Zaczęło się od harlequinów. Potem nadeszła era romansów
bardziej rozbudowanych. Danielle Steele, Nora Roberts. A potem nagle objawiła
się pani Meyer z romansem nowej generacji – ubranym w wampirze szatki. Dotyka
on tyle archetypów i prostych uczuć istniejących gdzieś w każdej kobiecie, że
wywołał on nawałnicę fan ficków – nagle każdy chciał pisać swoją wersję „Twilightu”.
I tak narodziła się fala romansów erotycznych z szanownym Greyem na czele.
Wiadomo, że istniały sobie zawsze, wiadomo również, że to moje podsumowanie
jest jednym wielkim uproszczeniem, niemniej jednak nie da się ukryć, że taka
moda w tej chwili istnieje i w jakiś dziwny sposób wywodzi się z sagi „Zmierzch”.
W dziwny dlatego, że Stephanie Meyer jako żona mormona, niemalże wykluczyła
seks z całej Sagi, a „ten” moment nastąpił dopiero po ślubie Edwarda i Belli.
Może właśnie tego czytelniczkom brakowało i stąd wybuch namiętności w postaci
coraz to nowszych erotyków. Dlaczego o tym mówię?
Otóż nie każdy być
może o tym wie, ale przedstawiane dzisiaj „Piekło Gabriela” pierwotnie również
było fan fickiem „Zmierzchu”. Mam jednak wrażenie, że autorka (bądź autor –
postać całkowicie anonimowa, ale obstawiam kobietę, mężczyźni jednak tak nie
piszą) znacznie odeszła od pierwowzoru i gdybym nie wiedziała, że ma cokolwiek
wspólnego z „Twilightem”, to bym się tych powiązań nie doszukała. Poza jednym
wielkim stereotypem, na którym bazują wszystkie romanse – On starszy od niej,
bogaty, tajemniczy, super męski i przystojny; Ona – ucieleśnienie czystości i
niewinności, młoda, piękna, delikatna, najpiękniejsza na świecie sierotka,
którą on musi uratować. Ale żeby nie było tak jednostronnie, to on również posiada
trawiące go demony przeszłości, nosi w sobie wielki ból i tylko ona może
sprawić, że on sobie przebaczy i odnajdzie szczęście na tym ziemskim padole…
Okay, trochę się śmieję, jak to zwykle przy tego typu
literaturze bywa, ale teraz na poważnie. Książka bardzo mi się podobała. Przede
wszystkim nie jest to żaden erotyk, chyba że w kolejnych tomach. To bardzo
solidny romans, dość dobrze napisany i ja tam bym się niczego nie czepiała.
Jest to książka zarówno dla nastolatek jak i kobiet dorosłych i każda z tych
grup powinna być zadowolona. Owszem, było parę drażniących mnie rzeczy, jak
niektóre powtarzające się wypowiedzi bohaterów (redakcja mogła to poprawić)
oraz pewna naiwność funkcjonująca między bohaterami, ale to już cecha
wszystkich tego typu powieści i gdybym chciała tego uniknąć, to zwyczajnie nie
powinnam tego czytać.
Za to podobało mi się naukowe zaplecze autorki. Może tu z
kolei ja jestem naiwna, ale mam wrażenie, że ona „coś studiowała”. Najpewniej
literaturoznawstwo. Sposób w jaki opisała uniwersytet w Toronto, oraz zarzucała
nas fragmentami Dantego i nie tylko, bardzo mi podszedł do gustu. Dzięki temu
nie miałam wrażenia, że czytam coś kompletnie bezwartościowego. Oczywiście było
to podane niezwykle prosto, dlatego nie należy oczekiwać niewiadomo jakiego
dzieła. Ale miło mnie to ujęło. Natomiast gust muzyczny bohaterów i sposób
przedstawiania różnych piosenek całkowicie mnie „rozwalił”. Soundtrack „Zmierzchu”
jest znacznie lepszy ;).
Może trochę nie po kolei to robię, ale wypadałoby lepiej przedstawić główną parę. On nazywa się Gabriel Emerson, jest profesorem na
uniwersytecie w Toronto i jednym z najlepszych specjalistów od Dantego. Ma 33
lata, jest bogaty (odziedziczył majątek po ojcu), posiada mroczną przeszłość.
Sprawia wrażenie osoby z zaburzeniem afektywnym dwubiegunowym i tylko ona
wyzwala w nim lepszą stronę. Ona to Julia Mitchell. Magistrantka, studentka profesora
Emersona, przyszła specjalista od Dantego, lat 23. Rzekomo podobna do
Dantejskiej Beatrycze. Wywodzi się z rozbitej rodziny, tajemniczo skrzywdzona przez
swojego byłego, całkowicie niewinna i delikatna aż do przesady. Nie wiem
dlaczego zawsze wpadam w taki trochę prześmiewczy ton jak opisuję tych
bohaterów, uwierzcie mi, nie jest tak źle. Julia potrafi pokazać pazurki, nie
potyka się na każdym kroku, często ustawia Gabriela do pionu. On równie często
na nią krzyczy i coś jej zarzuca, co ją z kolei doprowadza do łez i później bez
końca się przepraszają. Zabawne. I myślę, że powinnam skończyć mówić, bo
recenzja robi się coraz dłuższa i coraz mniej przestaje z niej wynikać. Ale nic
nie poradzę na to, że to właśnie o takich książkach się rozpisuję. Zupełnie
tego nie rozumiem.
„Piekło Gabriela” polecam, jeżeli ktoś chce dobrego
romansu, miłej rozrywki i czegoś ciepłego do poczytania. Oni w sumie są kochani
i nie tacy źli. Momentami robi się zbyt ckliwie i tak ze sto stron mogłoby być
wyciętych, ale naprawdę nie ma się czego czepiać. Wybór między „Greyem” a „Gabrielem”
jest dla mnie oczywisty pod każdym względem (np. umiejętności pisarskich autorki,
głównych bohaterów, treści zawartych). Szczerze polecam „Piekło Gabriela” i na
pewno przeczytam pozostałe dwa tomy. Ciekawa jestem czy nieco fantastyczny
prolog znajdzie swoje przełożenie na akcję i na przykład okaże się, że
bohaterowie są inkarnacjami kilkusetletnich postaci i żyją w odwiecznej walce
piekła i nieba ;).
Serdecznie dziękuję wydawnictwu MUZA :).
„Piekło Gabriela”
Sylvain Reynard, wyd. „Akurat” 2013, str. 637
Przykre w tym wszystkim jest to, że te naprawdę dobrze napisane książki się nie sprzedają, a chłam (Grey) idzie jak ciepłe bułeczki ;)
OdpowiedzUsuńTo prawda. Myślę, że w Grey'a zwyczajnie zainwestowano mnóstwo pieniędzy na promocję, plus ludzi kręci mroczny seks i super lekko się czyta (lżej się nie da chyba pisać). Takie "Piekło Gabriela" jest o wiele bardziej wymagające (jak na ten rodzaj lektury) i jakoś wszędzie na mieście nie widać plakatów tej książki. Zastanawiam się tylko co sprawia, że coś "chwyta" i zostaje uznane za pierwowzór danego gatunku, a co sprawia, że reszta książek zostaje uznana "wypłynęła na fali"...
UsuńPlanuję zabrać się za całą trylogię, bo wydaje się niezła. Twoja recenzja utwierdza mnie w tym. :)
OdpowiedzUsuń