Początkowo nie zamierzałam robić podsumowania grudnia,
przecież jutro będzie podsumowanie całego roku. Pomyślałam jednak, że szkoda
byłoby, abym straciła „insight” do tych książek, które w grudniu przeczytałam.
One też zasługują na to, aby coś więcej o nich wiedzieć, aby kogoś może
zainteresowały oraz żebym ja sama lepiej je pamiętała. Także, dzisiaj opowiem o
książkach, które przeczytałam w ostatnim miesiącu, a jutro opublikuję
podsumowanie całego roku.
“Wiedźma Opiekunka” to kolejna część przygód Wolhy
Rednej. Wolha dopiero co zdała ostatnie egzaminy i wreszcie jest wolna. Wyrusza
do Dogewy, aby przyjąć stanowisko nadwornej wiedźmy. Tylko dlaczego Lena w
Dogewie nie ma? Co przed nią ukrywa? Czy jest on w niebezpieczeństwie? Wolha
wyrusza w podróż, która nie tylko doprowadzi ją do Lena, ale i nauczy jej wiele
o niej samej.
Książka wciąż zabawna i o wiele lżejsza, niż ją
przdstawiłam ;). Czasem żałuję, że autorka nie stworzyła porządnej epickiej
fantasy, gdzie wszystkiego byłoby znacznie więcej. Ale wtedy nie byłaby to
lektura tak lekka i zabawna, więc może dobrze, że jest tak jak jest. Jak zwykle
żałowałam, że mamy tak mało Lena. Autorka świetnie kreuje więź pomiędzy Wolhą a
Lenem, acz mogłaby tego drugiego częściej wprowadzać do akcji, a jest on
postacią bardziej drugoplanową. Po skończeniu książki (jak zwykle w środku
akcji podzielonej na pół przez wydawnictwo) chciałam od razu sięgać po ciąg
dalszy. Niestety okazuje się, że „Wiedźma Opiekunka cz. 2” to jedyny tom z
serii, którego moja biblioteka nie posiada, a wszędzie indziej jest on
kompletnie niedostępny. Pożałowałam, że kiedyś nie zaopatrzyłam się we
wszystkie tomy… Oj bardzo pożałowałam. Jakby ktoś miał do oddania/odsprzedania
środkowe tomy serii, to piszcie w komentarzach. Jak się okazuje, po czterech
latach jednak wróciłam, choć zarzekałam się, że nie będę tego czytać ponownie.
„Wiedźma Opiekunka cz.1” Olga Gromyko, wyd. Fabryka Słów
2010, str. 288
Po przeczytaniu „Gwiezdnego motyla”, a przedtem „Tanatonautów”,
mogę powiedzieć, że Bernard Werber to obecnie jeden z moich ulubionych autorów.
„Gwiezdny motyl” okazał się być książką wciągającą, błyskotliwą, zabawną i tak
jak „Tanatonauci” pokazującą nieco w krzywym zwierciadle współczesną ludzkość.
Pisarz nie waha się opisywać negatywnej strony rządzących i pokazywać jak
bardzo ludzie są ślepi i głusi i nie zważają, jak bardzo są kierowani przez
władze. W świetny sposób łączy też cechy science fiction, thrillera naukowego i
powieści psychologicznej. Jego pomysły i rozwiązania znowu mnie zaskakiwały i
nie byłam w stanie przewidzieć, z czym mi zaraz wyskoczy. Bardzo odświeżające
uczucie po tych wszystkich „odgrzewanych kotletach” jakie często można spotkać,
czy to w literaturze czy filmie. Zakończenie uważam za bardzo ciekawe odniesienie do powstania świata według religii katolickiej. Kim byli Adam
i Ewa? Kim Bóg? I skąd tak naprawdę pochodzimy? Baardzo fajne zakończenie.
Polecam, a sama zastanawiam się, czy sięgnąć teraz po trylogię o mrówkach czy po „Szkołę
bogów”?
„Gwiezdny motyl” Bernard Werber, wyd. Sonia Draga 2008,
str. 270
"Flawia de Luce: Obelisk kładzie się cieniem". Flawia, moja kochana Flawia. Też tak macie, że
przywiązujecie się do jakiejś postaci fikcyjnej i czujecie się, jakby
przynależała do waszej rodziny i była kimś bliskim? No to ja adoptowałam Flawię
;). Uwielbiam ją i opowieści z jej życia mogę czytać już zawsze i mam nadzieję,
że autor nigdy nie skończy jej pisać. I chyba moje marzenia się spełnią,
przynajmniej w najbliższej przyszłości, bo w tej szóstej części tak zaplątuje
akcję, że aż kręciłam głową w niedowierzaniu. SPOJLER I z jednej strony bardzo
mi się jego zabieg podoba, gdyż cudownie będzie czytać o Flawii w angielskiej
prywatnej szkole, no po prostu wisienka na torcie, ale z drugiej strony cały
ten tom jest przesycony aż zbyt nagłym wypływem różnych informacji dotyczących
de Luce’ów i przeszłości rodziców Flawii. Robienie z Flawii agentki jej
królewskiej mości to już chyba za gruba przesada. I dlatego nie do końca mi się
ten zabieg podoba. KONIEC SPOJLERA Mimo wszystko mam nadzieję, że kolejny tom będzie
cudowny i tak angielski jak się da.
P.S. Skończyłam pisać tę mini recenzję, zaglądam do książki, a tam na jednej z pierwszych stron: „Wkrótce ostatni tom przygód Flawii”. No nie! Tak być nie może! Nie…
„Flawia de Luce: Obelisk kładzie się cieniem” Alan
Bradley, wyd. Vesper 2015, str. 278
„Pisane szkarłatem” to pierwszy tom serii „Inni”
autorstwa Anne Bishop. To powtórka, już kiedyś tę
książkę czytałam, ale zapragnęłam do niej wrócić i to ponownie w okresie zimowym.
Panuje w niej taka cudowna atmosfera. Niby jest zagrożenie, ale z kart powieści
bije tyle ciepłych uczuć, a jednocześnie akcja dzieje się w zimę, więc mogłam
doświadczyć śniegu po kolana i śnieżyc, chociaż u nas było tego brak. Tu daję link do pełnej recenzji. To jedna z moich ulubionych serii i uważam, że jedna z
bardziej oryginalnych pośród tego boomu na paranormalne stwory typu wampiry i
wilkołaki. Zresztą tak samo, jak z serią „Czarne Kamienie”, udało się autorce
stworzyć coś całkowicie oryginalnego i własnego wśród tych wszystkich powtórek,
które serwują nam bardzo często współcześni pisarze. Jak widać da się stworzyć
coś nowego. Ogromnie polecam. Może też pokochacie.
„Inni: Pisane szkarłatem” Anne Bishop, wyd. Initium 2013,
str. 558
Czasami nabiorę ochoty na szybkie czytadło z gatunku
literatury przygodowej. Tym razem sięgnęłam po „Podziemny labirynt” Jamesa
Rollinsa. W skrócie: zostaje zebrana ekipa naukowców, których zadaniem jest
zbadanie sieci jaskiń odkrytych pod Antarktydą oraz dowiedzenie się, co się
stało z poprzednią ekipą, która nie daje znaku życia od kilku miesięcy. Coś
ewidentnie czai się w ciemnych korytarzach, atmosfera się zagęszcza… Na
początku czytanie szło mi opornie, ale szybko się wciągnęłam i jak na swój
gatunek, to dobra książka. Trochę się czułam, jakbym oglądała film klasy B,
autor miał podobny styl kreowania pewnych scen i wydarzeń. Troszkę tak zwanego
kiczu zaplątało się między strony, ale dało się przeżyć. Całość wciągająca,
czasami nawet z dreszczykiem. Nie zawiodłam się.
„Podziemny labirynt” James Rollins, wyd. Albatros 2015,
str. 461
Jen Campbell przypomniała mi o istnieniu „Mrocznych
Materii” Philipa Pullmana i tego, jak bardzo je kiedyś uwielbiałam. Już od
jakiegoś czasu chciałam je sobie odświeżyć, ale ponieważ w Polsce brakuje
ładnego wydania, to jakoś z tym zwlekałam, aż do czasu kiedy ujrzałam to piękne
angielskie wydanie. Mikołaj w postaci Aliny spełnił moje marzenie i książkę
dostałam już na początku grudnia. Udało mi się przeczytać pierwszy tom, „Northern
Lights”. Chociaż po angielsku zawsze czyta mi się trochę opornie (jedynie
Bridget Jones jest tutaj wyjątkiem), to wspaniale jest móc doświadczyć „pierwotnego”,
oryginalnego głosu autora. Pullman pisze wspaniale, a opisane wydarzenia
niejednokrotnie tak mnie wciągały, że jak podniosłam głowę znad książki to
przez chwilę nie wiedziałam na jakim świecie się znajduję. Nie chcę za dużo
pisać o treści, większość osób ją zna. Z ciekawostek napiszę, że „Mroczne
materie” są odpowiedzią na „Narnię”. I tak jak w „Narni” C.S. Lewis jest bardzo
katolicki i propaguje kościelny sposób życia, tak Pullman tak się tym wkurzył,
że specjalnie napisał „Mroczne Materie”, które są bardzo anty-kościelne. Na
razie w tomie pierwszym mało jeszcze tego było, ale przesłanki były doskonale
widoczne. Z czytania miałam dodatkową radość, mianowicie średnio pamiętałam co
ma się dziać, dzięki czemu czułam się jakbym czytała po raz pierwszy. Z
dalszych tomów kompletnie nic już nie pamiętam (oprócz jednej sceny, jak Lyra
jest w tym drugim świecie i rozmawia na ulicy z jakimś chłopcem, a on nie ma daemona),
więc będzie jeszcze lepiej.
„His
dark materials: Northern Lights” Philip Pullman, wyd. Everyman’s Library 2011,
str. 328
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz