się spodoba. Także, nowa wersja „Zmierzchu” została zakupiona.
Pomimo tego, że powieść mnie wciągnęła, nie mogłam
ignorować tego, jak została napisana oraz przetłumaczona. Stephanie Meyer ma
styl osoby, która chce pisać, ale nie do końca dobrze jej to wychodzi, niemniej
jednak jej „wypociny” są powieścią z konkretnie zarysowanymi bohaterami, akcją
i zakończeniem. Lubi tylko „lać wodę” w rozmowach Edythe i Beau (czy też Belli
i Edwarda), dając upust swojej miłości do tych postaci i własnej wersji
wampiryzmu. Ale jestem w stanie to jej wybaczyć. Natomiast ciężko mi było
przymykać oko na pospieszne i często niezgrabne tłumaczenie. Szkoda, że tak się
stało, bo jeszcze bardziej pogorszyło to ogólny styl powieści. Trzeba mieć trochę
wyobraźni i polotu, a nie tylko dosłownie tłumaczyć widniejący tekst. Najlepszym
na to przykładem jest tutaj prolog. Niby ten sam fragment, ale użyte słowa w
obu tłumaczeniach się różnią. To ze „Zmierzchu” jest lepsze.
Z początku myślałam, że autorka zmieniła jedynie płeć
postaci i to tylko tych głównych, czyli z Belli zrobiła Beau, a z Edwarda
Edythe, ale zmieniła o wiele więcej. Nie tylko płeć prawie wszystkich postaci, co było
dosyć dziwne i do niektórych zmian przez całą książkę nie mogłam się
przyzwyczaić (Alice jako Archie), ale również niektóre fragmenty, a w
szczególności zakończenie. Bardzo się cieszę, że mnie zaskoczyła i to
pozytywnie. Niestety nic więcej nie powiem, bo nie chcę przyszłym czytelnikom
psuć zabawy.
Co zaś się tyczy głównych bohaterów… Pisarka na wstępie
zaznacza, że jednym z powodów zamienienia płci bohaterów była chęć pokazania,
że Bella wcale nie była ostatnią łamagą, za jaką ją wszyscy mają, ale że
wynikało to z prostego faktu bycia człowiekiem w towarzystwie wampira i że
zamiana płci, czyli człowiekiem byłby chłopak, a wampirem dziewczyna, nic by
nie zmieniła. Myślę, że dosyć dobrze jej to wyszło, acz mogła sobie darować
przeniesienie na Beau syndromu plączących się nóg i potykania się na prostym
chodniku, bo to jest cecha, którą ona nadała swojemu bohaterowi, a nie fakt
bycia człowiekiem. Może to zabieg literacki, ale bez przesady. Uważam, że
zamiana ról nie wyszła najgorzej. Edythe w roli super silnej i kontrolującej
sytuację wampirzycy sprawdziła się całkiem nieźle, trochę trudno było mi
uwierzyć w Beau, który wybitnie mało przejawiał cech męskich, chyba że
wyobrazimy sobie wysokiego, chudego i zakompleksionego kujona, który boi się
własnego cienia… tyle tylko, że Beau taki nie był. Bardzo starałam się wykazać
dobrą wolą i uwierzyć w starania autorki, choć uważam, że postać Beau wyszłaby
lepiej, gdyby od razu był w jej wyobraźni tworzony jako chłopak, a nie później
zmieniany z Belli w chłopaka. Brzmi tragicznie, prawda? ;) Na szczęście nie
jest aż tak źle, choć ludzie złośliwie nastawieni znajdą mnóstwo nowych powodów
dla ponownego wyśmiewania się z twórczości Stephenie Meyer.
Pragnę też powiedzieć coś, co być może nie spodoba się
przodującym feministkom, ale zdecydowanie wolę Bellę i Edwarda, bo bardziej mi
pasuje para typu delikatna dziewczyna i silny, opiekujący się nią (starszy)
chłopak (żeby nie powiedzieć mężczyzna, w końcu Edward przeżył już ponad sto
lat), niż słaby, delikatny chłopak i dominująca (starsza) dziewczyna (gdzie
zdecydowanie bardziej odczuwałam ich faktyczną różnicę wieku). Choć się bardzo
starałam, to czasami nie umiałam ich wyobrażać sobie inaczej niż jako siedemnastolatka
i stuletnią wampirzycę. To po prostu nie wyglądało najlepiej, choć samą Edythe
bardzo polubiłam.
Podsumowując, uważam, że książka jest „zjadliwa”, a
zabieg dokonany pod koniec powieści robi bardzo dużo dobrego dla tej nowej
wersji „Zmierzchu”. Bardzo bym chciała, aby pani Meyer napisała może coś o
innych wampirach, stworzyła nowe postaci, bądź może wykorzystała obecne w
nowych przygodach. W każdym razie, nie czuję się „wykorzystana”, a wręcz jestem zadowolona, bo przeczytałam tę powieść w
dobrym momencie i tego mi właśnie było trzeba. Polecam osobom, które miło
wspominają sagę „Zmierzch” i nie wątpię, że fani stęsknieni za pisarstwem
autorki z radością sięgną po „Życie i śmierć”.
„Życie i śmierć” Stephenie Meyer, wyd. Dolnośląskie 2016,
str. 417
Jeszcze nie czytałam. Ale tam z drugiej strony to jest "Zmierzch", nie? Ta normalna wersja, po prostu wznowiona w tym wydaniu.
OdpowiedzUsuń