Ponieważ w listopadzie się obijałam i odkładałam
napisanie recenzji kolejnej przeczytanej książki, wyszło na to, że nie
zrecenzowałam aż kilku. Do tego, chociaż postanowiłam napisać ten post wczoraj,
aby jeszcze zmieścić listopad w listopadzie, również nie zdołałam tego zrobić, „nie
wyszło”. Także, post spóźniony, daję już w grudniu. (Na szczęście pierwszego, a
nie np. dziesiątego).
Książka, którą przeczytałam zaraz po premierze, bo na
tejże premierze (i spotkaniu z autorką!) ją kupiłam. Natomiast zupełnie nie
wiem czemu nie mogłam się przemóc, żeby ją w pełni zrecenzować. Może dlatego,
że nie zrobiła mi tego czegoś, co robiły poprzednie książki Lisy See. Ta jest
nadzwyczaj łagodna, tylko trochę bolesna i bardzo prosto napisana. Nie to, że
czyta się ją jak prościutki i leciutki romans paranormalny, ale jednak nie jest
aż tak skomplikowana i intensywna w wyrazie jak poprzednie książki, które
czytałam. Ale nadal fantastycznie wciąga, po odłożeniu książki myśli się o jej
bohaterach, a na koniec pozostaje satysfakcjonujące uczucie, że poznało się
kolejny fragment chińskiej historii. Ogólnie do polecenia.
W listopadzie nadzwyczajnie mnie wzięło na lektury
lekkie, rozrywkowe i relaksujące. „Akademię” chciałam od jakiegoś czasu
przeczytać, bo pochłonęłam inną, „sukubią”, serię tej autorki i mocno za nią
tęsknię, ale jednak „Akademia” to nie to samo. Napisana dla młodszego
czytelnika, to znaczy dla nastolatków, podczas gdy Sukub jest skierowany dla
dorosłych kobiet. I widać to w języku i stylu powieści, w problemach bohaterów,
itd. Do tego najpierw oglądałam film i muszę przyznać, że został wykonany
niesamowicie dokładnie. Tak, że w książce nic nie było dla mnie nowe, czułam
się jakbym go ponownie oglądała. A aż tak super nie jest, więc troszkę się
wynudziłam. Mam jeszcze tom drugi, spróbuję z nim. Jeżeli i on mi nie
podejdzie, to chyba podziękuję.
Jak już wyżej powiedziałam, miesiąc listopad oznaczał dla
mnie mnóstwo ogrzewania się i poprawiania sobie humoru, a nie ma nic lepszego
niż „Jeżycjada” pani Musierowicz. W poprzednim poście macie recenzję najnowszej
części „Wnuczka do orzechów”. „Opium w rosole” było przeczytane chyba w
oczekiwaniu na „Wnuczkę” i idealnie wpasowało się w moją potrzebę ciepła. To
jedna z części, które najlepiej oddają wspaniałą pokrzepiającą atmosferę „Jeżycjady”.
I nawet nie chcę się rozpisywać o treści. Tu chodzi o to, co się czuje w czasie
czytania. Polecam ogromnie.
Druga część trylogii „Drżenie”, również niedawno przeze
mnie opisywanej. Ktoś w komentarzu powiedział, że pozostałe dwie części nie są
aż tak dobre jak część pierwsza. Muszę powiedzieć, że tego nie odczuwam. Jestem
teraz w trakcie części trzeciej „Ukojenie” i są tak samo cudownie napisane,
wciągające i ach. Więcej treści jest poświęcone innym bohaterom, nie tylko
Samowi i Grace, ale to mi się podoba. Dostali swoją najcudowniejszą część
pierwszą, która jest czystą magią i teraz mogą ustąpić trochę miejsca innym
postaciom. Bardzo podoba mi się Isabel i rozwój jej postaci, Cole też jest
nietuzinkowy. W ogóle podoba mi się, że autorka postawiła na rozwój, a nie odgrzewanie
kotletów. Cała seria zasługuje na wszelkiej masy komplementy, nie mogę się jej
nachwalić wystarczająco. Podobno miał być film. I co? Nic nie słychać. "Drżenie", "Niepokój" i "Ukojenie" polecam nawet z wykrzyknikami ;).
Podczytywałam też troszkę „Anglicy i inne eseje” Orwella,
które owszem, są bardzo ciekawe, acz dotyczą już ewidentnie innej epoki. Mimo
wszystko postawiłam na ocieplanie się i dlatego nie zostałam przy nich do
końca. Ale wrócę, bo warto przeczytać.
A Wam jak minął listopad?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz