poniedziałek, 29 lutego 2016

Przeczytane w lutym. Podsumowanie

Czytelniczo to był bardzo udany miesiąc. Trochę czułam się, jakbym wróciła do korzeni. Do tego, kim jestem naprawdę. Może to tylko złudzenie, bo jestem wieloma rzeczami i w związku z tym czytam wiele książek z przeróżnych gatunków, które to reflektują, ale w tym miesiącu czułam się, jakbym wróciła do tego rodzaju książek, który lubię najbardziej. Czyli głównie do magii. Fantastyka w moim życiu przeżywa renesans, a już myślałam, że się z nią pożegnam na dobre. Tak samo jak miłość. I chociaż były to pozycje lekkie i w oczach niektórych bezwartościowe, to ja bawiłam się przy nich przednio, wypoczywając wśród śmiechu i pozytywnych emocji. Trochę było też refleksji i smutku, ale obie te strony pięknie się uzupełniały.

Z początku myślałam, że autorka zmieniła jedynie płeć postaci i to tylko tych głównych, czyli z Belli zrobiła Beau, a z Edwarda Edythe, ale zmieniła o wiele więcej. Nie tylko płeć prawie wszystkich postaci, co było dosyć dziwne i do niektórych zmian przez całą książkę nie mogłam się przyzwyczaić (Alice jako Archie), ale również niektóre fragmenty, a w szczególności zakończenie. Bardzo się cieszę, że mnie zaskoczyła i to pozytywnie. Niestety nic więcej nie powiem, bo nie chcę przyszłym czytelnikom psuć zabawy.
Pełna recenzja tutaj.

„Życie i śmierć” Stephenie Meyer, wyd. Dolnośląskie 2016, str. 417



"Siostry” jest książką opartą na faktach autentycznych. Przedstawia historię trzech sióstr, które wraz z rodzicami przed wojną żyły w Wilnie. Kiedy wybucha wojna, ich ojciec zostaje im odebrany, a one z matką są wysłane na ciężkie prace do kołchozów w Kazachstanie. Tam tracą matkę, ale one przeżywają i po układzie Sikorski-Majski zawartym w 1941 roku zostają zwolnione. Tak rozpoczyna się ich tułaczka, w czasie której zostają rozdzielone, a los prowadzi każdą w inną stronę.
Pełna recenzja tutaj.

„Siostry” Agnieszka Lewandowska-Kąkol, wyd. Fronda 2016, str. 208


Swojego czasu często tę książkę widziałam i nigdy nie spodziewałam się, że ją przeczytam. Okładka bardzo dobrze odzwierciedla treść, czyli pokazuje, że w środku znajdziemy paranormalny romans i jeszcze kilka miesięcy temu omijałam ją szerokim łukiem. W lutym zaś coś mnie podkusiło i przeczytałam fragment, aby zobaczyć „co jest w środku” i przepadłam.
Autorka zamiast wampirów i wilkołaków proponuje nam kosmitów (tak, nie przesłyszeliście się), szczególnie jednego – Daemona, który pomimo tego mrocznego imienia jest dobrym kosmitą ze zniszczonej planety Lux, który przybył z rodziną na Ziemię, aby się uratować i teraz musi tu walczyć z Arumianami, którzy zawzięcie ścigają Luksjan. Oczywiście Daemon zakochuje się w ludzkiej dziewczynie Katy, która sprawia, że jego świat drży w posadach. Narracja książki jest prowadzona z punktu widzenia Katy i nie wiem dlaczego to opisałam tak, jakby to Daemon był narratorem. Nieważne. Książkę polecam, bardzo przy niej wypoczęłam co chwilę chichocząc. Uwielbiam jak para głównych bohaterów ciągle sobie dogryza i udają, że się nie kochają, choć nie mogą bez siebie żyć ;). Dobra książka na zły dzień. Niesamowicie wciąga i czyta się błyskawicznie.

