środa, 9 marca 2011

Wyznania złodzieja dzieł sztuki. Stephane Breitwieser


Stephane Breitwieser ukradł na przestrzeni siedmiu lat prawie trzysta dzieł, których łączna suma opiewa na ponad miliard dolarów. Żadnego z nich nie sprzedawał, wszystkie umieszczał w swoich dwóch pokojach w domu, w którym mieszkał razem z matką i swoją dziewczyną wspólniczką. Jego miłość do sztuki była tak wielka, że nie potrafił się powstrzymać przed sięganiem po takie przedmioty jak malarstwo flamandzkie, róg myśliwski z XIII wieku czy złocone przedmioty z wieku XVIII.

W tej dwustu stronicowej książce Stephane opowiada o swoich kradzieżach, o ich genezie, przeprowadza powierzchowną psychoanalizę i stara się zrozumieć dlaczego zaczął kraść. Szczęście które mu dopisywało przez te siedem lat w końcu się od niego odwróciło i w 2001 został zatrzymany przez szwajcarską policję, co skończyło się łącznie pięcioma latami w więzieniu zarówno szwajcarskim jak i francuskim.

Czytało mi się dobrze, chociaż dialogów praktycznie nie ma, a ciąg wyczynów Breitwiesera ciągnie się przez ponad sto stron. Z rozbawieniem podzielałam spostrzeżenia Stephane’a na temat zabezpieczeń muzeów, inteligencji strażników a nawet kustoszów – strażnicy pilnują odwiedzających, a nie eksponaty i bardzo często kradzieże obrazów zauważano po kilku dniach, a raz się zdarzyło, że nawet po czterdziestu pięciu dniach nie zauważono skradzionego przedmiotu. Natomiast kiedy Breitwiesera zatrzymano i przeprowadzano śledztwo, kustosz jednego z muzeów upierał się, że u nich takiego przedmiotu nie było…

Historia ta kończy się smutno dla wielu dzieł sztuki – zostają zniszczone przez matkę Stephane’a albo tak schowane, że do tej pory ich nie odnaleziono, ponieważ kobieta nie chce nikomu o nich powiedzieć. Zresztą zniszczenie tych dzieł sztuki kończy się dla niej źle. Z kradzieżami syna nie miała nic wspólnego, ale za zniszczenie dostała trzy lata więzienia, na szczęście część wyroku spędziła z elektroniczną bransoletką na nodze.

To książka dla tych, którzy są ciekawi prawdziwej historii o złodzieju sztuki. Ja do takich ludzi należałam i biografia Stephane’a mi się spodobała. Poza tym, dzięki niemu mam teraz przeogromną ochotę na wycieczki po muzeach. Nie, nie w celu kradzieży, a w celu nacieszenia się pięknymi przedmiotami z przeszłością. Choć jak on słusznie zauważył, człowiek chce dotknąć dany przedmiot, powąchać, żeby go poczuć, żeby cofnąć się w przeszłość. Muzea są zimne i bezlitosne – człowiek pragnący takich przeżyć nie znajdzie ich w tych marmurowych przybytkach. Dlatego kradł.

sobota, 5 marca 2011

Gdzie Indziej. Gabrielle Zevin

Gdzie Indziej to historia życia po śmierci. A może po prostu życia, które okazuje się czymś więcej niż nam się wydaje, a śmierć zaskakuje tym, że jest tak… normalnie. Pomijając młodnienie zamiast starzenia, mówiące psy i obowiązek robienia tego, co się lubi. Taki trochę raj. Ale niektórzy mają problemy z przystosowaniem się do Gdzie Indziej i wpadają w depresję, spędzając życie (aka śmierć) na Tarasie Widokowym gdzie za jednego wiecznego mogą przez pięć minut podglądać swoich bliskich na Ziemi.

Liz, piętnastolatka, „która zapomniała spojrzeć w obie strony, zanim przeszła na drugą stronę ulicy” trafia do Gdzie Indziej i przez pierwszy miesiąc żyje przeszłością, kłamie, żeby wyciągnąć od babci wieczne na Taras Widokowy i całe dnie spędza właśnie tam na obserwowaniu życia swojej rodziny i przyjaciół, za którymi bardzo tęskni. Po nieudanej i nielegalnej próbie skontaktowania się z bliskimi, poznaje Owena, który od dziewięciu lat tęskni za swoją żoną, starając się żyć Gdzie Indziej jak najlepiej może. Liz po wielu próbach i ciężkich momentach też się tego uczy.

