piątek, 31 lipca 2015

Przeczytane w lipcu. Podsumowanie.

W tym miesiącu przeczytałam zaledwie trzy książki, ale dwie z nich czytałam niemalże dwa tygodnie każdą.

Pierwszą był ostatni tom trylogii „Divergent”, dystopijnej powieści z gatunku young adults. Czytałam to tak długo nie tylko dlatego, że było to ponad pięćset stron po angielsku, ale również dlatego, że nie wciągnęłam się w to tak jak w dwa poprzednie tomy. Na przeczytanie „Allegiant” czekałam długo i bardzo się zdziwiłam, że mi nie podeszło. Wydaje mi się, że nastąpiło „zmęczenie materiału”. Niby nowe otoczenie, ale tak naprawdę po raz kolejny walka o wolność i lepszy świat. Nawet sama Tris zauważała ten fakt – znowu to samo. Jednak pomimo lekkiego znużenia, książkę wciąż się dobrze czytało, a nawet udało się autorce zaskoczyć mnie w dwóch rzeczach. Całkowicie przeorganizowała moje wyobrażenie na temat charakterystyki świata stworzonego, oraz w zakończeniu. Zakończenia zaczęłam się domyślać w drugiej połowie książki, ale tylko dlatego, że na jakimś bogu przeczytałam, że autorka nas zaskoczy, a ja się cały czas zastanawiałam, co to może być ;). Zgadłam, ale i tak mnie zaskoczyła. Muszę pochwalić ją za taki wybór, rzadko się autorzy na to decydują. Czy przeczytam „Four”? Nie wiem. Na razie mnie nie ciągnie. Tobias jednak nie jest tak fascynujący jak Tris.
Trylogię jako całość bardzo polecam. Zdecydowanie się wyróżnia na tle innych.

„Allegiant” Veronica Roth, wyd. Harper Collins 2013, str. 526


Książką przeczytaną „w między czasie”, jest piąta część przygód Flawii de Luce. Czekała na mnie kilka dobrych miesięcy i wreszcie się doczekała. Z radością stwierdzam, że autor wrócił do swojej dobrej formy, po nieco słabowitym tomie poprzednim (podejrzewam, że i tak moja recenzja cz. 4 jest pozytywna) i Flawia znowu odkrywa tajemnice małego angielskiego miasteczka Bishop’s Lacey. Swoją drogą, to jak na taką małą mieścinę, trup ściele się tam gęsto. Nowo przybyli powinni się o siebie obawiać, gdyż średnia na pewno podwyższa całą krajową. Nie muszę już chyba powtarzać, jak uwielbiam tę dziewczynkę (autor wreszcie zauważył, że czas płynie i Flawia ma już 12 lat, a od pierwszego tomu minął rok, czasu powieściowego). Nie dziwię się, że jej ojciec chowa się za kolekcjami znaczków pocztowych. Sama bym chyba nie wiedziała, co zrobić z tak nadprzeciętnie inteligentnym dzieckiem. Dzięki niej zaczynam się interesować chemią! A przynajmniej już nie odstręcza mnie tak bardzo. Polecam ogromnie i nie mogę się doczekać wydania u nas kolejnego tomu.

„Flawia de Luce: Gdzie cis się nad grobem schyla” Alan Bradley, wyd. Vesper 2014, str. 327


Ostatnią przeczytaną przeze mnie książką, którą zdecydowanie czytałam najdłużej (acz tylko w komunikacji miejskiej, więc chyba muszę sobie pogratulować), jest popularnonaukowe dzieło pt. „Pole”. Lynne McTaggart napisała pracę na temat badań i wyników odkryć dotyczących fizyki kwantowej oraz pola energii zerowej. Chociaż w szkole z fizyki byłam jedną z najgorszych uczennic, fizyka kwantowa jakoś zawsze mnie bardzo ciekawiła, może dlatego, że kojarzy mi się z magią (i nie jestem w tym osamotniona, ha! Jeden z naukowców miał tak samo). Autorka zebrała i w skrócie przedstawiła historię powstawania teorii pola punktu zerowego. Pole to jednolita globalna kwantowa świadomość, która daje nam możliwość porozumiewania się „telepatycznie”, zdobywania informacji na najprzeróżniejsze tematy, a nawet leczenia, a wszystko to na odległość z dowolnego miejsca na Ziemi.