„Lux: Obsydian” Jennifer L. Armentrout, wyd. Filia 2014, str. 442

Pomimo tego, że to książka dla nastolatków i „młodych dorosłych”, to jest naprawdę mocna. Nie mogłam się z niej otrząsnąć i przez tydzień nie sięgnęłam po żadną inną książkę. Tak naprawdę nie wiem, czemu aż tak na mnie wpłynęła, bo nie dzieje się tam nic (czyt. drastycznego lub wstrząsającego), czego byśmy nie znali z innych powieści, czy to kryminalnych czy psychologicznych, ale jakoś bardzo tę książkę odczułam, zapadła we mnie i wciąż, kiedy o niej myślę, czuję jej moc. Z utęsknieniem czekam na kolejny tom, pt. „Dzika krew”, choć z drugiej strony paradoksalnie cieszę się, że będzie za jakiś czas, bo muszę odpocząć.
Pełna recenzja tutaj.

„Zła krew” Sally Green, wyd. Uroboros 2014, str. 397

Zawsze jak czytam kolejne tomy serii to mam o nich coraz mniej i mniej do powiedzenia i „Uczta dla wron” nie jest wyjątkiem. Może tylko tyle powiem, że nic się tutaj nie dzieje, wręcz ledwo dobrnęłam do końca. Książkę uratował tylko warsztat autora, choć jak wymieniał piętnastu różnych rycerzy, którzy przybyli do zamku i opisuje ich nazwiska, herby i kto z kim kiedy się znał czy kłócił, to słabo mi się robiło i czym prędzej wzrokiem szłam do końca tej litanii. Ci bohaterowie, którzy najbardziej mnie interesują byli prawie nieobecni, a za to mogliśmy poznać jakichś nudziarzy z nad morza (autor tak przynudzał, że nawet nie pamiętam skąd są i jak się nazywają). Mam nadzieję, że to dokądś prowadzi, że zrobią jakiś przewrót w królestwie bo takiego bezsensu nie zdzierżę. Malutko było Aryi, choć dobrze, że w ogóle była. Ona ma jakąś inną drogę i nie mogę się doczekać, kiedy się dowiem wreszcie, po co ją spotykają te wszystkie rzeczy. Czyżby to ona miała kiedyś odbudować Winterfell? Podejrzewam, że na razie los prowadzi ją do Daenerys, choć kto wie. Tyrion tak się ukrył przed Lannisterami, że całkowicie zniknął z kart powieści. Bez niego chyba nie warto tego czytać.
Mam nadzieję, że drugi tom „Uczty dla wron” będzie lepszy (i że Cersei dostanie po dupie, a Jamiego spotka coś fajnego. Na razie bardzo go polubiłam). No i że Brienne nie spotka śmierć. Choć autor lubi zabijać dobrych bohaterów, więc pewnie kiedyś czeka ją smutny koniec. Tyle.

„Uczta dla wron. Część 1. Cienie śmierci” R. R. Martin, wyd. Zysk i S-ka 2015, str. 480

Kiedyś obejrzałam film na podstawie tej książki i bardzo zapadł mi w pamięć. Od tamtej pory chciałam książkę przeczytać i choć upłynęło już kilka lat, to przy ostatnim pobycie w bibliotece sama wpadła mi w ręce. Narracja jest prowadzona za pomocą listów Charliego do nieznanego nam bliżej przyjaciela, ale efekt jest taki, jakby Charlie pisał do nas. Charlie ma piętnaście lat, zaraz szesnaście i właśnie zaczyna pierwszą klasę liceum. Jest bardzo nieśmiały, mocno wyizolowany i trochę zagubiony. Wszystko się zmienia kiedy poznaje Patricka i Sam, przyrodnie rodzeństwo z ostatniej klasy. Dla nich to ostatni rok. Wprowadzają Charliego w świat nowych doświadczeń, trochę prowadzą go za rękę, a trochę popychają, aby sam stawiał pierwsze kroki. Charlie dowiaduje się wiele na temat ludzi, przyjaźni, seksu, miłości, narkotyków, odmienności we wszelkiej postaci i siebie samego.

