Książka przykuła moją uwagę swoją okładką, którą wiele miesięcy temu dostrzegłam na najniższej półce w księgarni. Wtedy jej nie kupiłam, ale jakoś tak mi zapadła w pamięć, że nie uspokoiłam się, dopóki jej nie zakupiłam, od razu z drugą częścią. Zabawne jest, że w pamięci miałam nieco inny obrazek i ostatecznie nie wiem, co takiego mi się w tej okładce podobało. Ale już nieważne.
Percy Parker (ciągle nazywam ją Percy Jackson ;p) to dziewiętnastolatka, która z klasztoru, w którym wychowywały ją siostry zakonne zostaje przyjęta do Akademii Ateńskiej. Jest starsza od reszty uczniów, ale nie przeszkadza jej to w podjęciu nauki. Spotyka tam profesora matematyki, Alexi Rychmana, który niezwykle ją pociąga i jest to coś więcej niż zwykłe zauroczenie przystojnym mężczyzną. Percy tego nie wie, ale tak się składa, że Alexi jest przywódcą Straży, kręgu sześciu przyjaciół, którzy mają za zadanie chronić ludzkość (a raczej mieszkańców Londynu, gdyż za jego bramy nie wyjeżdżają) przed okrutnymi stworami zaświatów i innymi zjawami. Przepowiednia mówi, że na ich drodze stanie siódma i lepiej, żeby jej nie pomylili. Czy to Percy? A może piękna i odpowiadająca wszystkim znakom Lucille?
Nie wiem, czy moja drobna uszczypliwość jest dla was odczuwalna, ale zapewniam, że jest i to celowo. Książka wzbudziła we mnie różne odczucia. Z jednej strony mi się podobała i spędziłam z nią miłe cztery dni (nie jest gruba, to tylko ja tak wolno czytam ;)), a z drugiej naiwność, brak logiki, idiotyczne pomysły, miłość opisana jak…. Aż brak mi słów. Szczególnie co do tej miłości. Nie dość, że całkowicie naiwna, w realiach tamtego Londynu, które notabene autorka starała się opisać ale jej nie wychodziło, całkowicie nierealna, to jeszcze bohaterowie walący – wybaczcie kolokwializm – do siebie tekstami w stylu „wiem, że chcesz się ze mną kochać, ja z tobą też, ale poczekam do ślubu, by ocalić twoją cnotę” rozkładali mnie kompletnie na łopatki. Nie wiadomo, czy śmiać się, czy płakać. Wybrałam tą drugą opcję. Postaci również były zbyt współczesne i sporo im brakowało by utrzymać klimat wiktoriańskiego Londynu. I mogłoby się wydawać, że całkowicie książkę krytykuję i nie ma w niej nic wartego uwagi. To jednak nieprawda, tylko ja mam skłonności do wytykania wszystkiego, co mi się nie podobało.
Dlatego ta książka jest taka dziwna, że wszystkie te minusy stanową o jej… uroku, że tak się wyrażę. Historia prosta, opisana wręcz filmowo, niemalże można nie robić scenariusza. Na koniec mamy wielki suspens i wkładanie obrączki na palec. I znowu mam wrażenie, że zrażam. Ale to nie tak! „Piękna i dziwna opowieść o Percy Parker” mile mnie wciągała w swój świat, bywały momenty, że niechętnie książkę odkładałam na bok. Ciekawe spojrzenie na miasto, gdzie obok zwykłych ludzi przemieszczało się mnóstwo duchów, które były na Ziemi przytrzymywane z powodu swoich zaprzeszłości, albo ludzi, którzy nie pozwalali im odejść. Zarówno Straż jak i Percy je widzieli, a dziewczyna w dodatku mogła z nimi rozmawiać. Autorka też sporo namieszała czerpiąc z mitologii greckiej, tworząc niejako swój własny mit o Hadesie i Persefonie, na którym jest oparte całe istnienie bohaterów. Acz trochę to dziwna była mieszanka – wyznawcy mitologii eksterminujący złe duchy obrazkiem anioła czy przeżegnający się.
Mimo tego, że recenzja wyraźnie nieskładna, ponieważ – no jak – minusy mogą być plusami, zachęcam do sięgnięcia po tę „Dziwną i piękną opowieść”. Powinna spodobać się wszystkim sympatykom paranormali, romansów, czy powieści których akcja dzieje się w szkołach z internatem, najlepiej w wiktoriańskim Londynie. Ciekawa jestem części drugiej, którą mam i na pewno kiedyś przeczytam. Może znów się ubawię wszystkim tym, czym w zamyśle autorki wcale nie powinnam?
„Dziwna i piękna opowieść i Percy Parker” Leanna Renee Hieber, wyd. Amber 2010, str. 366
sobota, 31 marca 2012
sobota, 24 marca 2012
Fight Club. Chuck Palahniuk
Mam wrażenie, że każdy słyszał o „Fight Club”, czy to w postaci filmu wyreżyserowanego przez znakomitego reżysera Davida Finchera z Edwardem Nortonem i Bradem Pittem w rolach głównych, czy w postaci książki, na podstawie której ten film powstał. Moja „przygoda” z „Fight Club” zaczęła się od filmu, który obejrzałam trzy razy i dopiero całkiem niedawno, przeglądając książki wydane przez wydawnictwo „Niebieska studnia” dowiedziałam się, o czymś takim jak powieść. I że napisał ją właśnie Chuck Palahniuk. Potem autorka bloga American Corner Łódź dała w swojej recenzji cytat, po którym uznałam, że bardzo chcę książkę przeczytać. A o czym ona jest? Dla tych, którzy jednak nigdy o „Fight Club” nie słyszeli.
To historia ludzi, którzy są zmęczeni życiem w obecnej postaci. Mają dość codziennej rutyny w pracy, w domu, w związkach, w rozrywce. Mają dość kłamstwa i ułudy, które się kryją za zwykłymi czynnościami jak kupno samochodu, czy posiadanie buteleczki perfum. Chcą zmiany, chcą życia. Historia ta jest opowiadana przez mężczyznę, którego imienia nigdy nie poznajemy, co dostrzegłam dopiero teraz, chcąc go nazwać inaczej niż „narrator”. Mężczyzna ten poznaje Tylera Durdena – anarchistę sprzeciwiającego się całemu systemowi, który swoimi działaniami chce oczyścić Ziemię i przeprowadzić swoiste zmartwychwstanie. Razem zakładają Fight Club, Podziemny Krąg, który przemienia się w coś więcej, niż tylko cotygodniowe spotkania facetów, którzy się biją.
To pierwsza powieść Palahniuka i druga, którą przeczytałam. Jak dla mnie jest zdecydowanie lepsza niż „Potępieni”. Nie jest tylko nakręcaną katarynką wyliczającą wszelkie idiotyzmy świata, w którym żyjemy. Tutaj jest plan i sensowna całość, która, owszem, również pokazuje dramatyczny komizm jakim jest nasze życie. Myślę, że spotkanie na żywo Tylera mogłoby być niebezpieczne. Facet ma rację pod tyloma względami, że łatwo można zostać przekonanym i wstąpić do jego sekty, w którą zamienił się Klub Walki. Tyle, że środki, którymi Tyler osiąga cel są terroryzm, zastraszenie, łamanie prawa pod każdym względem. Dla niego nie ma barier, a jeśli są, to tym bardziej trzeba je złamać. Tyler jest piekielnie inteligentny, szkoda tylko że tą inteligencję wykorzystał w taki właśnie sposób. Ale on by powiedział, że to my jesteśmy naiwni, ci którzy uważamy, że nie trzeba być brutalnym i pokazywać wszystkim środkowego palca, że można coś zmienić dobrocią.
Świat, który pokazał w swojej powieści Chuck Palahniuk jest światem smutnym, a tym smutniejszym, że kiedy odrze się od niego nadzieję to zostaje goła prawda. Uważam, że to bardzo dobra książka i na nieszczęście wciąż bardzo mocno aktualna. Pokazuje postać tak kompletnie radykalną, że musi być szalona, byśmy mogli ją zaakceptować. To książka, która wyzwala wiele nostalgii, przemyśleń, ale która mimo wszystko pobudza do znalezienia innego wyjścia. Uważam, że naprawdę warto przeczytać.