Przez większą część książki byłam nieco zdenerwowana, ponieważ oczekiwałam jakiejś opowieści powiększającej moją wiedzę na temat właściwości kwantów, a autorka uparcie przedstawiała historie coraz to kolejnych badań. Zupełnie jakby usilnie próbowała wszelkim sceptykom udowodnić, że te cuda naprawdę istnieją. Przy czym miałam wrażenie, że sama nie do końca w to wierzy. Mnie przekonywać nie trzeba i dlatego cały czas byłam podminowana, bo dostawałam nie to, co chciałam, ale pod koniec zrozumiałam, że nawet te zapisy badań też mi coś dadzą, że powiększą moją wiedzę. Dzięki tej książce przypomniałam sobie wiele rzeczy, które nareszcie w pełni sobie uświadomiłam, a przez to zapamiętałam (zauroczyły mnie tachiony, o których kiedyś słyszałam, ale dopiero teraz zrozumiałam pełną definicję), a także dowiedziałam się o wielu innych, które zainspirowały mnie do głębszego interesowania się tematem (ja i fizyka!).

To dobra książka dla ludzi, którzy chcą zrozumieć fizykę kwantową i jej cuda. Książka dla wszystkich niedowiarków energoterapii i czytania w myślach, a także dla początkujących w świecie fizyki. Fizyka to nie tylko wzory i formuły, to także magia naszego świata. A szczególnie kwantowa. To cały wszechświat niezbadanych możliwości. I wiecie co? Ja myślę, że po kwantach odkryją coś jeszcze. Może jeszcze nawet tego doczekam.

P.S. Książka została napisana w 2002 roku, a przedstawione w niej badania prowadzone były od kilkudziesięciu. Minęło kolejne 12 lat. Ciekawe do jakich wniosków doszli teraz?

„Pole” Lynne McTaggart, wyd. Czarna Owca 2014, str. 375

Jakoś w tym miesiącu dominowały niebieskie okładki ;).

wtorek, 30 czerwca 2015

Przeczytane w czerwcu. Podsumowanie.

Edit z dn. 01.07.: Jak mogłam zapomnieć o "Srebrzystych wizjach"! To na tę książkę czekałam od momentu skończenia "Morderstwa wron". Czyli rok. Moja pamięć jest w gorszym stanie niż myślałam.
"Srebrzyste wizje" to tom trzeci trylogii "Inni". Fantastyczna wizja autorki, nawiązująca do przejęcia ameryki przez białych ludzi. Tylko, że tutaj, zamiast Indian, mamy stworzenia Namid, pradawne duchy przyjmujące formy zwierząt, tak więc znajdziemy tu jakby wilkołaki, lampartołaki, wrony, wampiry (zamieniające się w dym), wieszczki krwi i wiele innych. Książka słabsza od pozostałych dwóch, ale to nieważne. Dla mnie jest zawsze cudownie czytać wszystko, co Anne Bishop napisze. Czytając jej książki, czuję się, jakbym wróciła do domu.

"Srebrzyste wizje" Anne Bishop, wyd. Initium 2015, str. 432

To jedna z dziwniejszych książek, jakie czytałam, ale co się dziwić – to w końcu Murakami. Znajdziecie tu typowe dla niego nostalgiczne nastroje, zastanawianie się nad życiem, nieco depresyjnego bohatera i dziwne wydarzenia rodem ze snu albo filmu. Czym lub kim jest tytułowa owca? Książka wciągająca, nie mogłam się oderwać choć jednocześnie ma w sobie coś niepokojącego. Takie owce nie są normalne…

„Przygoda z owcą” Haruki Murakami, wyd. MUZA SA 2011, str. 420


Kolejny tom serii, której nikomu już nie trzeba przedstawiać. Co tu dużo mówić. Nadal tak samo dobrze się czyta, autor szokuje i zaskakuje, a Starkowie giną jak domino. Ja wciąż mam nadzieję, że pan Martin lubi Aryę tak samo jak ja i poprowadzi ją do końca opowieści w miarę bezpiecznie. Jak zawsze po zakończeniu miałam chęć krzyknąć „nie w takim momencie”, ale ponieważ te książki są bardzo wyczerpujące emocjonalnie, w sumie się cieszę, że mam możliwość odpoczęcia pomiędzy jednym tomem a drugim. Jak zwykle polecam.