To piękna powieść, myślę, że kluczowa dla niektórych młodych osób w wieku Charliego, nie wiem czy kultowa, ale ja w wieku bohatera za taką bym ją uznała. Autor przeprowadza młodych ludzi (personifikując ich w postaci Charliego) przez wiele trudnych i delikatnych zagadnień wieku dojrzewania. Ale nie jest to tylko powieść dla nastolatków. To po prostu piękna i wzruszająca książka o dojrzewającym człowieku. Czytając ją, czułam się, jakbym odnalazła moją „wewnętrzną nastolatkę” i na powrót doświadczała tego dziwnego postrzegania świata, jaki ma się w tym wieku. Wszystko jest wyostrzone, wyobraźnia szaleje, nasze uczucia są przerysowane choć wydają się najważniejsze na świecie. Czujemy się samotni, choć tak bardzo pragniemy jedności. Wielokrotnie łapałam się na tym, że myśli Charliego odzwierciedlały moje myśli z tamtego okresu.

Momentami miałam cyniczne wrażenie, że książka została napisana na zamówienie (w oryginale wydało ją wydawnictwo MTV Books), że autor poruszył wszystkie możliwe problemy na 217 stronach, począwszy od zwykłego zauroczenia i przyjaźni, przez branie narkotyków, palenie, picie, do relacji gejowskich, gwałtu i molestowania seksualnego. Tak jakby chciano w tej książce streścić wszystko, co może spotkać młodą osobę i jak ma ona sobie z tym poradzić, bądź czego się wystrzegać. Niemniej jednak dobrze obrazuje czasami tragiczne życie nastolatków, a dodatkowo jest naprawdę pięknie i wzruszająco napisana. Charlie jest cudownym, inteligentnym i wrażliwym człowiekiem, który zabierze was w swój pierwszy rok w liceum. To kolejka, po której się wymiotuje, a potem chce wsiąść jeszcze raz.

„Charlie” Stephen Chbosky, wyd. Remi 2014, str. 217

Na początku myślałam, że to powieść YA o dziewczynie, która urodziła się ze skrzydłami niczym anioł. Jednak w trakcie czytania okazało się, że to przepiękna powieść z gatunku surrealizmu magicznego, bardziej dla dorosłych, którzy lepiej zrozumieją pewne rzeczy opisywane przez autorkę.

Powieść o zagubieniu w miłości, o tym jak czasami jest bardziej klątwą niż błogosławieństwem, a także o życiu. Poplątanym, pogmatwanym, o losie, który przędzie swoje nici, a nasze życia, a my nie mamy nic do gadania.

Znam blogerkę, która napisałaby o tej książce oddając jej esencję w kilku słowach i złożyłaby hołd tym odrobinom magii przenikającym karty powieści. Ja tak nie umiem opowiadać, ale zdradzę wam, że spotkacie tutaj między innymi: dziewczynkę, która zamieniła się w kanarka, kobietę, która w zapachach czuje najskrytsze emocje i tym samym odczytuje każdego człowieka, kilka rodzinnych duchów, no i dziewczynę, która urodziła się ze skrzydłami anioła. To zaklęta powieść, taka w której drobinki kurzu widoczne w promieniach słońca to tak naprawdę drobinki magii, a chleba nie można piec mając depresję, bo później po zjedzeniu ludzie będą płakać.

Chciałabym, aby tę książkę wydano po polsku. Jest warta tego, aby więcej ludzi ją poznało i odczuło niesamowity dar autorki do tworzenia magii w codziennym życiu. Niby świat wygląda jak nasz, a jednak nie. Leslye Walton stworzyła wspaniałą alegorię dla codziennych trudów, smutków i przeżyć, szczególnie tych pochodzących z miłości.