A ci, którzy np. jeżdżą samochodem i korzystają z audiobooków, polecam „Fight Club” właśnie w takiej postaci. Czytany przez Borysa Szyca, który swoim głosem nadaje Narratorowi zupełnie nową postać, równie prawdziwą. Ja, która audiobooków nie lubię (nigdy nie mogę się skupić wystarczająco by „wejść” w historię), słuchałam z przyjemnością, tak samo dobrze zagłębiając się w niezwykle plastycznie oddany świat powieści. W jego wykonaniu to Narrator jest główną postacią, najbardziej wyrazistą. Bo chociaż to on opowiada historię, to Tyler jest najmocniejszy, na pierwszym planie, to wokół niego i jego pomysłów się wszystko kręci. Borys Szyc swoją interpretacją to zmienił i słuchając jego głosu, po raz pierwszy można poczuć, że to Narrator jest główną postacią, a reszta to tło, które na niego wpływa. Tak, jak powinno być.
Czyli wychodzi na to, że film oglądałam trzy razy, a książkę, poniekąd, czytałam już dwa ;). A, zapomniałabym dodać, że pomimo tego, iż tyle razy oglądałam film, zakończenie książki całkowicie mnie zaskoczyło i myślałam, że jest inne niż w filmie. Okazało się, że nie i że najwyraźniej jestem mało spostrzegawcza ;). Polecam, pod każdą postacią. I na tym skończę, bo mogłabym jeszcze mówić i mówić.
Tak za egzemplarz książki jak i audobook serdecznie dziękuję wydawnictwu „Niebieska Studnia”.
To historia ludzi, którzy są zmęczeni życiem w obecnej postaci. Mają dość codziennej rutyny w pracy, w domu, w związkach, w rozrywce. Mają dość kłamstwa i ułudy, które się kryją za zwykłymi czynnościami jak kupno samochodu, czy posiadanie buteleczki perfum. Chcą zmiany, chcą życia. Historia ta jest opowiadana przez mężczyznę, którego imienia nigdy nie poznajemy, co dostrzegłam dopiero teraz, chcąc go nazwać inaczej niż „narrator”. Mężczyzna ten poznaje Tylera Durdena – anarchistę sprzeciwiającego się całemu systemowi, który swoimi działaniami chce oczyścić Ziemię i przeprowadzić swoiste zmartwychwstanie. Razem zakładają Fight Club, Podziemny Krąg, który przemienia się w coś więcej, niż tylko cotygodniowe spotkania facetów, którzy się biją.
To pierwsza powieść Palahniuka i druga, którą przeczytałam. Jak dla mnie jest zdecydowanie lepsza niż „Potępieni”. Nie jest tylko nakręcaną katarynką wyliczającą wszelkie idiotyzmy świata, w którym żyjemy. Tutaj jest plan i sensowna całość, która, owszem, również pokazuje dramatyczny komizm jakim jest nasze życie. Myślę, że spotkanie na żywo Tylera mogłoby być niebezpieczne. Facet ma rację pod tyloma względami, że łatwo można zostać przekonanym i wstąpić do jego sekty, w którą zamienił się Klub Walki. Tyle, że środki, którymi Tyler osiąga cel są terroryzm, zastraszenie, łamanie prawa pod każdym względem. Dla niego nie ma barier, a jeśli są, to tym bardziej trzeba je złamać. Tyler jest piekielnie inteligentny, szkoda tylko że tą inteligencję wykorzystał w taki właśnie sposób. Ale on by powiedział, że to my jesteśmy naiwni, ci którzy uważamy, że nie trzeba być brutalnym i pokazywać wszystkim środkowego palca, że można coś zmienić dobrocią.
Świat, który pokazał w swojej powieści Chuck Palahniuk jest światem smutnym, a tym smutniejszym, że kiedy odrze się od niego nadzieję to zostaje goła prawda. Uważam, że to bardzo dobra książka i na nieszczęście wciąż bardzo mocno aktualna. Pokazuje postać tak kompletnie radykalną, że musi być szalona, byśmy mogli ją zaakceptować. To książka, która wyzwala wiele nostalgii, przemyśleń, ale która mimo wszystko pobudza do znalezienia innego wyjścia. Uważam, że naprawdę warto przeczytać.