„Gra o tron: Nawałnica mieczy. Krew i złoto” George R. R. Martin, wyd. Zysk I S-ka 2014, str. 629



Po wyczerpującej „Nawałnicy mieczy” musiałam nieco odsapnąć i chociaż mówiłam, że nie chcę żadnego kryminału, to ostatecznie sięgnęłam po trzecią część opowieści o siostrach Sucharskich. Na szczęście to kryminał na wesoło i dosłownie na każdej stronie jest coś, co może rozśmieszyć. W porównaniu z poprzednimi częściami, ta mnie trochę nudziła i miałam wrażenie, że jest oklepana, że autorka pisze z przyzwyczajenia (a może dlatego, że podpisała kontrakt), a nie z rzeczywistej potrzeby. Niemniej jednak lektura lekka i idealna na wypoczynek.


„Do trzech razy Natalie” Olga Rudnicka, wyd. Prószyński i S-ka, wyd. 2015, str. 379

Ponieważ końcówkę miesiąca miałam bardzo męczącą, to zamiast kontynuować czytanie o imperium Komanczów, wybrałam dalszy ciąg lekkich powieści i sięgnęłam po kolejną z powieści Ireny Zarzyckiej. „Pod wiatr” to chyba pierwsza czytana przeze mnie jej książka, która na pewno nie była pisana z myślą o kilkunastoletnich pannach. Jak żadna porusza tematy miłości, żon, kochanek, pragnień i zdrad. Pani Zarzycka zawsze gdzieś tych tematów dotknęła, ale tutaj było najbardziej dosadnie to wszystko opisane (na tyle dosadnie na ile pozwalały jej czasy, w których żyła). W ogóle muszę powiedzieć, że jej powieści jak żadne inne przywołują lata dwudzieste i aż zadziwia mnie ich współczesność. Prawie się nie różnią, pominąwszy brak rozwoju technologicznego. Zabawnie jest też ujrzeć różne dawne powiedzonka lub słowa, które nadal są w użyciu. Jeszcze żadna z jej książek mnie nie zawiodła.

„Pod wiatr” Irena Zarzycka, wyd. Astrum 1992, str. 295

poniedziałek, 15 czerwca 2015

Ziemia słonych skał. Sat-Okh

Pewnego dnia rodziciel przyniósł tę oto książkę z antykwariatu i z sentymentem opowiadał, jak to czytał w dzieciństwie wszystkie książki Sat-Okh. Ja, pomimo tego, że w Indian się bawiłam (ach, to namiętne budowanie co chwila zawalających się wigwamów) oprócz wielokrotnego obejrzenia „Winetou” (książki Karola Maya nigdy nie przeczytałam), niewiele miałam z Indianami do czynienia. Trochę szkoda, bo podejrzewam, że książki Sat-Okh nieźle by moją wyobraźnię pobudziły, ale z drugiej strony może dobrze, bo wydaje mi się, że jako osoba dorosła inaczej odbierałam „Ziemię słonych skał”. Więcej z niej „wyciągnęłam”.