„The strange and beautiful sorrows of Ava Lavender” wyd. Walker Books 2014, str. 300

UPDATE: Okazuje się, że ta książka została wydana (dzisiaj, 2 marca) przez wydawnictwo SQN, pod tytułem "Osobliwe i cudowne przypadki Avy Lavender". Wiem, że moja recenzja jest do kitu, ale gorąco tę książkę polecam :). Tutaj LINK do niej na stronie wydawnictwa.

wtorek, 16 lutego 2016

Zła krew. Sally Green

Ta książka złamała mi serce i wciąż mam po niej kaca. To najsilniejsze uczucia, jakie po niej mam i tak najszybciej można by określić to, co ze mną zrobiła. Ale od początku.

Znalazłam tę książkę w labiryntach Internetu, po którym często krążę, poszukując kolejnych książek, bez których moje życie nie będzie miało sensu. I tak oto znalazłam „Złą krew” Sally Green. Powieść niby dla młodzieży. Powieść o magii. Czarnej i białej. O młodym… półkodzie. Tak jest nazywany Nathan. Ciężko powiedzieć o nim czarodziej, bo nie jest cały biały. Ciężko powiedzieć czarownik, bo nie jest cały czarny. Jest nieokreślony i od lat Rada usiłuje go przyporządkować. Czy może raczej podporządkować. Ojcem Nathana jest najgroźniejszy czarownik ostatnich czasów. Marcus jest najbardziej czarny ze wszystkich czarnych. Czy jego syn jest taki sam? Czy może wrodził się w białą matkę? Rada udaje, że chcą mu pomóc… choć nie. Nigdy nie kryli się z tym, że chronią społeczność białych przed Nathanem. Otaczają go tyloma zakazami i nakazami, że chłopiec żyje jak w więzieniu. Do tego jest szykanowany i bity przez swoich rówieśników, białych, nadmienię. A potem pewnego dnia zostaje zabrany z domu i zamykają go w klatce. Jest poddawany torturom, nieustannie kontrolowany. Biali czarodzieje…? Auć.

Czy muszę jeszcze mówić, że kocham tę powieść? W zasadzie im dalej od jej przeczytania, tym coraz silniejsze są moje uczucia i strasznie żałuję, że ta książka nie była głośniejsza. Autorka stworzyła cudo. Powieść dla nastolatków i dla dorosłych na dobrą sprawę. Powieść w której nic nie jest białe i czarne. Pokazuje obmierzłość białych. Mówią, że piekło jest brukowane dobrymi intencjami i tutaj mamy dokładne tego odzwierciedlenie. Biali chcą być tak czyści i prawi, że przekraczają wszelkie granice. Tak naprawdę są uzurpatorami, którzy przywłaszczyli sobie prawo kierowania światem magii. Obłudnymi zasadami tworzą dla Nathana coraz ciaśniejsze więzienie, aż pewnego dnia faktycznie go zamykają, chcą go wykorzystać dla własnych celów.
A czarni? Czy są źli? Owszem, są. Nie cenią tak bardzo ludzkiego życia. Są nadmiernie agresywni, nie kontrolują swoich emocji, często ich rodziny się rozpadają, bo ktoś zabił swoją drugą połowę, czy teściową. Ci ludzie są czarni, bo poddają się za silnym emocjom i nie chcą sami sobie postawić barier, które uczynią z nich lepszych ludzi. Ale oni przynajmniej nie kryją się z tym, jacy są. Zdają się być bardziej prawdziwi, niż biali. Nathan ma coraz większy dylemat, nie wie kim jest, ani kim chce być. A Rada sama pcha go w stronę ojca…

