Dzisiaj mam dla was relację z wczorajszego koncertu Beyonce na Stadionie Narodowym, który odbył się zarówno w ramach jej trasy Mrs Carter Show World Tour, jak i naszego rodzimego Orange Warsaw Festival. Od razu ostrzegam, że niestety będzie dużo narzekania i ogólnego nieszczęścia.
Zobaczyć Beyonce to było moje marzenie. I jakieś dwa lata temu przysięgłam sobie, że jak tylko pojawi się choćby w pobliżu naszego kraju (najlepiej w Berlinie) to pojadę na jej koncert. Nie wierzyłam, że do Polski przyjedzie. Dlatego piałam ze szczęścia kiedy dowiedziałam się, że jednak do nas zajrzy. W związku z wieloma okolicznościami, których nie chce mi się teraz wymieniać i oczywiście pragnieniem jak najlepszego miejsca, wykosztowałam się na trybuny A. Czyli jedne z lepszych.
Cóż. Najważniejszy wniosek ze wszystkich - bycie w czasie koncertu na trybunach to morderstwo owego koncertu. Nie da się dobrze bawić siedząc i będąc otoczonym ludźmi, którzy wolą stać z założonymi rękoma niż tańczyć i ogólnie żywo reagować. Płyta i tylko płyta wchodzi w grę, nawet jeśli istnieje ryzyko że się sceny nie zobaczy. Zapamiętać, zakodować do końca życia. Wniosek drugi - nigdy przenigdy nie chodzić na koncerty w tak olbrzymich halach. czyli nigdy więcej Stadionu Narodowego. Tak olbrzymi obszar (plus miejsce na trybunach) zabijają jakikolwiek kontakt z występującym artystą. Nie ma nawet możliwości istnienia żadnej atmosfery, a taki artysta choćby nie wiem jakie dawał show nie sprawi, że 50 tysięcy ludzi poczuje się wyjątkowo.
Nie czepiam się samej Beyonce. Jej koncert był stuprocentowym profesjonalizmem. Jej głos jest czymś oszałamiającym. Żadna inna gwiazda nie ma takiego głosu jak ona. Nikt. Cudo. Podziwiałam jej taniec, ruchy, grę ciała. Wszystko doskonałe. Ale. Koncert jest jednym z wielu na trasie. Miałam wrażenie, że każde spojrzenie na publiczność, każdy wyciągnięty w naszą stronę mikrofon i większość uśmiechów były zaplanowane. Ja wiem, że tak wielki koncert musi być zaprogramowany od A do Z, ale nie umiałam się wczuć i przeżywać, jeśli wiedziałam, że teraz serwuje nam spojrzenie numer 10, a za pięć minut uśmiech numer 6. Jedyny prawdziwszy moment był na sam koniec, kiedy jakby zupełnie znikąd nagle pojawiło się kilkaset niebieskich balonów. Widok naprawdę piękny i godny zapamiętania. Wtedy widziałam, że szczerze się uśmiechnęła. Ale inaczej każde słowo było odklepaną formułką. No trudno. Aczkolwiek wydaje mi się, że gdybym była na płycie, w tłumie śpiewającym i machającym rękoma i nawet tańczącym, to miałabym trochę inne wrażenia.
Niestety mojego narzekania nie koniec. Dlaczego nigdy więcej Stadionu Narodowego? Otóż - albo się buduje stadion z myślą tylko i wyłącznie o wydarzeniach sportowych i wtedy można akustykę olać, albo się wie, że będą na nim koncerty i dba o akustykę. Stadion nie nadaje się do muzyki. Nagłośnienie było przesadne, jeszcze nigdy nie byłam na koncercie tak głośnym. Koszmarna akustyka powodowała, że dźwięk poruszał się echem, momentami brzmiał jak z garnka. Dźwięki się zlewały, zacierały, zgrzytały. Nie rozumiałam słów, jakie Beyonce śpiewała czy mówiła, bo zwyczajnie znikały w tej kakofonii dźwięków. Bardzo przykre, zważywszy na kwotę jaką na koncert wydałam. Moim zdaniem położyło to też jej kontakt z publicznością. Chciała, żebyśmy byli głośniej, żebyśmy tu czy tam zaśpiewali. Odpowiadała jej niemalże cisza z naszej strony. Dlaczego? Bo ludzkie gardło nie jest w stanie wydać z siebie dźwięku przy takim nagłośnieniu. Otwierałam usta i nie czułam, żeby cokolwiek się z nich wydobywało. Miałam wrażenie, że Beyonce była nieco rozczarowana naszym brakiem entuzjazmu, choć to wcale nie była wina ludzi, bo ludzie odpowiadali, ale nic nie było słychać. Nie mogę też nie wspomnieć o ziąbie jaki na stadionie panował. Wszyscy w zapiętych kurtkach, niektórzy z kapturami na głowach. Bardziej zajmowaliśmy się ogrzaniem niż muzyką. Jak tak można? Zmarzłam tak, że w nocy spać nie mogłam z wyziębienia. Jestem naprawdę zła na tych, którzy zajmują się stadionem od tej strony. Wszystkie te drobne elementy sprawiły, że koncert nie należy do udanych.
Nie wiem też dlaczego, nie było dwóch ważnych elementów show, które występowały w innych krajach - wybieg w głąb publiczności, na który Beyonce wychodzi i jej "fruwanie" na linach pod sufitem. Do tego jakby pusta scena (muzycy byli głęboko schowani i z mojego miejsca całkowicie niewidoczni, a siedziałam stosunkowo blisko). Najbardziej podobały mi się projekcje na wielkim telebimie, które leciały w przerwach, kiedy pani Carter się przebierała w kolejny strój. Szkoda tylko, że dzięki brakowi odpowiedniej akustyki niewiele było słychać, co B. na tych nagraniach mówi.
Najbardziej żal mi moich marzeń. Człowiek się cieszy, oczekuje, niecierpliwi - a potem rozczarowanie. Nie żałuję, że poszłam, bo wiem, że gdybym tego nie zrobiła żałowałabym jeszcze bardziej. Mam swoje doświadczenia, wiem czego w przyszłości unikać. Na szczęście nie ma już żadnych "gwiazd", na które bym poszła za wszelką cenę, gdyby jeszcze jakiś super ważny koncert miał się odbywać na Stadionie. Już wiem, że koncerty w małych klubach są najwspanialsze i nie ma co poddawać się wielkiemu "wow". Bo to tylko iluzja. Bo jak zwykle chodzi o pieniądze. Liczy się największa ilość sprzedanych miejsc, a nie atmosfera i głębokie przeżycia. Taki bardziej gorzki niż słodki koncert. Dzisiaj czuję się jak na kacu i całkowicie chora. Taki poziom nagłośnienia zdecydowanie nie jest na ludzki organizm.
Acha, i na dokładkę dodam, że praktycznie nie dawało się zdjęć robić, bo aparat wyłapywał tylko wielką plamę światła, a do tego po trzech pierwszych piosenkach telefon mi się zawiesił i cały koncert przeżyłam bez cykania co chwilę fotek. Więc nawet takich przyjemnych wspomnień nie mam ;). Dam wam tylko jedno zdjęcie, które jest w miarę. Jak słyszę w TV, że ktoś jest tym koncertem zachwycony i że był doskonały, to siłą rzeczy nie wierzę ;).