Sat-Okh był Indianinem zrodzonym z wodza Szewanezów i Polki, Stanisławy Supłatowicz. Przez pierwszych osiemnaście lat żył ze swoim plemieniem na terenach Kanady, a potem wraz z matką wyruszył do Polski. Jego życie jest bardzo ciekawe. W Polsce niestety trafili prosto na wojnę. Jestem ciekawa losów jego matki, bo o niej nie ma żadnych wiadomości, natomiast Sat-Okh w okolicach Kielc pomagał partyzantom, wykorzystując swoje indiańskie umiejętności. Myślę też, że to one uratowały jego życie, kiedy wyskoczył z jadącego do obozu koncentracyjnego pociągu. W późniejszym życiu pisał książki o krainie swojej młodości i propagował kulturę indiańską, występując nawet w telewizji. Czytałam, że niektórzy zarzucają mu fabrykowanie swojego pochodzenia i tak naprawdę urodził się w Rosji… Moim zdaniem mówi prawdę, wystarczy nawet spojrzeć na rysy jego twarzy. Częściowo indiańskie, częściowo słowiańskie.

W „Ziemi słonych skał” Sat-Okh przedstawia swoje dzieciństwo, to jak go przygotowywano do bycia wojownikiem, jak walczył z orłem, jak zdobywali pożywienie i jak uciekali przed białymi, którzy chcieli ich zamknąć w rezerwacie. Najbardziej ujął mnie sposób, w jaki Indianie traktowali Matkę Ziemię. Z szacunkiem i z wdzięcznością. Nie zabijali zwierząt bezmyślnie, tak nie wolno było robić. Zabijali, bo musieli przeżyć. Każdemu zwierzęciu dziękowali, że poświęciło swoje życie dla ich życia i mówili, że spotkają się w krainie, gdzie żyją wszystkie duchy ludzi, zwierząt i drzew. Jak potrzebowali kory, to poprosili brzozę, żeby im ją dała i dopiero wycięli. A co my robimy? Masowe hodowanie i zabijanie zwierząt. Czy ktoś kiedyś docenił ich życie? Nie mówię, że kiedyś było lepiej, ale myślę, że ludzie wiele w sobie zatracili.

Książka jest napisana sprawnie, a autor niesamowicie plastycznie odmalował i życie w osadzie i w puszczy. Bardzo dużo pisze o lesie, opisuje drogę, ptaki i drzewa, a tak to robi, że ani chwili się nie nudziłam, wręcz chodziłam razem z nim jego ścieżkami.

Ogromnie polecam, dużym i małym. Mam nadzieję, że te książki nie zginą, że ktoś je kiedyś wznowi.


„Ziemia słonych skał” Sat-Okh, wyd. Czytelnik 1986 (książka oryginalnie napisana w 1958), str. 185

niedziela, 31 maja 2015

Przeczytane w maju. Podsumowanie.

Miesiąc maj minął mi szybko, choć dość boleśnie, a przez to mimo wszystko mam uczucie, ze trwał za długo. Za dużo problemów, stresu, pracy... Z tej to przyczyny, kiedy około połowy miesiąca wciąż nie mogłam się zabrać za napisanie recenzji książki, którą skończyłam drugiego, albo trzeciego maja, a byłam w trakcie kończenia kolejnej, uznałam, że w tym miesiącu dam sobie spokój z recenzowaniem czegokolwiek, a na koniec maja dam jego podsumowanie. Oto ono, chronologicznie.

Książka, którą zaczęłam czytać w kwietniu, a skończyłam na początku maja, mimo to najlepiej ją pamiętam. Wiele ciekawych i wzruszających historii ludzi wyznających różne odmiany hinduizmu, lub nawet całkowicie inne religie w Indiach. To książka, która bardzo poszerza spojrzenie na ten kraj i uczy zrozumienia, choć niektóre kulty i praktyki wzbudzały we mnie dreszcze. Jak zwykle doskonały reportaż od wydawnictwa Czarne.

"Dziewięć żywotów. Na tropie świętości w Indiach" William Dalrymple, wyd. Czarne 2012, str. 304


To piękna powieść o reinkarnacji. Główny bohater, Daniel, pamięta każde swoje życie od samego początku. I choć posiada ogromną wiedzę o cyklu narodzin i dziejach świata, to w gruncie rzeczy wciąż pozostaje młodym, naiwnym, a czasami aroganckim człowiekiem, który czuje się bardzo samotny. Wiele żywotów zajmuje mu odkrycie prawdy, że nigdy nie będzie w pełni żył, jeżeli nie przestanie traktować swoich żyć jako czegoś przejściowego, a zacznie je szanować i korzystać z nich w pełni. To także opowieść o miłości przez wieki. On pamięta, ona zapomina.