A ci, którzy np. jeżdżą samochodem i korzystają z audiobooków, polecam „Fight Club” właśnie w takiej postaci. Czytany przez Borysa Szyca, który swoim głosem nadaje Narratorowi zupełnie nową postać, równie prawdziwą. Ja, która audiobooków nie lubię (nigdy nie mogę się skupić wystarczająco by „wejść” w historię), słuchałam z przyjemnością, tak samo dobrze zagłębiając się w niezwykle plastycznie oddany świat powieści. W jego wykonaniu to Narrator jest główną postacią, najbardziej wyrazistą. Bo chociaż to on opowiada historię, to Tyler jest najmocniejszy, na pierwszym planie, to wokół niego i jego pomysłów się wszystko kręci. Borys Szyc swoją interpretacją to zmienił i słuchając jego głosu, po raz pierwszy można poczuć, że to Narrator jest główną postacią, a reszta to tło, które na niego wpływa. Tak, jak powinno być.
Czyli wychodzi na to, że film oglądałam trzy razy, a książkę, poniekąd, czytałam już dwa ;). A, zapomniałabym dodać, że pomimo tego, iż tyle razy oglądałam film, zakończenie książki całkowicie mnie zaskoczyło i myślałam, że jest inne niż w filmie. Okazało się, że nie i że najwyraźniej jestem mało spostrzegawcza ;). Polecam, pod każdą postacią. I na tym skończę, bo mogłabym jeszcze mówić i mówić.
Tak za egzemplarz książki jak i audobook serdecznie dziękuję wydawnictwu „Niebieska Studnia”.
środa, 21 marca 2012
Ukąszenie. Linsay Sands
Poszukując w Google okładki książki, a co jest oczywistym, wpisawszy uprzednio w wyszukiwarkę „ukąszenie” więcej znalazłam zdjęć rozkładających się kończyn po ugryzieniu grzechotnika lub pająka, niż okładki. Po postanowieniu, że w życiu nigdzie nie wyjadę, udało mi się znaleźć to, czego szukałam ;).
„Ukąszenie” to zabawna parodia wampirzego nurtu, jak wszyscy wiedzą, panującego już od kilku dobrych lat (ciekawe czy po premierze filmowej ostatniej części sagi Twilight wampiry przestaną być takie rozchwytywane). Główną bohaterką jest Lisianna, dwusetletnia wampirzyca mdlejąca od widoku krwi. Cała zabawa zaczyna się, kiedy jej matka postanawia zrobić córce prezent na 202 urodziny i sprowadza do domu Grega. Mężczyzna leży w sypialni Lisianny, przywiązany do jej łóżka i nie wiadomo, czy ma być w charakterze kolacji, zabawki erotycznej czy jeszcze jakiegoś. Lisianna, zdolna dziewczyna, łączy wszystkie trzy i bierze co dają ;).
Lindsay Sands nie wysiliła się zbytnio jeśli chodzi o fabułę. Mamy wampirzy ród, Radę Trzech, krew z torebek, romans, pościg… Za to wykazała się pomysłowością w kwestii nurtującej wszystkich „Skąd się wzięły pierwsze wampiry?” Dla wyjaśnienia warto przeczytać książkę, jest to naprawdę wspaniały pomysł i o wiele bardziej wiarygodny niż wszystkie inne razem wzięte. Tym samym też nie czyni z wampirów potworów, a normalnych ludzi, co jak wiadomo się ceni. Wampiry jako postać prosto z horroru dawno zniknęła z masowej świadomości. Autorka wykazuje się też sporą dawką humoru, a jeden wątek, choć strasznie idiotyczny bawił mnie do łez.
Ta książka to czysta komedia i tak też trzeba do niej podchodzić. Z przymrużeniem oka, nie przejmować się za bardzo płytkością wszystkiego, postaciami bez głębi, niezwykle prostym stylem pisania i wampirzycą, która pomimo dwustu lat momentami jest mniej rozwinięta niż współczesne szesnastolatki. Jedyne co mi bardziej przeszkadzało, bo wytrącało z czytania, to ewidentne problemy autorki z zapamiętywaniem tego, co sama napisała rozdział wcześniej, ba! Stronę wcześniej! Może nam się przydarzyć sytuacja, gdzie bohaterowie mówią, że minął cały dzień po czym okazuje się że trzy zdania później jest dopiero szesnasta i od danego wydarzenia nie minęło nie więcej niż cztery godziny. To trochę w stylu wyobraźni filmowców, kiedy akcja dzieje się za dnia, a ledwo wydarzy się coś tragicznego od razu jest noc, dosłownie scenę później.
