„Gwiazd naszych wina” to jedna z tych książek, które
obiegają świat wzdłuż i wszerz, natychmiast się robi na ich podstawie film,
milion gadżetów, a nastoletnie dusze przeżywają rozterki bohaterów, jakby to
było ich własne życie (a nawet lepsze – bo właśnie nie ich). Natomiast,
wyróżnia ją jedno. Jest niebanalna.
Hazel Grace i Augustus żyją w świecie, gdzie codziennie
łyka się garść proszków, regularnie odwiedza szpital, chodzi na grupę wsparcia
(dokładnie w sercu Chrystusa), a większość znajomych albo nie żyje, albo
brakuje im jakiejś części ciała. Macie rację, ten opis jest pół poważny, a pół
zabawny, ale właśnie taka jest ta książka.
Autor w przepiękny, oryginalny sposób podszedł do tematu
chorowania na raka. To, co zwykle jest tak okropne, co wywołuje tyle
cierpienia, tutaj oddał z niesamowitą dozą delikatności, życiowości i zdrowego
dystansu. Pokazał, żeby żyć do końca, najlepiej jak się da, nawet jeżeli koniec
jest już bliski. I dał chyba najważniejszą lekcję życia – posiadamy niesamowity
dar, a jest nim poczucie humoru.
Nie zliczę, ile razy się śmiałam podczas tej lektury, a
jeszcze częściej śmiałam się, mając łzy w oczach. Dawno tak często nie płakałam
w trakcie jednej książki. Podziwiam dzielność tych dwojga młodych ludzi, którzy
w miłości do siebie odnaleźli sposób na życie. Wszyscy kiedyś umrzemy. Oni
znają przybliżony termin. I wykorzystują im pozostały czas najlepiej, jak
potrafią.
Chociaż jest to książka dla nastolatek, to wiem, że czyta
ją wielu dorosłych i tak powinno być. To książka dla każdego. Wzbudza
niesamowitą ilość uczuć, oswaja z wieloma trudnymi tematami. Wierzę, że wielu
ludziom pomogła.
„Gwiazd naszych wina” John Green, wyd. Bukowy Las 2014,
str. 320
P.S Naprawdę uważam tę książkę, za bardzo piękną i ważną, ale zupełnie nie wiem dlaczego, ciągle o niej zapominam. Przeczytałam ją ze dwa, albo więcej tygodni temu i dopiero niedawno przypomniało mi się, że jej nie zrecenzowałam. A film usiłowałam oglądać, ale wiedząc, co będzie się działo, zwyczajnie mnie nudził. Nie wzbudził tej fascynacji, chęci oglądania dalej. Niemniej jednak, tych kilkanaście pierwszych minut bardzo wiernie odwzorowywało książkę.
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńŚwietna recenzja, a co do filmu - ja najpierw obejrzałam film, a dopiero później przeczytałam książkę. Film jak dla mnie genialny, jak i sama powieść. Podczas oglądania filmu płakałam przez prawie cały czas, czyli częściej niż podczas czytania książki. Może było to spowodowane tym, że wiedziałam co się stanie, a może tym, że większe uczucia wzbudza w nas widok czyichś łez, emocji? Oczywiście polecam, może za drugim podejściem przekonasz się do wersji filmowej. Mam nadzieję, że tak.
OdpowiedzUsuńOpowiedziałaś to samo, co ja na temat książki :). Dzięki książce wiedziałam, co dalej będzie, więc film już nie wywierał tak silnych wrażeń.
UsuńZ jednej strony tak, masz rację, aczkolwiek i tak myślę, że to film wywiera na mnie większe emocje :)
UsuńNo proszę, widzę, że i ty sięgnęłaś po Greena. ;) To już chyba tylko ja zostałam. Muszę sprawdzić, czym się wszyscy zachwycacie, choć przed taką tematyką na ogół uciekam. ;)
OdpowiedzUsuńWłaśnie im więcej czasu od lektury upływa, tym mam coraz bardziej mieszane uczucia ;). A po tę książkę sięgnęłam po wielce entuzjastycznej recenzji jakiejś amerykańskiej vlogerki. Tak o tym opowiadała, że MUSIAŁAM przeczytać :).
UsuńO, może podasz link? ;) Polska blogosfera jest tak rozległa, że w zasadzie nigdy nie mam czasu na poszukiwania inspirujących obcojęzycznych blogerek. ;)
UsuńChciałabym, ale zupełnie nie pamiętam jej imienia. Trafiłam na nią przypadkiem, obejrzałam kilka filmików i poleciałam dalej :(. I jest kosmetyczną vlogerką, a o książkach zwykle nie opowiada ^^.
UsuńJa właśnie zakupiłam dzisiaj tę książkę, mam nadzieję, że również spodoba mi się lektura, skoro większość osób ją tak właśnie zachwala :)
OdpowiedzUsuńHm, w pewnym sensie człowiek musiałby być bez serca, żeby mu się ta książka nie spodobała... Ma coś w sobie, w sensie emocjonalnym.
Usuń