"Nigdy i na zawsze" Ann Brasheres, wyd. Otwarte 2012, str. 352



Szwedzki kryminał, pełen napięcia i bla bla ;). Mam mieszane uczucia co do tej książki. Z jednej strony rzeczywiście to napięcie było, momentami nie mogłam się oderwać, ale z drugiej strasznie jednotorowy. Brakowało mi w nim przestrzeni. Lubię, jak w kryminałach jest większe tło. Sytuacja kraju, opisy problemów tamtejszego społeczeństwa, opisy pogody i wyglądu miejsca akcji… Tu takich drobiazgów brakowało. Najważniejsza akcja i dialogi z nią związane. A także myśli głównego bohatera, który ogromnie mnie irytował. Typowy przedstawiciel pokolenia leniwych pustaków, którzy tylko piją piwo, palą marihuanę i ewentualnie grają w gry komputerowe. Umysł tego człowieka mnie męczył, a słownictwo jakie nam dzięki niemu zaserwowano w tej książce… Szkoda gadać. Może kiedyś wrócę, bo sam pomysł na akcję niezły i rzeczywiście wciągał, ale na razie sobie odpocznę.

"[Geim]" Anders De La Motte, wyd. Czarna Owca 2012, str. 408

„Królewski lot” i „Wieczna młodość” Ireny Zarzyckiej. Książki tak stare, że zdjęcia okładek można znaleźć tylko na stronach antykwariatów. Szkoda, że nie wznawiane. Przez lata pisarkę znałam tylko z jednej jej książki, „Dzikuska”. Dopiero niedawno zaopatrzyłam się w inne powieści. Ogromnie ją sobie cenię. Pisze cudownie. Tak serdecznie, życzliwie i życiowo. Niesamowicie przy jej powieściach wypoczywam, wręcz czuję się, jakbym podczas ich czytania oddychała słońcem i dobrocią. Kocham takie książki. Będę wracać. 

"Królewski lot" Irena Zarzycka, wyd. Astrum 1992, str. 187
"Wieczna młodość" Irena Zarzycka, wyd. Astrum 1992, str. 239

czwartek, 30 kwietnia 2015

Głos. Anne Bishop

„Głos”. Książka tak cienka. Tak wymowna. Kupiłam to opowiadanie (króciutkie, zaledwie 61 stron) już chyba ponad dwa lata temu. I chociaż uwielbiam autorkę, to nigdy nie mogłam tej książki przeczytać. Sięgałam po nią i zaraz odkładałam. Wierzę, że każda książka ma swój czas. I tak też było z tą. Przeczytałam ją dzisiaj, biorąc „na drogę” szybko, impulsywnie. I jak zwykle autorka mnie oczarowała, sprawiła, że poczułam się, jakby ktoś mówił moim głosem, że nikt, nawet ja sama, nie opisze tak dobrze wszystkich uczuć, jakie mam w sobie, jak ta kobieta. Mam nadzieję, że Anne Bishop nigdy nie przestanie pisać. To jedyny pisarz, którego śmierci tak naprawdę się obawiam. Nie chcę, aby kiedykolwiek zamilkła i przestała tworzyć.

Ta krótka nowela nawiązuje do świata Efemery, o którym autorka opowiada w trzech powieściach – „Sebastian”, „Belladonna” i „Most marzeń”. Nie ukrywam, że akurat te powieści mi nie podeszły. Przeczytałam ”Sebastiana” i kawałek „Belladonny”. Nie podszedł mi ten cały świat, może dlatego, że złym bohaterem jest tam Pożeracz Światów, stwór okrutny i straszny. Autentycznie wywoływał we mnie strach, choć nie taki „prawdziwy”, a bardziej podskórny, niepokojący. Chyba przez to nieprzyjemnie mi się czytało i zarzuciłam niesamowity świat Efemery. Świat, który reaguje na serce człowieka i ukazuje się dla niego takim, jakim jest człowiek. Jesteś dobry i masz czyste serce? Efemera ci pomoże. Masz mroczny umysł, wyrządzasz innym krzywdę? Bądź pewny, że otrzymasz to, na co zasługujesz. Myślę, że kiedyś do tych książek wrócę i nie będzie już tak źle.

