Do literatury azjatyckiej (szeroko i ogólnie pojmowanej)
mam ambiwalentne uczucia. Albo podoba mi się bardzo i zostaje we mnie na
zawsze, albo nie podoba wcale i na dłuższy czas nie mam ochoty do niej
zaglądać. Jak było z „Kwiatem śliwy, mrocznym cieniem”?
Zacznijmy od tego, że jestem wzrokowcem jak mało kto i
oczywiście jak tylko zobaczyłam okładkę, to musiałam książkę przeczytać ;). „Kwiat
śliwy…” to opowieść o rewolucji w Japonii, która pod koniec XIX wieku przebudowała
społeczeństwo i kraj z feudalizmu przeszedł na system zachodni. Główną bohaterką jest
Tsuru, córka wioskowego lekarza. To na podstawie jej losów poznajemy historię i
obserwujemy zmiany, jakie zachodziły w Japonii.
Tsuru nie jest zwyczajną dziewczyną. Nie interesuje jej
tradycyjna rola kobiety, ona sama chce być lekarzem jak ojciec. Wierzy, że może
tego dokonać i że będzie tak samo dobrym medykiem jak każdy mężczyzna. Mimo to,
nie jest zatwardziałą feministką (takie pojęcie nawet wtedy jeszcze tam nie
istniało), zgrabnie łączy cechy dobrej córki i syna ojca. Na szczęście ma
dobrych rodziców, a ojciec sam ją popiera w jej dążeniach (oczywiście bez
przesady). Ponieważ czasy się zmieniają i następuje wiele zmian, Tsuru
przemierza długą drogę, aby na końcu żyć tak, jak chciała, na tyle, na ile jest to możliwe.
Autorka snuje historię zmian zachodzących w Japonii za
pomocą wielu bohaterów, ale zawsze wraca do najważniejszej Tsuru. Powiem
szczerze, że nie do końca wiem, jak o tej powieści pisać. Nie zachwyciła mnie,
a za to zmęczyła i wcale nie zachęciła do dalszego zapoznawania się z autorką,
wręcz przeciwnie. Może i cała rewolucja w Japonii była ciekawa, może i
spotkanie z historycznymi postaciami, jakie autorka nam zaserwowała byłoby
fascynujące, ale wykonanie… Z jednej strony czytało się dobrze, wszystko
poprawnie zarysowane, emocje oddane, ale… Brak żywszej energii. I nie wiem, czy
to wina flegmatyczności Japończyków, czy samej autorki. Mam jednak wrażenie, że
to drugie, ponieważ mimo wszystko mało Japonii wyczuwałam, tego nie było. Siłą
rzeczy porównywałam do powieści Lisy See, która pisze o Chinach. Obie autorki w
zasadzie robią to samo, poruszają różne okresy historyczne, które poznajemy za
pomocą bohaterów. Niestety tak jak w powieściach Lisy See, aż się czuje tę
chińskość, tak tutaj u Lian Hearn ani trochę nie czułam Japonii. Wiedziałam, że
w niej jestem, ale nic więcej.
Za to polubiłam trochę Tsuru, kibicowałam jej na drodze
do uzyskania samodzielności i zdobycia szacunku jako dobry lekarz, ale
jednocześnie zasmucało mnie, że musiała się dopasowywać do oczekiwań innych,
aby być tym, kim chciała być. Czyli ostatecznie nie do końca jej się to udało.
Nie tak, jakby to mogło być w naszych czasach. Najbardziej w pamięć mi zapadło,
jak się cieszyła, kiedy odkryła, że jeżeli jest w męskich ubraniach, a mowę
ciała ma twardszą, bardziej męską, to ludzie inaczej na nią patrzą, bardziej
jej ufają. Po prostu ręce opadają. Może za bardzo się wczułam w tym temacie ;).
Podsumowując, książka dla wielbicieli Japonii, którzy w
przyjemniejszy sposób mogą się zapoznać z historią tego kraju. Wielbiciele ci
muszą też lubić prozę spokojną, mało energetyczną. Po mocne emocje i niemożność
oderwania się od książki zapraszam do innej, wcześniej wymienionej autorki ;).
Może Japonia nie jest moim klimatem, tak podejrzewam. Murakamiego też nie
lubię.
„Kwiat śliwy, mroczny cień” Lian Hearn, wyd. W.A.B. 2013,
str. 458
--------
Nie wiem, czy "przepraszam" jest właściwym słowem, niemniej jednak odczuwam pewien żal, że ostatnio tak mało mnie tutaj na blogu. Wiadomo, życie się toczy, upały przeszkadzają nawet w oddychaniu, więc i aktywność jest mniejsza. Mimo to, sama dla siebie chciałabym częściej coś publikować, choć jednocześnie brzmi to jak kłamstwo, bo chociaż książki czytam, to ani trochę nie chce mi się pisać ich recenzji. Czyli jedno zaprzecza drugiemu. Nie ukrywam, że marzę już o wrześniu, lato nigdy nie było moją ulubioną porą roku, chyba że w czasach szkolnych, bo wtedy nie musiałam nic robić, mogłam cały czas czytać ;). W czasach dorosłych już tak dobrze nie ma, dlatego lata już ani trochę nie lubię. Nie obiecuję, że od września będzie nagle kilkanaście postów miesięcznie, ale liczę na to, że wena na pisanie wróci i recenzje będą pojawiać się częściej niż raz na 2-3 tygodnie... Pocieszam siebie i was, że już jedna oczekuje na publikację, także za kilka dni wrzucę.
--------
Nie wiem, czy "przepraszam" jest właściwym słowem, niemniej jednak odczuwam pewien żal, że ostatnio tak mało mnie tutaj na blogu. Wiadomo, życie się toczy, upały przeszkadzają nawet w oddychaniu, więc i aktywność jest mniejsza. Mimo to, sama dla siebie chciałabym częściej coś publikować, choć jednocześnie brzmi to jak kłamstwo, bo chociaż książki czytam, to ani trochę nie chce mi się pisać ich recenzji. Czyli jedno zaprzecza drugiemu. Nie ukrywam, że marzę już o wrześniu, lato nigdy nie było moją ulubioną porą roku, chyba że w czasach szkolnych, bo wtedy nie musiałam nic robić, mogłam cały czas czytać ;). W czasach dorosłych już tak dobrze nie ma, dlatego lata już ani trochę nie lubię. Nie obiecuję, że od września będzie nagle kilkanaście postów miesięcznie, ale liczę na to, że wena na pisanie wróci i recenzje będą pojawiać się częściej niż raz na 2-3 tygodnie... Pocieszam siebie i was, że już jedna oczekuje na publikację, także za kilka dni wrzucę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz