wtorek, 9 kwietnia 2013

Piekło Gabriela. Sylvain Reynard



Zaczęło się od harlequinów. Potem nadeszła era romansów bardziej rozbudowanych. Danielle Steele, Nora Roberts. A potem nagle objawiła się pani Meyer z romansem nowej generacji – ubranym w wampirze szatki. Dotyka on tyle archetypów i prostych uczuć istniejących gdzieś w każdej kobiecie, że wywołał on nawałnicę fan ficków – nagle każdy chciał pisać swoją wersję „Twilightu”. I tak narodziła się fala romansów erotycznych z szanownym Greyem na czele. Wiadomo, że istniały sobie zawsze, wiadomo również, że to moje podsumowanie jest jednym wielkim uproszczeniem, niemniej jednak nie da się ukryć, że taka moda w tej chwili istnieje i w jakiś dziwny sposób wywodzi się z sagi „Zmierzch”. W dziwny dlatego, że Stephanie Meyer jako żona mormona, niemalże wykluczyła seks z całej Sagi, a „ten” moment nastąpił dopiero po ślubie Edwarda i Belli. Może właśnie tego czytelniczkom brakowało i stąd wybuch namiętności w postaci coraz to nowszych erotyków. Dlaczego o tym mówię?

 Otóż nie każdy być może o tym wie, ale przedstawiane dzisiaj „Piekło Gabriela” pierwotnie również było fan fickiem „Zmierzchu”. Mam jednak wrażenie, że autorka (bądź autor – postać całkowicie anonimowa, ale obstawiam kobietę, mężczyźni jednak tak nie piszą) znacznie odeszła od pierwowzoru i gdybym nie wiedziała, że ma cokolwiek wspólnego z „Twilightem”, to bym się tych powiązań nie doszukała. Poza jednym wielkim stereotypem, na którym bazują wszystkie romanse – On starszy od niej, bogaty, tajemniczy, super męski i przystojny; Ona – ucieleśnienie czystości i niewinności, młoda, piękna, delikatna, najpiękniejsza na świecie sierotka, którą on musi uratować. Ale żeby nie było tak jednostronnie, to on również posiada trawiące go demony przeszłości, nosi w sobie wielki ból i tylko ona może sprawić, że on sobie przebaczy i odnajdzie szczęście na tym ziemskim padole…

Okay, trochę się śmieję, jak to zwykle przy tego typu literaturze bywa, ale teraz na poważnie. Książka bardzo mi się podobała. Przede wszystkim nie jest to żaden erotyk, chyba że w kolejnych tomach. To bardzo solidny romans, dość dobrze napisany i ja tam bym się niczego nie czepiała. Jest to książka zarówno dla nastolatek jak i kobiet dorosłych i każda z tych grup powinna być zadowolona. Owszem, było parę drażniących mnie rzeczy, jak niektóre powtarzające się wypowiedzi bohaterów (redakcja mogła to poprawić) oraz pewna naiwność funkcjonująca między bohaterami, ale to już cecha wszystkich tego typu powieści i gdybym chciała tego uniknąć, to zwyczajnie nie powinnam tego czytać.

Za to podobało mi się naukowe zaplecze autorki. Może tu z kolei ja jestem naiwna, ale mam wrażenie, że ona „coś studiowała”. Najpewniej literaturoznawstwo. Sposób w jaki opisała uniwersytet w Toronto, oraz zarzucała nas fragmentami Dantego i nie tylko, bardzo mi podszedł do gustu. Dzięki temu nie miałam wrażenia, że czytam coś kompletnie bezwartościowego. Oczywiście było to podane niezwykle prosto, dlatego nie należy oczekiwać niewiadomo jakiego dzieła. Ale miło mnie to ujęło. Natomiast gust muzyczny bohaterów i sposób przedstawiania różnych piosenek całkowicie mnie „rozwalił”. Soundtrack „Zmierzchu” jest znacznie lepszy ;).

Może trochę nie po kolei to robię, ale wypadałoby lepiej przedstawić główną parę. On nazywa się Gabriel Emerson, jest profesorem na uniwersytecie w Toronto i jednym z najlepszych specjalistów od Dantego. Ma 33 lata, jest bogaty (odziedziczył majątek po ojcu), posiada mroczną przeszłość. Sprawia wrażenie osoby z zaburzeniem afektywnym dwubiegunowym i tylko ona wyzwala w nim lepszą stronę. Ona to Julia Mitchell. Magistrantka, studentka profesora Emersona, przyszła specjalista od Dantego, lat 23. Rzekomo podobna do Dantejskiej Beatrycze. Wywodzi się z rozbitej rodziny, tajemniczo skrzywdzona przez swojego byłego, całkowicie niewinna i delikatna aż do przesady. Nie wiem dlaczego zawsze wpadam w taki trochę prześmiewczy ton jak opisuję tych bohaterów, uwierzcie mi, nie jest tak źle. Julia potrafi pokazać pazurki, nie potyka się na każdym kroku, często ustawia Gabriela do pionu. On równie często na nią krzyczy i coś jej zarzuca, co ją z kolei doprowadza do łez i później bez końca się przepraszają. Zabawne. I myślę, że powinnam skończyć mówić, bo recenzja robi się coraz dłuższa i coraz mniej przestaje z niej wynikać. Ale nic nie poradzę na to, że to właśnie o takich książkach się rozpisuję. Zupełnie tego nie rozumiem.

„Piekło Gabriela” polecam, jeżeli ktoś chce dobrego romansu, miłej rozrywki i czegoś ciepłego do poczytania. Oni w sumie są kochani i nie tacy źli. Momentami robi się zbyt ckliwie i tak ze sto stron mogłoby być wyciętych, ale naprawdę nie ma się czego czepiać. Wybór między „Greyem” a „Gabrielem” jest dla mnie oczywisty pod każdym względem (np. umiejętności pisarskich autorki, głównych bohaterów, treści zawartych). Szczerze polecam „Piekło Gabriela” i na pewno przeczytam pozostałe dwa tomy. Ciekawa jestem czy nieco fantastyczny prolog znajdzie swoje przełożenie na akcję i na przykład okaże się, że bohaterowie są inkarnacjami kilkusetletnich postaci i żyją w odwiecznej walce piekła i nieba ;).

Serdecznie dziękuję wydawnictwu MUZA :).

„Piekło Gabriela” Sylvain Reynard, wyd. „Akurat” 2013, str. 637

3 komentarze:

  1. Przykre w tym wszystkim jest to, że te naprawdę dobrze napisane książki się nie sprzedają, a chłam (Grey) idzie jak ciepłe bułeczki ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To prawda. Myślę, że w Grey'a zwyczajnie zainwestowano mnóstwo pieniędzy na promocję, plus ludzi kręci mroczny seks i super lekko się czyta (lżej się nie da chyba pisać). Takie "Piekło Gabriela" jest o wiele bardziej wymagające (jak na ten rodzaj lektury) i jakoś wszędzie na mieście nie widać plakatów tej książki. Zastanawiam się tylko co sprawia, że coś "chwyta" i zostaje uznane za pierwowzór danego gatunku, a co sprawia, że reszta książek zostaje uznana "wypłynęła na fali"...

      Usuń
  2. Planuję zabrać się za całą trylogię, bo wydaje się niezła. Twoja recenzja utwierdza mnie w tym. :)

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...