Podsumowując, należy przymknąć oko i tak czytać, a wtedy można się dobrze bawić. Kocham ojca Josepha, no kocham!
A, i zapomniałabym wspomnieć. Nie mogłam oczu oderwać od okładki. Świetna!
„Kuszenie” Lynsay Sands, wyd. Prószyński i S-ka, str. 397
„Ukąszenie” to zabawna parodia wampirzego nurtu, jak wszyscy wiedzą, panującego już od kilku dobrych lat (ciekawe czy po premierze filmowej ostatniej części sagi Twilight wampiry przestaną być takie rozchwytywane). Główną bohaterką jest Lisianna, dwusetletnia wampirzyca mdlejąca od widoku krwi. Cała zabawa zaczyna się, kiedy jej matka postanawia zrobić córce prezent na 202 urodziny i sprowadza do domu Grega. Mężczyzna leży w sypialni Lisianny, przywiązany do jej łóżka i nie wiadomo, czy ma być w charakterze kolacji, zabawki erotycznej czy jeszcze jakiegoś. Lisianna, zdolna dziewczyna, łączy wszystkie trzy i bierze co dają ;).
Lindsay Sands nie wysiliła się zbytnio jeśli chodzi o fabułę. Mamy wampirzy ród, Radę Trzech, krew z torebek, romans, pościg… Za to wykazała się pomysłowością w kwestii nurtującej wszystkich „Skąd się wzięły pierwsze wampiry?” Dla wyjaśnienia warto przeczytać książkę, jest to naprawdę wspaniały pomysł i o wiele bardziej wiarygodny niż wszystkie inne razem wzięte. Tym samym też nie czyni z wampirów potworów, a normalnych ludzi, co jak wiadomo się ceni. Wampiry jako postać prosto z horroru dawno zniknęła z masowej świadomości. Autorka wykazuje się też sporą dawką humoru, a jeden wątek, choć strasznie idiotyczny bawił mnie do łez.
Ta książka to czysta komedia i tak też trzeba do niej podchodzić. Z przymrużeniem oka, nie przejmować się za bardzo płytkością wszystkiego, postaciami bez głębi, niezwykle prostym stylem pisania i wampirzycą, która pomimo dwustu lat momentami jest mniej rozwinięta niż współczesne szesnastolatki. Jedyne co mi bardziej przeszkadzało, bo wytrącało z czytania, to ewidentne problemy autorki z zapamiętywaniem tego, co sama napisała rozdział wcześniej, ba! Stronę wcześniej! Może nam się przydarzyć sytuacja, gdzie bohaterowie mówią, że minął cały dzień po czym okazuje się że trzy zdania później jest dopiero szesnasta i od danego wydarzenia nie minęło nie więcej niż cztery godziny. To trochę w stylu wyobraźni filmowców, kiedy akcja dzieje się za dnia, a ledwo wydarzy się coś tragicznego od razu jest noc, dosłownie scenę później.
Podsumowując, należy przymknąć oko i tak czytać, a wtedy można się dobrze bawić. Kocham ojca Josepha, no kocham!
A, i zapomniałabym wspomnieć. Nie mogłam oczu oderwać od okładki. Świetna!
„Kuszenie” Lynsay Sands, wyd. Prószyński i S-ka, str. 397
niedziela, 11 marca 2012
Arytmia. Anne Holt, Evan Holt
„Arytmia” to kolejna książka, która wyszła spod pióra Anne Holt, norweskiej bestsellerowej pisarki kryminałów. Tym razem powieść napisana w duecie, bo z bratem, Evenem Holt. Czy wyszło to na dobre? Trudno mi oceniać, gdyż jest to pierwsza jej powieść, którą przeczytałam.
Książkę można by zaliczyć do gatunku kryminału medycznego, gdyby nie wątek finansowy w postaci notowań na giełdzie i tym podobnych. W skrócie treść przedstawia się następująco: kardiowerter-defibrylator, nowoczesne urządzenie mające wspierać serca pacjentów, wszczepione nagle zabijają. Sara, ordynator najlepszego norweskiego szpitala w Oslo staje przed zadaniem by odkryć dlaczego, tak zdawałoby się doskonały, sprzęt zawiódł, a ona sama pierwszy raz straciła dwóch pacjentów.
Myślałam, że będzie ciekawie, że zgodnie z opisem będzie to książka trzymająca w napięciu, świetnie przedstawiająca mroczne strony zwykłej rzeczywistości. W zamian za to dostałam jakiś dziwny twór, składający się z tak wielu wątków, że po kilkudziesięciu stronach wciąż czułam się, jakbym zaczynała książkę od nowa. Nowy bohater, jego sytuacja rodzinna, stan uczuciowy i nastawienie do świata. W każdym rozdziale to samo. W pewnym momencie się pogubiłam i przestałam uważać na to co czytam. Bohaterowie, których mogłabym polubić, nie pozwalali mi na to, ponieważ atmosfera wynikająca raczej tylko i wyłącznie ze sposobu opisania, a nie tego co rzeczywiście się działo, była ciężka, senna, powolna. Czasami jakiś dialog przykuł moją uwagę, ale kiedy się kończył, znów przestawałam uważać. To raczej nie są znamiona dobrej książki. I zupełnie nie rozumiem zabiegu polegającego na tym, że niektóre fragmenty były napisane powiększoną czcionką.
Notowania giełdowe i całe napięcie, które zwykle towarzyszy skokom akcji, czy innym przeplatankom dobrze zrozumiałym jedynie profesjonalnym maklerom było zerowe. Naprawdę mogłoby być lepiej. Były momenty, kiedy już wydawało mi się, że zostałam wciągnięta, że zaraz bardzo mi się spodoba, bo przecież już, zaraz… I nic z tego nie wychodziło. Może to ten duet zaważył? Może Anne Holt lepiej „wygląda” w pojedynkę? Może jakaś dziwna mieszanka styli lub osobowości pisarzy sprawiła ten dziwny wynik?
Trochę się wynudziłam, a szkoda, bo miałam nadzieję na sporą dawkę emocji w medycznej konwencji. Może kiedyś sięgnę po inne książki tej autorki, chociażby z ciekawości by porównać. Może są lepsze. Czytał ktoś? Możecie coś doradzić?
Za książkę dziękuję wydawnictwu Prószyński i S-ka.
„Arytmia” Anne i Even Holt, wyd. Prószyński i S-ka 2012, str. 476
Książkę można by zaliczyć do gatunku kryminału medycznego, gdyby nie wątek finansowy w postaci notowań na giełdzie i tym podobnych. W skrócie treść przedstawia się następująco: kardiowerter-defibrylator, nowoczesne urządzenie mające wspierać serca pacjentów, wszczepione nagle zabijają. Sara, ordynator najlepszego norweskiego szpitala w Oslo staje przed zadaniem by odkryć dlaczego, tak zdawałoby się doskonały, sprzęt zawiódł, a ona sama pierwszy raz straciła dwóch pacjentów.
Myślałam, że będzie ciekawie, że zgodnie z opisem będzie to książka trzymająca w napięciu, świetnie przedstawiająca mroczne strony zwykłej rzeczywistości. W zamian za to dostałam jakiś dziwny twór, składający się z tak wielu wątków, że po kilkudziesięciu stronach wciąż czułam się, jakbym zaczynała książkę od nowa. Nowy bohater, jego sytuacja rodzinna, stan uczuciowy i nastawienie do świata. W każdym rozdziale to samo. W pewnym momencie się pogubiłam i przestałam uważać na to co czytam. Bohaterowie, których mogłabym polubić, nie pozwalali mi na to, ponieważ atmosfera wynikająca raczej tylko i wyłącznie ze sposobu opisania, a nie tego co rzeczywiście się działo, była ciężka, senna, powolna. Czasami jakiś dialog przykuł moją uwagę, ale kiedy się kończył, znów przestawałam uważać. To raczej nie są znamiona dobrej książki. I zupełnie nie rozumiem zabiegu polegającego na tym, że niektóre fragmenty były napisane powiększoną czcionką.
Notowania giełdowe i całe napięcie, które zwykle towarzyszy skokom akcji, czy innym przeplatankom dobrze zrozumiałym jedynie profesjonalnym maklerom było zerowe. Naprawdę mogłoby być lepiej. Były momenty, kiedy już wydawało mi się, że zostałam wciągnięta, że zaraz bardzo mi się spodoba, bo przecież już, zaraz… I nic z tego nie wychodziło. Może to ten duet zaważył? Może Anne Holt lepiej „wygląda” w pojedynkę? Może jakaś dziwna mieszanka styli lub osobowości pisarzy sprawiła ten dziwny wynik?