Na szczęście w „Głosie” nie ma stwora, jest za to tradycyjna u Anne Bishop opowieść o dobrych i złych ludziach, o wielkim cierpieniu i przerażającej krzywdzie, a także o miłości. Człowieka do człowieka. O ogromnym współczuciu.

Głos to imię niemej dziewczynki. Panuje zasada, że jak się jest smutnym, to trzeba upiec ciasteczko i zanieść je dziewczynce, a wtedy twój smutek minie. Pewnego dnia Nalah i jej dwie przyjaciółki są świadkami, jak wioskowi chłopcy prześladują Głos. Wtedy też na jaw wychodzi przerażająca blizna, jaką dziewczynka ma na szyi. Od tej pory Nalah dręczy los Głosu, zaczyna się zastanawiać nad panującymi zasadami Starszych. Nie chce też zanosić jej ciastek i odkrywa tajemnicę skrywaną za niby zwykłymi wypiekami. Siedem lat później porywa się na akt zmieniający życie ich wszystkich.

To opowiadanie jest tak krótkie, a tak intensywne w wyrazie… Opowiada o smutku, który każdy z nas gdzieś w sobie ma, w różnych dawkach. W świecie wykreowanym przez Anne Bishop istnieje świątynia, do której można przyjść i w rytmie gongów i dzwonów wykrzyczeć swój smutek, aż następuje oczyszczenie. Pewnie niejednemu by się takie rozwiązanie przydało. Po raz kolejny także spotykamy się z tematem seksualnego wykorzystywania kobiet i psychicznej przemocy. Podczas lektury po raz pierwszy przyszło mi do głowy, czy samej autorki takie coś kiedyś nie spotkało, gdyż jest to temat często przez nią poruszany, praktycznie w każdej jej powieści – również tutaj. Warto jednak zaznaczyć, że nigdy nie pisze tego z punktu widzenia ofiary, a zawsze oczami innych bohaterów. I zawsze występuje motyw ukarania sprawcy, a także uzdrowienie osoby skrzywdzonej.

Uwielbiam tę autorkę, ponieważ jest niesamowicie emocjonalna i łączy magię z pozornie zwykłym życiem. Zawsze też przemawia językiem serca, czy to jest smutne, gniewne, czy szczęśliwe. Cudowna pisarka i takie samo opowiadanie. W tym wydaniu, poza „Głosem” znajduje się również dość spory fragment pierwszego tomu „Innych”, książki już przeze mnie czytanej i tutaj recenzowanej. Piątego czerwca wychodzi trzeci tom i nawet nie wiecie jak bardzo na niego czekam. Jak zwykle polecam.

„Głos” Anne Bishop, wyd. Initium 2013, str. 110

czwartek, 23 kwietnia 2015

Kim. Rudyard Kipling

Ostatnio znowu mam fazę na Indie, tym razem chyba najdłuższą ze wszystkich. W swoim „kręceniu się po temacie” natrafiłam na nazwisko Kiplinga i uświadomiłam sobie, że chociaż „Księgę Dżungli” znam, to nigdy jej w oryginale nie czytałam. Jako dzieciak miałam jedynie disneyowskie wydanie, ale wiadomo ile się wtedy treści traci, ważniejsze są obrazki. Przeczytałam skróconą biografię autora i postanowiłam zacząć poznawać jego książki od „Kima”, uznawaną za jego najwybitniejsze dzieło.