Jestem zachwycona mrokiem tej powieści. Może to dziwnie brzmi, ale inaczej tego nie ujmę. Rzadko się spotyka książki dla młodzieży, które nie oszczędzają czytelnika. Miałam łzy w oczach, kiedy czytałam o torturach Nathana. Razem z nim dojrzałam i przeszłam przemianę. Z dzieciaka nagle wyrósł na dwudziestokilkuletniego mężczyznę, choć faktycznie wciąż miał niecałe siedemnaście lat. Dawno nie spotkałam tak dobrze napisanej powieści Young Adult. Pozbawionej tego całego lukru i śliczności. To brutalna, bolesna książka. Bardziej o tym, jacy są ludzie, niż o samej magii. Nie uświadczymy tu różdżek i zaklęć po łacinie. Są amagowie, czyli nasz świat, no i są biali oraz czarni. Każdy ma jakiś dar, słabszy bądź silniejszy. Czarni mogą zdobyć moc drugiego czarodzieja poprzez zjedzenie jego serca. Dlatego Marcus jest najpotężniejszy. Zjadł wiele serc. Nathan nie chce być taki, jak ojciec. Ale czy ma inne wyjście? Czy biali sami sobie nie tworzą potwora? Czasem miałam wrażenie, że biali nienawidzą czarnych bo im zazdroszczą. Mocy i wolności, choć sami się nigdy do tego nie przyznają.

Nie mogę się doczekać tomu drugiego „Dzika krew”. Początkowo chciałam napisać, że nie mogę znaleźć daty premiery i jeżeli będę bardzo tęskniła, to w końcu sięgnę po wersję oryginalną, ale pani z wydawnictwa mi odpisała, także wszyscy możecie poznać datę premiery „Dzikiej krwi”: 13 kwietnia. To już niedługo! I prawie na moje urodziny.

Polecam tę powieść wielbicielom magii. Myślę, że wasze serce zatrzepoce.


„Zła krew” Sally Green, wyd. Uroboros 2014, str. 397

poniedziałek, 15 lutego 2016

Siostry. Kresy. Zsyłka. Wielki świat. Agnieszka Lewandowska-Kąkol

Kiedyś moja wiedza na temat historii Polski, wojny, czy o Kresach była znikoma, prawie żadna. Teraz też jest jeszcze mała, ale takie książki jak „Siostry” pomagają lepiej mi poznać nasze dzieje. I robią to w przystępny, ciekawy sposób, bo opowiadają o ludziach, ich przeżyciach i doświadczeniach, a nie tylko podają listę suchych dat, których ja osobiście nie umiem spamiętać. Historia przedstawiana w taki sposób, jak to robią szkolne podręczniki, nie ma dla mnie znaczenia. Historia ludzi, którzy kiedyś żyli, bądź żyją do tej pory wyciska z oczu łzy i zapada w serce. A tym samym mocniej ją zapamiętuję.

„Siostry” jest książką opartą na faktach autentycznych. Przedstawia historię trzech sióstr, które wraz z rodzicami przed wojną żyły w Wilnie. Kiedy wybucha wojna, ich ojciec zostaje im odebrany, a one z matką są wysłane na ciężkie prace do kołchozów w Kazachstanie. Tam tracą matkę, ale one przeżywają i po układzie Sikorski-Majski zawartym w 1941 roku zostają zwolnione. Tak rozpoczyna się ich tułaczka, w czasie której zostają rozdzielone, a los prowadzi każdą w inną stronę.

Wielokrotnie w czasie tej książki płakałam. Nie tylko nad przeżyciami tych konkretnych osób, ale nad całym naszym narodem, nad tym co się działo. Nad zimnym i bezdusznym okrucieństwem państwa sowieckiego, nad człowiekiem – nigdy, przenigdy nie zrozumiem, jak jeden człowiek może robić takie rzeczy drugiemu. Dzięki historii spisanej przez autorkę możemy się dowiedzieć o wielu rzeczach, których ja osobiście nie pamiętam z lekcji historii. Przez chwilę możemy się znaleźć wewnątrz armii Andersa tworzonej na obcej ziemi, zbierającej wszystkich chętnych, dającej oparcie i nadzieję, a czasami ostatnie namaszczenie. Serce mi się łamało, jak czytałam o Polakach w obozie w Rodezji, którzy nie dość, że sami na wygnaniu, to zbierali i wysyłali dary dla powstańczej Warszawy.

Ta książka to także zapis niesamowitych meandrów życia, tego jak czasami szokująco i zaskakująco się układa, że żaden człowiek nie mógłby tego przewidzieć. Różnie się siostrom życie ułożyło, czasami na obczyźnie paradoksalnie miały lepiej niż Polacy w kraju. Obserwując życie tych kobiet, można też doświadczyć tego, czym po prostu jest „życie”. Jak wraz z czasem dawne przeżycia odpływają w coraz dalszą przeszłość, jak „teraz” przejmuje linię doświadczeń i życie wtedy nie dotyczy już tylko wojny i śmierci, a miłości, narodzin, kariery, domowego ogniska, zwykłych relacji międzyludzkich.

Dziękuję autorce i bohaterkom, że mogłam poznać ich historię. Zakończenie dla mnie było mocnym akcentem, bo aż wykrzyknęłam „Ale jak to?!”. Czy naprawdę? Co dalej? Jak dalej pobiegły ich życia? Chciałabym wiedzieć…

Książkę bardzo polecam. Warto czytać takie historie.


„Siostry” Agnieszka Lewandowska-Kąkol, wyd. Fronda 2016, str. 208

poniedziałek, 8 lutego 2016

Życie i śmierć. Zmierzch opowiedziany na nowo. Stephenie Meyer.

Kiedy pierwszy raz zobaczyłam zapowiedź tej książki, moja reakcja była kpiącym prychnięciem i jak pewnie większość ludzi, pomyślałam, że autorka chyba nie ma co robić i liczy na łatwe pieniądze. Niestety, a może na szczęście, nie wszystko da się w życiu przewidzieć, a w tym wypadku zresztą dobrze się stało, bo nie ma co kpić z innych ludzi… Staram się rozwijać i wyzbywać cech, które czynią mnie brzydkim człowiekiem, że tak to ujmę. Ale wracając do tematu. Kilka tygodni później byłam w niezbyt dobrym stanie emocjonalnym, możecie nazwać to dołem. Trwało to coraz dłużej i pewnego dnia kiedy mój wzrok znowu padł, na teraz już wydane „Życie i śmierć”, poczułam impuls, że to właśnie to, czego potrzebuję. Upewniłam się co do mojej decyzji po przeczytaniu pierwszych 30 stron, od których nie mogłam się oderwać, choć rzadko mi się zdarza czytać więcej niż pół strony fragmentu, aby zobaczyć, czy książka mi się spodoba. Także, nowa wersja „Zmierzchu” została zakupiona.

Pomimo tego, że powieść mnie wciągnęła, nie mogłam ignorować tego, jak została napisana oraz przetłumaczona. Stephanie Meyer ma styl osoby, która chce pisać, ale nie do końca dobrze jej to wychodzi, niemniej jednak jej „wypociny” są powieścią z konkretnie zarysowanymi bohaterami, akcją i zakończeniem. Lubi tylko „lać wodę” w rozmowach Edythe i Beau (czy też Belli i Edwarda), dając upust swojej miłości do tych postaci i własnej wersji wampiryzmu. Ale jestem w stanie to jej wybaczyć. Natomiast ciężko mi było przymykać oko na pospieszne i często niezgrabne tłumaczenie. Szkoda, że tak się stało, bo jeszcze bardziej pogorszyło to ogólny styl powieści. Trzeba mieć trochę wyobraźni i polotu, a nie tylko dosłownie tłumaczyć widniejący tekst. Najlepszym na to przykładem jest tutaj prolog. Niby ten sam fragment, ale użyte słowa w obu tłumaczeniach się różnią. To ze „Zmierzchu” jest lepsze.