Jest to dosyć niecodzienna powieść, wyjątkowa i powiedziałabym, że innowacyjna jeśli chodzi o pojmowanie świata pozagrobowego. Gabrielle Zevin tworzy coś w rodzaju świata równoległego, lekko opartego na mitologii (miałam skojarzenia z Charonem, który przewoził zmarłych przez Styks) – tutaj też mamy rzekę, dzięki której przenosimy się między żywymi a martwymi. Co jest ciekawe, według autorki po śmierci nadal żyjemy, tyle że cofamy się wstecz, a nasze życie Gdzie Indziej trwa tyle samo, co na Ziemi. Kiedy już mamy 7 dni, zostajemy owinięci w bandaże i spuszczeni rzeką na Ziemię, gdzie rodzimy się na nowo.

Wszystko pięknie, pomysł bardzo ciekawy, ale zabrakło mi sprecyzowania. Czy żyjemy w kółko na okrągło będąc tą samą osobą (wiadomo, inne imię, rodzina i życie, ale nasza osobowość, charakter takie same), czy mimo wszystko jest to bardziej zbliżone do inkarnacji, gdzie przyjmujemy zupełnie nową postać i poniekąd jesteśmy kimś zupełnie innym. Kolejnym niedopracowaniem jest przedstawiony świat Gdzie Indziej i mówiące w nim psy (jeśli ktoś znał psi). A co z kotami? Tam nie było ani jednego kota, co wydawało mi się trochę nienaturalne, zważywszy na ilość treści poświęconą psom. Koty nie trafiają do „nieba”? Nie została także wcale wyjaśniona kwestia co z ludźmi z innych krajów? Czy ja, Polka, zamieszkam obok Liz, Amerykanki? Wątpię. I wtedy się zastanawiam, czy Gdzie Indziej to świat równoległy i moje zaświaty będą się znajdować „nad” Polską. Autorka ewidentnie nie uwzględniła w swoim planie zagłębianie takich treści, a szkoda, bo wielokrotnie się nad nimi zastanawiałam i czułam, że przedstawionej mi powieści brakuje formatu 3D, że się tak wyrażę.

Niemniej jednak, „Gdzie Indziej” bardzo mi się podobało. Historia mnie wciągnęła, osoba Liz powodowała, że jej kibicowałam i współczułam, a w trakcie czytania nasunęło mi się wiele refleksji. Gdzie Indziej zostało przedstawione wiarygodnie, wcale nie cukierkowo, a wręcz słodko-gorzko, co się ogromnie chwali. Ale nie będę więcej mówiła, bo chcę żebyście sami przeczytali tę powieść i mieli własne przemyślenia i wrażenia.

Książkę polecam, bo chociaż nie oszałamia, to ma coś specyficznego, co każe jej nie zapomnieć.

- Czy to znaczy, że nigdy nie będę dorosła? – pyta Liz.

- Na twoim miejscu nie patrzyłabym na to w ten sposób, Liz. Twój umysł wciąż będzie gromadził doświadczenia i wspomnienia, nawet wtedy, gdy twoje ciało…

Liz wybucha.

- NIGDY NIE PÓJDĘ NA STUDIA, NIE WYJDĘ ZA MĄŻ, NIE BĘDĘ MIAŁA WIĘKSZYCH PIERSI, NIE ZAMIESZKAM SAMA, NIE ZAKOCHAM SIĘ, NIE DOSTANĘ PRAWA JAZDY ANI NIC?! TO SIĘ NIE MIEŚCI W GŁOWIE!

Babcia Betty zjeżdża na pobocze.

- Przekonasz się – mówi, klepiąc Liz po ręce – że tu wcale nie jest źle.

- Wcale nie jest źle? Czy w ogóle mogłoby być gorzej? Mam piętnaście lat i jestem martwa. Martwa!

czwartek, 3 marca 2011

Nuit Blanche - Arev Manoukian

Zapowiedź nowej serii.

Już 8 marca nastąpi premiera pierwszej części nowej serii "Zew Nocy" wydawanej przez wydawnictwo Erica. Jest to opowieść o pół wampirzycy, pół wilkołaczycy, czyli coś, czego jeszcze nie było, a przynajmniej ja się z tym nie spotkałam ;). Miejmy nadzieję, że cykl okaże się czymś naprawdę dobrym i wszyscy maniacy paranormal będą mieli co czytać :D.

Riley Janson, na co dzień zatrudniona w biurze Departamentu Innych Ras w Melbourne, skrywa niezwykłą tajemnicę. Jest rzadko spotykanym połączeniem wilkołaka i wampira, ale jej wilcza natura dominuje.

Nie chce być Strażnikiem, jak jej brat bliźniak, Rhoan, który musi zabijać, aby ochraniać ludzi. Jednak nie zawsze okoliczności sprzyjają naszym planom, czasem życie decyduje za nas…

Zbliża się pełnia, która wilczą część Riley bierze w posiadanie i doprowadza do burzy zmysłów. Gdy Rhoan znika w trakcie misji, a tajemniczy, nagi i niezmiernie pociągający wampir staje na progu jej mieszkania, Riley wie, że zbliżają się kłopoty. Aby odszukać brata, angażuje się w sprawę tajemniczej śmierci Strażników Departamentu. Jakby tego było mało, pojawia się niebezpieczny szaleniec ogarnięty obsesyjną myślą stworzenia doskonałej istoty powstałej z połączenia kilku genów nieludzi…

"Wschodzący księżyc" jest pierwszą z serii dziewięciu książek o Riley Jenson, autorstwa australijskiej pisarki Keri Arthur.

