Tutaj mam dłuższą historię do opowiedzenia. Najpierw
odkryłam nowy serial „The Magicians” stworzony właśnie na podstawie „Czarodziejów”.
Serial jest wspaniały, mega wciągający i kurczę, ma to coś. Jest trochę
popaprany, trochę się różni od innych seriali, ale nie umiem określić, czym. To
uczucie. W każdym razie go uwielbiam, a że odcinki są tylko raz na tydzień,
chciałam zagłębić ten świat, czytając książki (to trylogia). I wtedy niestety
okazało się, że pierwszego wydania trylogii nigdzie nie można kupić, a na
drugie wydanie muszę czekać. I czekać. I czekać… W końcu, na kilka dni przed
premierą, na allegro nagle pojawił się pierwszy tom z pierwszego wydania, w
ofertach można było przebierać do woli… Oczywiście zakupiłam. I kiedy dostałam
książkę? W dzień premiery wydania drugiego! Ugh! Ale pocieszam się, że
oszczędziłam ponad 50% ceny... Ale wracając do tematu.
O „Czarodziejach” naczytałam się i nasłuchałam tyle
mieszanych recenzji, że aż głowa od tego boli. A większość nawet była
negatywna, choć zdarzały się i takie, które rozpływały się w zachwytach nad
wspaniałością tego dzieła. Wszystko to działo się w anglojęzycznych stronach
świata, bo z polskimi recenzjami się nie spotkałam (Nie to, że szukałam. Byłam
zdziwiona, że w ogóle to u nas wydano). Książkę porównywano do Harry Pottera,
tylko dla dorosłych, do Narnii i wszystkich innych kultowych dzieł ze świata
magii. W dodatku na głównym bohaterze wieszano psy, wieszano jego i wieszano
autora. Że jak to można być nieszczęśliwym chodząc do szkoły magii?! Jak można
mieć depresję, zajmując się magią? Quentin jest rozpieszczonym bachorem i nie
wie, jakie ma szczęście. Niektórych jego depresja i malkontenctwo na tyle
odrzucały, że po wykrzyczeniu się, informowali, że rzucili książkę w diabły,
albo nie sięgnęli po tom drugi. Przecież gdyby oni (czytelnicy) mieli możliwość
studiować magię, to byliby przewiecznie szczęśliwi.
Otóż, drodzy czytelnicy (głównie amerykańscy) niestety
wykazali się tylko tym, że wyprano im mózg. Tak to odebrałam. W ich opiniach
doskonale widać, jak odpowiedni dobór treści i sposób chowania społeczeństwa
się kończy. Wszystko ma być przez różowe okulary. Nie daj Boże, ktoś śmie
narzekać i być nieszczęśliwy. Nie wzięli pod uwagę, że autor stworzył własny
świat, całkowicie oryginalny (zaraz do tego wrócę) i że w tym świecie TAK
WŁAŚNIE JEST. Zachowywali się, jakby nie przeczytali książki, nie załapali tła
i kontekstu. Najważniejsze było, że Quentin śmie się ubierać na czarno, podczas
gdy w modzie jest kolor różowy. Jeez. A w świecie stworzonym przez autora,
magia jest popaprana, trudna, wymaga wielu lat nauki i na swój sposób
wyrzeczeń. Dla niektórych jest dostępna poprzez szkołę Brakebills, inni nie są
do niej dopuszczeni i muszą się jej uczyć bez żadnych podręczników, „na dziko”.
W tym świecie większość ludzi jest raczej ponura i gdzieś na skraju depresji i
bezsensu życia, choć może niektórzy wydają się być bardziej zblazowani. Magia
czyni człowieka trochę zgorzkniałym, sceptycznym i ostrożnym. Studenci radzą
sobie za pomocą alkoholu, seksu i imprez. Raz na jakiś czas zdarzy się straszny
wypadek, w którym ktoś ginie. Z magią nie ma żartów.
Nie rozumiem porównań do Harry Pottera. Tylko dlatego, że
mamy szkołę magii, od razu trzeba to porównywać do Harry Pottera? To nie ma z
nim nic wspólnego. Chyba że uznamy to za obraz w krzywym zwierciadle. Ale nawet
wtedy bym się z tym nie zgodziła. Po prostu za bardzo się to różni. Autor bawi
się z czytelnikiem i sam często nawiązuje, pisząc coś w stylu „tu nie było
żadnych różdżek, tu była żywa magia, bla bla bla”, ale nie czyni to obu światów
podobnymi do siebie. Za to w pełni się zgodzę z porównaniem do Narnii. Nie
dość, że pewne postacie przechodzą przez szafę (z zegarem, ale to ciągle
szafa), to w dodatku lądują w krainie Fillory, gdzie panuje dziwna,
nieujarzmiona magia i można spotkać wiele dziwnych zwierząt i innych stworzeń.
W dodatku wystąpił ten sam motyw co w „Narnii”. Mianowicie, jeden z chłopców
jest odrzucany przez Fillory, jest już za duży i za „brudny” aby móc wejść.