Z początku myślałam, że autorka zmieniła jedynie płeć postaci i to tylko tych głównych, czyli z Belli zrobiła Beau, a z Edwarda Edythe, ale zmieniła o wiele więcej. Nie tylko płeć prawie wszystkich postaci, co było dosyć dziwne i do niektórych zmian przez całą książkę nie mogłam się przyzwyczaić (Alice jako Archie), ale również niektóre fragmenty, a w szczególności zakończenie. Bardzo się cieszę, że mnie zaskoczyła i to pozytywnie. Niestety nic więcej nie powiem, bo nie chcę przyszłym czytelnikom psuć zabawy.

Co zaś się tyczy głównych bohaterów… Pisarka na wstępie zaznacza, że jednym z powodów zamienienia płci bohaterów była chęć pokazania, że Bella wcale nie była ostatnią łamagą, za jaką ją wszyscy mają, ale że wynikało to z prostego faktu bycia człowiekiem w towarzystwie wampira i że zamiana płci, czyli człowiekiem byłby chłopak, a wampirem dziewczyna, nic by nie zmieniła. Myślę, że dosyć dobrze jej to wyszło, acz mogła sobie darować przeniesienie na Beau syndromu plączących się nóg i potykania się na prostym chodniku, bo to jest cecha, którą ona nadała swojemu bohaterowi, a nie fakt bycia człowiekiem. Może to zabieg literacki, ale bez przesady. Uważam, że zamiana ról nie wyszła najgorzej. Edythe w roli super silnej i kontrolującej sytuację wampirzycy sprawdziła się całkiem nieźle, trochę trudno było mi uwierzyć w Beau, który wybitnie mało przejawiał cech męskich, chyba że wyobrazimy sobie wysokiego, chudego i zakompleksionego kujona, który boi się własnego cienia… tyle tylko, że Beau taki nie był. Bardzo starałam się wykazać dobrą wolą i uwierzyć w starania autorki, choć uważam, że postać Beau wyszłaby lepiej, gdyby od razu był w jej wyobraźni tworzony jako chłopak, a nie później zmieniany z Belli w chłopaka. Brzmi tragicznie, prawda? ;) Na szczęście nie jest aż tak źle, choć ludzie złośliwie nastawieni znajdą mnóstwo nowych powodów dla ponownego wyśmiewania się z twórczości Stephenie Meyer.

Pragnę też powiedzieć coś, co być może nie spodoba się przodującym feministkom, ale zdecydowanie wolę Bellę i Edwarda, bo bardziej mi pasuje para typu delikatna dziewczyna i silny, opiekujący się nią (starszy) chłopak (żeby nie powiedzieć mężczyzna, w końcu Edward przeżył już ponad sto lat), niż słaby, delikatny chłopak i dominująca (starsza) dziewczyna (gdzie zdecydowanie bardziej odczuwałam ich faktyczną różnicę wieku). Choć się bardzo starałam, to czasami nie umiałam ich wyobrażać sobie inaczej niż jako siedemnastolatka i stuletnią wampirzycę. To po prostu nie wyglądało najlepiej, choć samą Edythe bardzo polubiłam.

Podsumowując, uważam, że książka jest „zjadliwa”, a zabieg dokonany pod koniec powieści robi bardzo dużo dobrego dla tej nowej wersji „Zmierzchu”. Bardzo bym chciała, aby pani Meyer napisała może coś o innych wampirach, stworzyła nowe postaci, bądź może wykorzystała obecne w nowych przygodach. W każdym razie, nie czuję się „wykorzystana”, a wręcz jestem zadowolona, bo przeczytałam tę powieść w dobrym momencie i tego mi właśnie było trzeba. Polecam osobom, które miło wspominają sagę „Zmierzch” i nie wątpię, że fani stęsknieni za pisarstwem autorki z radością sięgną po „Życie i śmierć”.


„Życie i śmierć” Stephenie Meyer, wyd. Dolnośląskie 2016, str. 417
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...