Jako, że recenzuję książki od kilku lat (choć zawsze traktuję to słowo z przymrużeniem oka; nie uważam się za profesjonalistę) mam nawyk myślenia o recenzji już w trakcie czytania danej książki. Robię to całkowicie mimo woli. I czytając „Kima”, zastanawiałam się, jak mam później opowiedzieć o tej książce, bo nie jest o niczym konkretnym. Nie ma typowego środka ciężkości dla większości powieści. I potem mnie olśniło. To powieść drogi. Kim i jego buddyjski mnich wędrują po Indiach w poszukiwaniu świętej rzeki, która zmywa wszystkie grzechy. Ale nie tylko, to także powieść o doświadczaniu życia. Kim jest nastoletnim chłopcem, synem sahiba, czyli anglika i hinduski. Oboje rodziców stracił bardzo młodo, wychował się właściwie na ulicy. Dzięki wysokiej inteligencji, bystrości i sprytowi świetnie sobie na świecie radzi i zdawałoby się, że nic więcej mu nie potrzeba. Aż pewnego dnia zostaje użyty w Wielkiej Grze, poznaje pułk swojego ojca, zostaje wysłany do drogiej szkoły i… jest szkolony na szpiega. Losy chłopca doprawdy są niesamowite, a zwykłe życie miesza się z przepowiednią zostawioną mu przez ojca.

Rudyard Kipling oddał Indie z całą ich intensywnością kulturową, gdzie mieszają się ludzie z różnych kast i wyznań, gdzie przesądy i wiejskie gusła wygrywają z nauką, ludzie są chytrzy, chciwi sprytni, ale tez dobrzy, życzliwi, chętni do pomocy, nakarmienia biednego człowieka. Mądrzy i głupi. Kim zwiedza Indie dosłownie na przestrzał, od gorącego Bombaju aż do zimnych szczytów Himalajów. Kipling musiał być doskonałym obserwatorem ludzi, gdyż każda opisywana przez niego scena jest niezwykle żywa i prawdziwa, a ludzkie charaktery i zwyczaje oddane z całą przenikliwością. Mam wrażenie, że w tej książce dostajemy prawdziwe i sprawiedliwie opisane Indie tamtego okresu (koniec XIX wieku). Nie wyczuwałam w nim (w autorze) spojrzenia osoby z zewnątrz, która mimo wszystko ocenia i porównuje do swojego świata. Kipling urodził się w Indiach, a potem jako młody dorosły człowiek do nich wrócił. To jego kraj, chociaż jest anglikiem. Zresztą, da się wyczuć, że zna obie strony, zarówno angielską jak i indyjską.

Moim ulubionym wątkiem tej powieści jest podróż Kima ze starym mnichem buddyjskim. Miłość chłopca do starszego człowieka, to jak go bezwarunkowo natychmiast pokochał, jak go później słuchał, jak się od niego uczył i go wspierał. To podróż przez życie, przez rozwój człowieka. Ukazuje życzliwość, miłość, cierpliwość i wdzięczność.

Wielokrotnie się śmiałam w czasie czytania. Kipling w jednym zdaniu potrafił z czegoś lekko zakpić czy ukazać dowcipną stronę danej sytuacji, a wszystko to bez żadnej złości i nienawiści. Spokojnie toczy swoją powieść, opowiada, przedstawia i sprawia, że aż samemu chce się zwiedzić Indie na piechotę. (Czasami można by sobie pozwolić na te-rain).

Bardzo mnie też ujął tłumacz, pan Józef Birkenmajer. Tak jak raczej nigdy nie zwracam uwagi na osobę tłumacza, tak tutaj doceniłam jego spokój i życzliwość. Myślę, że swoim tłumaczeniem również wspomógł tę powieść i dobrze do niej pasował.

Bardzo dobra, ciepła książka. I mówię „dobra” zarówno pod względem kunsztu pisarza, jak i odczuć, jakie we mnie wzbudzała. Dużo mi dała. Szkoda, że takich powieści się w Polsce nie wznawia. Mój egzemplarz rozpadł mi się na kilka części w trakcie przewracania stron.

„Kim” Rudyard Kipling, wyd. Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza 1987, str. 307


P.S Zdjęcie okładki należy do jakiegoś zagranicznego wydania audiobooka. Daję, bo ładne, a dobrego zdjęcia mojego wydania nie mogłam znaleźć.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...