Ależ ja się ucieszyłam, kiedy pewnego dnia
niespodziewanie się dowiedziałam, że wychodzi kolejna część Jeżycjady! Może
moje zdziwienie nie byłoby tak wielkie, gdybym pamiętała o tej książce i jej
(zapewne nerwowo) oczekiwała. A zapomniałam, bo poprzednia część, „McDusia”
nosi na sobie piętno najgorszego (według mnie) tomu i po jej przeczytaniu całkowicie
Jeżycjadę wykreśliłam sobie z pamięci. Przynajmniej jej najnowsze części, bo te
starsze, do Kalamburki (jej nie włączam, nigdy jej nie lubiłam, ale i tak jest
lepsza niż „McDusia”) kocham i uwielbiam po wsze czasy i jak ostatnio z okazji „Wnuczki
do orzechów” zastanawiałam się, ile razy którą część czytałam, to wyszło mi że „Opium
w rosole”, „Kwiat kalafiora”, „Idę sierpniową” i najukochańszą „Szóstą klepkę”
czytałam co najmniej po sześć razy. Każdą z osobna. Jeżeli przemnożę ilość
książek przez wielokrotność przeczytania to wychodzi mi kilkadziesiąt książek.
Ktoś powie, że w takim razie mogłam poznać tyle książek więcej, a ja powiem, że
nie, bo to, co przeżywam podczas czytania „Jeżycjady” jest bezcenne, a
bohaterowie tych książek stali się moją rodziną, czego nie mogę powiedzieć
nawet o dziesięciu procent przeczytanych książek.
„Wnuczka do orzechów” ukazuje nam rodzinę Borejków (oraz
wszelkie Pałysowe, Florkowe i Robrojkowe rozrosty) w całkiem nowym świetle, bo
takim jakby z oddali. Tym razem główną bohaterką jest Dorota Rumianek i tak jak
tutaj to nazwisko wciąż mi dziwnie brzmi, to w książce nawet nie razi. Bo
Dorota to taka fajna dziewczyna, że rozgrzewa swoim słońcem wszystkich dookoła,
każdemu pomoże, rozśmieszy, życzliwie okpi i wyjaśni. Osoba może nazbyt
radosna, aby była prawdziwa, ale nie chcę zawsze być taką pesymistką i chcę
wierzyć, że takie dobre, jasne i całkowicie pozytywne osoby też istnieją. I to
do niej trafia na wakacje Ida Pałys, kiedyś Ida Borejko, pamiętna Ida Sieprniowa.
Ida ma teraz lat już prawie pięćdziesiąt, ale wciąż jest prędka, dzika, a jej
głos czasami przypomina kozę. Ponoć ma nawet trzecie dziecko. Nie wiem, co mi
umknęło, czy to dziecko było w „McDusi” wspominane. Owej części naprawdę nic a
nic nie pamiętam, chyba na swoje nieszczęście muszę ją przeczytać jeszcze raz.
Ale nie, nie będę się katować. Jak ktoś pamięta, to poproszę o komentarz. A
ponieważ jest gorący środek lata, do niedaleko mieszkającej Pulpecji i jej męża
Baltony zjeżdża cała familia, łącznie z synem Idy, Józefem. I tak pewnego dnia
Dorota i Józef spoglądają sobie w oczy…
Szczerze, to nawet nie umiem krótko zarysować akcji, bo
niewiele się tam takiego konkretnego dzieje. Zamiast tego jest opisane życie na
przestrzeni kilku dni w bardzo przyjemnej wsi pod Poznaniem. Ale jak ono jest opisane! Naprawdę nie ma lepszych
książek na „pokrzepienie serc”. To czysty antydepresant i tabliczka czekolady w
jednym. Po skończonej lekturze poczułam się cudownie ogrzana, uśmiechnięta i
tylko zawsze jest ten ból skończonej książki. Bo chciałoby się jeszcze i jeszcze.
Czytając „Wnuczkę do orzechów” miałam wrażenie, że pani
Musierowicz wzięła sobie do serca niestety mało przychylne recenzje „McDusi”,
bo niektóre fragmenty wyglądały, jakby zostały napisane specjalnie po to, aby
tamte błędy naprawić. Może za dużo sobie dopowiadam i nad interpretuję, ale tak
mi się wydaje.
Moim marzeniem czytelniczki na kolejną część (lub kilka)
jest napisanie historii od strony rodziny Robrojków, bo Natalii jest tak mało i
za nią tęsknię, a także za Cesią. Biedna przewinęła się chyba w odległym tle
raz czy dwa w jakichś częściach, ale to za mało. A ona i Hajduk również mają
dzieci, które powinny już być w wieku nastoletnio-dorosłym i też mogłyby kiedyś
zagrać w historii pierwsze skrzypce. Nie pogniewam się, jeżeli odpocznę od
rodziny Borejków i fajtłapowatego Ignacego, który tutaj może i był nawet
zabawny, ale o tym flaczku to ja za często czytać nie mogę. A chyba niestety
jest jednym z ulubionych bohaterów pani Musierowicz. I błagam, nigdy więcej
McDusi! Jej list do Ignacego, zawierający notabene chyba dosłownie trzy zdania,
wywołał we mnie wysypkę i odruch zwrotny. Ta dziewczyna jest po prostu okropna
z tą swoją protekcjonalnością dla Ignacego i za co on tak ją kocha, to ja nie
wiem. Pewnie ma syndrom pantoflarza. Matka była za silną postacią. Hehe.
Dobrze, powinnam skończyć tę recenzję, która zamieniła
się w listę życzeń do autorki, a na koniec w psychoanalizę bohatera, co rzadko
mi się zdarza. „Wnuczkę do orzechów” można spokojnie czytać, moim zdaniem
nastąpiła pełna rehabilitacja. Polecam!!!
„Wnuczka do orzechów” Małgorzata Musierowicz, wyd. Akapit
Press 2014, str. 264