środa, 2 marca 2011

Trucicielka. Eric-Emmanuel Schmitt

Z Erikiem-Emmanuelem Schmittem spotykałam się od zawsze, najczęściej w księgarni i w Internecie, gdzie był dosłownie wszędzie. Nigdy jednak nie wyczułam wystarczających fluidów, aby po niego sięgnąć. Może dlatego, że jestem wzrokowcem i dopiero okładka „Trucicielki” sprawiła, że zechciałam się nim zainteresować. A może też dlatego, że zwykle unikam książek, nad którymi są takie ochy i achy, że aż się mdło od tej słodyczy robi. I tak minęło kilka lat, aż pojawił się ten oto zbiór opowiadań, nawiasem mówiąc, dowiedziałam się dopiero w ostatniej chwili, że są to opowiadania, jak już miałam książkę w ręku. I bardzo dobrze się stało, bo za opowiadaniami nie przepadam. Ale - brawa należą się pisarzowi – te bardzo mi się spodobały.

Każde z opowiadań jest przesycone ludzkimi namiętnościami, silnymi uczuciami, miłością, która objawia się na różne sposoby, zazdrością, nienawiścią, ambicją, rozpaczą, żalem. Wszystkim tym, czym jesteśmy i co przejawia się w różnych etapach naszego życia. Schmitt świetnie sobie radzi z przedstawianiem świata emocjonalnego, wciąga w swoją prozę, sprawia, że wszystko jest nam niezwykle bliskie i doskonale rozumiemy przeżycia bohaterów. Nie podaje nam jednak gotowców. Zmusza do myślenia i refleksji, a przeczytana treść długo się w nas unosi, niczym nasze własne wspomnienia.

Opowiadaniami, które najbardziej mi się spodobały są: tytułowa „Trucicielka” – pełna złośliwego humoru, przewrotności i lekkiej kpiny z bohaterów – oraz „Elizejska miłość”, gdzie sprawdza się powiedzenie „od miłości do nienawiści jeden krok”, choć mam wrażenie, że autor nie byłby sobą, gdyby napisał coś prostego i dlatego do końca nie będę wiedziała o co dokładnie chodziło i kto tu kogo nabrał. Bardzo mi się to podoba, ponieważ, jak już powiedziałam, zmusza to do pracy szarymi komórkami i refleksji nad poruszonymi w opowiadaniu tematami.

Pozostałe utwory również głęboko zapadają w pamięć, niczym wydarzenia, których sami byliśmy świadkiem. Muszę to zaznaczyć jako duży plus Schmitta. I chociaż nie poruszył mną do tego stopnia, bym wzdychała z zachwytu, bardzo go sobie cenię i zainteresuję się jego innymi powieściami. Dodam, że na końcu tego zbioru opowiadań jest pamiętnik pisarza, gdzie dzieli się z nami kilkoma wspomnieniami dotyczącymi zawartych w zbiorze historii, a także przemyśleniami na temat pisarstwa oraz doświadczeniami ze swoich podróży w czasie promocji książek.

Uważam to nasze pierwsze spotkanie za bardzo udane i polecam „Trucicielkę”, chociaż mam wrażenie, że nie muszę, tylu z was go lubi.

Za egzemplarz książki bardzo dziękuję wydawnictwu Znak.

wtorek, 1 marca 2011

Wyniki losowania.

Do losowania zgłosiło się ostatecznie 31 osób, z czego bardzo się cieszę i mam nadzieję, że przy kolejnym losowaniu ta liczba się zwiększy :).

Karteczki zostały pocięte i poskładane, następnie wrzucone do koszyka, w którym, kiedy jest słoneczko, wygrzewa się kotka, a został on wykorzystany z powodu braku innego naczynia dostępnego w pokoju. Do losowania dołączył się Antoś, jeden z moich kotów i najwyraźniej uparł się losować, co widać na załączonych obrazkach ;).



Nie bójcie się, kolega sobie poszedł, bo mu się znienacka znudziło ;). Zamknęłam oczy, pomieszałam i los wybrał Katarzynę. Ponieważ aparat szwankował, zdjęcie wyostrzyłam, aby dało się cokolwiek przeczytać.


Serdecznie wygranej gratuluję, o dane poproszę na maila. Paczka zostanie wysłana jak nie w tym tygodniu, to do końca następnego.

Dziękuję wszystkim za uczestnictwo w konkursie :)).
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...