Podsumowując. Uważam, że książka w pewien sposób jest
gorsza od serialu. Serial wydobył z niej to, co najlepsze i jeszcze to
wzmocnił, dodatkowo uatrakcyjniając historię za pomocą niewielkich przeróbek. Ale
sama książka również mi się podobała. Jest taka inna, faktycznie panuje w niej
ciężka do opisania atmosfera. Autor stworzył ten świat raczej od strony
pesymistycznej, a nie optymistycznej, tak samo zresztą przedstawia nasz realny
świat. Życie jest długie, szare i do d…. Zdecydowanie nie jest to książka dla
każdego. Ci, którzy uważają, że bohaterowie powinni być bezmyślnymi kukłami z
wiecznie pozytywnym i walecznym nastawieniem do życia, mogą ją sobie darować.
Quentin nie kryje się ze swoimi, momentami, samobójczymi myślami. W ogóle muszę
autora pochwalić za jego postać. Jest realny. Nie jest bohaterem, którego się
automatycznie lubi, „no bo jest głównym bohaterem”, ale nie żywiłam też do
niego antypatii. Jest normalnym człowiekiem, z lepszymi i gorszymi momentami.
Trochę fajtłapa, trochę leń. Lubi narzekać i jęczeć. Trochę nieśmiały, ale daje
sobie w życiu radę. Czuje się lepiej wśród ludzi, którzy go przyjmują takim,
jakim jest. Lubi Brakebills i tam tworzy siebie na nowo.
Cieszę się, że poznałam tę książkę. Jest inna od
wszystkiego, co już czytałam, a to miłe uczucie i zbyt rzadkie, szczególnie w
gatunku fantastyki. Trzeba to docenić.
„Czarodzieje” Lev Grossmann, wyd. Sonia Draga 2010, str.
493
Widziałam kilka pierwszych odcinków serialu i spróbowałam przeczytać książkę, ale bardzo szybko ją porzuciłam (jak dobrze, że to był tylko egzemplarz biblioteczny!). Zapisałam w pamiętniku fragment, który tak mnie rozzłościł, że odłożyłam całość - dzięki temu mogę szybko zacytować, żeby łatwiej było zrozumieć, o co mi chodzi. ;) Oto on: "Z nieładnymi kobietami wszystko jest o tyle łatwiejsze, nie trzeba cierpieć z powodu ich nieosiągalności". Skoro cała historia była napisana - a przynajmniej tak to wygląda na początku - z perspektywy mężczyzny o takim podejściu do kobiet/urody, nie dałabym chyba rady czytać dalej. ;) Właściwie ta cała sytuacja z Julią też wydała mi się w jakimś stopniu niesmaczna, ale po tylu pochlebnych opiniach miałam zamiar zacisnąć zęby i wytrzymać ten wątek. Nie wyszło.
OdpowiedzUsuńO Jezu, jak ja nie lubię takiego "wczuwania się" w feministyczne wątki, wybacz :). Facet to mówi z własnego punktu widzenia i jestem w stanie go zrozumieć. Mówi prawdę, a nie? To zastraszony facecik, który boi się własnego cienia i piękne, pewne siebie kobiety go przerażają. Brzydka kobieta wydaje mu się bliższa, łatwiej ją zagadać. Nie ma tej bariery. Tak samo może się czuć kobieta z super przystojnymi facetami. No chyba łatwiej zagadać brzydkiego kujonka w okularach niż faceta wysokiego na dwa metry z hollywoodzkim uśmiechem? Chodzi mi tu tylko o wygląd, nie zagłębiajmy się w strefę wartości wewnętrznej ;). Z takiego powodu porzucać super historię... No ale wiadomo. Nie każdy lubi. Dużo ludzi narzekało, że główny bohater jest zbyt ponury i za dużo narzeka ;). Ale cieszę się, że spróbowałaś :).
UsuńTo dobrze, że nie wiesz więcej o moim sposobie wybierania/odrzucania lektur. ;) Nie jest tajemnicą, że unikam męskich narratorów, zwykle nie potrafię ich polubić/zrozumieć. I nie ma to nic wspólnego z feministycznymi odczytaniami (bo chyba o nich piszesz w pierwszym zdaniu) - trudno tu mówić o jakimkolwiek odczytaniu, skoro nie zapoznałam się z całością. ;)
UsuńInaczej chyba odebrałam ten fragment. Ty piszesz o nieśmiałości, o tym, że brzydkie kobiety wydają mu się bliższe - ja pamiętam (podkreślam to "pamiętam", bo nie jest tak, że czytałam to w zeszłym tygodniu, może coś mi się miesza) rozgoryczenie, niechęć, frustrację i jakąś taką postawę roszczeniową (wobec przyjaciółki). Ta kobieta była chyba dorosła, prawda? Czemu w ogóle myśleć o niej w kategoriach (nie)osiągalności? Rozumiesz, chodzi mi rozłożenie akcentów. Może i komuś innemu, nieśmiałemu i zastraszonemu, mogłabym współczuć, ale Quentin skrywał w sobie jakąś pogardę, mniej więcej tak to odebrałam.
A czy mówi prawdę, nie wiem, bo ja (co wynika z faktu, że nie mogłam go zrozumieć) tak nie mam. Z tym zagadywaniem, znaczy. :)