Trochę się wynudziłam, a szkoda, bo miałam nadzieję na sporą dawkę emocji w medycznej konwencji. Może kiedyś sięgnę po inne książki tej autorki, chociażby z ciekawości by porównać. Może są lepsze. Czytał ktoś? Możecie coś doradzić?
Za książkę dziękuję wydawnictwu Prószyński i S-ka.
„Arytmia” Anne i Even Holt, wyd. Prószyński i S-ka 2012, str. 476
środa, 7 marca 2012
Nareszcie zdobyłam! Czyli stos na leżąco ;).
Od mojej ostatniej recenzji trochę już czasu minęło i nawet nie zdawałam sobie sprawy ile, dopóki nie spojrzałam na datę publikacji postu. A że jeszcze nic nowego nie przeczytałam, to sobie pogadam o tym ;). Czytałam "Namalowane okno" Somozy, w nadziei, że ponownie zetknę się z tym, co było w "Przynęcie" (recenzja tutaj), ale niestety. Ani to taki chwytliwy, intrygujący temat, ani dreszczyk wynikający z akcji, ani nic. Książka jest napisana tak, że owszem, można odczuć, że pisarz dobry. Ale jakoś zupełnie mnie nie wciągnęło, po prawdzie nie miałam też zbytniego nastroju. I nadal chyba nie mam, ale czytać trzeba, zaraz terminy zaczną gonić. Poza tym, pomimo tego, że nie mam weny na czytanie, to z całą pewnością mam na kupowanie. Udało mi się swoją biblioteczkę uzupełnić o dwa dla mnie ważne wydarzenia czytelnicze, że tak to nazwę. Wydarzenia dlatego, że wiążą się z wielkimi wspomnieniami z mojego życia, na zawsze już zapadły mi w pamięć i pomimo, że nie czytałam nigdy drugi raz to uwielbiam tak naj naj. Także, po wielu latach oczekiwań nareszcie zakupiłam trzy tomy "Władcy Pierścieni" w tłumaczeniu Marii Skibniewskiej. Jedno jedyne normalne, innych nie czytajcie. Drugim ważnym zakupem jest seria Christiana Jacq "Ramzes". Fantastyczny zakup na allegro, wydanie, w którym czytałam pierwszy raz, nie to nowe, w którym tomy są połączone i jakoś tak... Sentyment wygrywa :). Tak samo zresztą z Tolkienem. Musiały być te trzy zużyte książeczki z czcionką tyci tyci, wydanie z roku 1990. Kiedy czytałam trylogię miałam trzynaście/czternaście lat i te książki wydawały się taakie grube! Zdziwiłam się kiedy je zobaczyłam :D.
Oprócz tych serii mam jeszcze kilka takich planów zakupowych. Chciałabym w swoich zbiorach mieć konkretne tomy i autorów, których czytałam, a jeszcze nie mam, albo nie czytałam wszystkich, a kiedyś bym chciała i już nie z biblioteki, która od dziecka odgrywa w moim życiu dużą rolę. Ale ostatnio mam ochotę na swoje, odleżane na regale, takie, które samym swoim widokiem przyprawiają o uśmiech na twarzy :). Wy też macie takie książki lub serie do zdobycia? Jakieś podróże sentymentalne, albo i nie, ale takie, które wiecie, że musicie przeczytać i chcecie je u siebie mieć? :)
Oprócz tych serii mam jeszcze kilka takich planów zakupowych. Chciałabym w swoich zbiorach mieć konkretne tomy i autorów, których czytałam, a jeszcze nie mam, albo nie czytałam wszystkich, a kiedyś bym chciała i już nie z biblioteki, która od dziecka odgrywa w moim życiu dużą rolę. Ale ostatnio mam ochotę na swoje, odleżane na regale, takie, które samym swoim widokiem przyprawiają o uśmiech na twarzy :). Wy też macie takie książki lub serie do zdobycia? Jakieś podróże sentymentalne, albo i nie, ale takie, które wiecie, że musicie przeczytać i chcecie je u siebie mieć? :)
Subskrybuj:
Posty (Atom)