poniedziałek, 1 grudnia 2014

Recenzje zebrane.

Ponieważ w listopadzie się obijałam i odkładałam napisanie recenzji kolejnej przeczytanej książki, wyszło na to, że nie zrecenzowałam aż kilku. Do tego, chociaż postanowiłam napisać ten post wczoraj, aby jeszcze zmieścić listopad w listopadzie, również nie zdołałam tego zrobić, „nie wyszło”. Także, post spóźniony, daję już w grudniu. (Na szczęście pierwszego, a nie np. dziesiątego).

Książka, którą przeczytałam zaraz po premierze, bo na tejże premierze (i spotkaniu z autorką!) ją kupiłam. Natomiast zupełnie nie wiem czemu nie mogłam się przemóc, żeby ją w pełni zrecenzować. Może dlatego, że nie zrobiła mi tego czegoś, co robiły poprzednie książki Lisy See. Ta jest nadzwyczaj łagodna, tylko trochę bolesna i bardzo prosto napisana. Nie to, że czyta się ją jak prościutki i leciutki romans paranormalny, ale jednak nie jest aż tak skomplikowana i intensywna w wyrazie jak poprzednie książki, które czytałam. Ale nadal fantastycznie wciąga, po odłożeniu książki myśli się o jej bohaterach, a na koniec pozostaje satysfakcjonujące uczucie, że poznało się kolejny fragment chińskiej historii. Ogólnie do polecenia.

W listopadzie nadzwyczajnie mnie wzięło na lektury lekkie, rozrywkowe i relaksujące. „Akademię” chciałam od jakiegoś czasu przeczytać, bo pochłonęłam inną, „sukubią”, serię tej autorki i mocno za nią tęsknię, ale jednak „Akademia” to nie to samo. Napisana dla młodszego czytelnika, to znaczy dla nastolatków, podczas gdy Sukub jest skierowany dla dorosłych kobiet. I widać to w języku i stylu powieści, w problemach bohaterów, itd. Do tego najpierw oglądałam film i muszę przyznać, że został wykonany niesamowicie dokładnie. Tak, że w książce nic nie było dla mnie nowe, czułam się jakbym go ponownie oglądała. A aż tak super nie jest, więc troszkę się wynudziłam. Mam jeszcze tom drugi, spróbuję z nim. Jeżeli i on mi nie podejdzie, to chyba podziękuję.

Jak już wyżej powiedziałam, miesiąc listopad oznaczał dla mnie mnóstwo ogrzewania się i poprawiania sobie humoru, a nie ma nic lepszego niż „Jeżycjada” pani Musierowicz. W poprzednim poście macie recenzję najnowszej części „Wnuczka do orzechów”. „Opium w rosole” było przeczytane chyba w oczekiwaniu na „Wnuczkę” i idealnie wpasowało się w moją potrzebę ciepła. To jedna z części, które najlepiej oddają wspaniałą pokrzepiającą atmosferę „Jeżycjady”. I nawet nie chcę się rozpisywać o treści. Tu chodzi o to, co się czuje w czasie czytania. Polecam ogromnie.

 Druga część trylogii „Drżenie”, również niedawno przeze mnie opisywanej. Ktoś w komentarzu powiedział, że pozostałe dwie części nie są aż tak dobre jak część pierwsza. Muszę powiedzieć, że tego nie odczuwam. Jestem teraz w trakcie części trzeciej „Ukojenie” i są tak samo cudownie napisane, wciągające i ach. Więcej treści jest poświęcone innym bohaterom, nie tylko Samowi i Grace, ale to mi się podoba. Dostali swoją najcudowniejszą część pierwszą, która jest czystą magią i teraz mogą ustąpić trochę miejsca innym postaciom. Bardzo podoba mi się Isabel i rozwój jej postaci, Cole też jest nietuzinkowy. W ogóle podoba mi się, że autorka postawiła na rozwój, a nie odgrzewanie kotletów. Cała seria zasługuje na wszelkiej masy komplementy, nie mogę się jej nachwalić wystarczająco. Podobno miał być film. I co? Nic nie słychać. "Drżenie", "Niepokój" i "Ukojenie" polecam nawet z wykrzyknikami ;).

Podczytywałam też troszkę „Anglicy i inne eseje” Orwella, które owszem, są bardzo ciekawe, acz dotyczą już ewidentnie innej epoki. Mimo wszystko postawiłam na ocieplanie się i dlatego nie zostałam przy nich do końca. Ale wrócę, bo warto przeczytać.

A Wam jak minął listopad?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...