UWAGA: Spojlery
Za każdym razem jak szykuję się do napisania tej
recenzji, to mam taki mętlik w głowie, że nie umiem powiedzieć nic logicznego,
co by nie było okrzykiem niedowierzania, podziwu, zachwytu i wszystkim na raz.
Chciało by się rzec z pełnym emfazy wykrzyknikiem „Man!” albo coś równie
anglojęzycznego, a perfekcyjnie w jednym trzyliterowym słowie zawierającym
wszystko, co można odczuwać podczas czytania. Już drugi tom za mną (dla
niektórych, dopiero) i chociaż był spokojniejszy od pierwszego i nie miałam łez
w oczach podczas czytania (no, raz coś mnie zakłuło. Okay, dwa razy), to mimo
wszystko nadal wywoływał emocje.
Jak sama nazwa wskazuje, w tej części dzieją się rzeczy
wielkie. Królestwo jest podzielone na kilka mniejszych, a do głównego tronu
jest tylu pretendentów, że aż muszą się nawzajem mordować, żeby wyprzedzić kolegę.
Bo a nuż jego starszy/młodszy brat wygra. Bo królem nie może być trzynastolatek
zrodzony z kazirodczego związku. Bo może i ten chłopak wilków jest fajny, ale
ja i tak jestem ważniejszy i to ja będę królem, a reszta może mi… napluć. Tak
mniej więcej objawia się sytuacja. Aha, a zza morza zaraz na scenę wejdzie
matka smoków i podejrzewam, że wtedy się zrobi. Ale to dopiero w kolejnym
tomie. Na czym chciałabym się skupić?
Jestem kobietą, a czasami nawet bardziej emocjonalną niż
większość narodu i oczywiście chciałabym się rozpisać o emocjach i uczuciach.
Podziwiam, naprawdę podziwiam szanownego autora, że tak potrafi pisać. Każdego
z bohaterów ukazuje jako indywidualną jednostkę z przeszłością,
teraźniejszością i przyszłością, co przekłada się na olbrzymią wiarygodność
postaci. Znamy ich motywy, wewnętrzny ból, nadzieje i pragnienia. To sprawia,
że nawet jeżeli ktoś jest skończonym psychopatą i obdziera niewinnych chłopców
ze skóry, traci na swoim źle wcielonym. Jesteśmy w stanie go zrozumieć. Nie
poprzeć, co to, to nie. Cieszę się, że Theon już nie żyje i więcej jego chorego
poczucia „tak musiało być” nie ujrzę. Ale wiem, że coś w nim „przeskoczyło”
objawiając się ewidentną chorobą psychiczną. Taki Joffrey, trzynastolatek,
który jest tak okrutny, że chyba nikt jeszcze go w tej historii nie przebił.
Jest najbardziej znienawidzoną postacią, przynajmniej przeze mnie. Ale to w
sumie tez nie jego wina. Wiadomo, że dzieci zrodzone z kazirodztwa mogą urodzić
się z zespołem downa, albo właśnie przejawiać szczególne oznaki okrucieństwa. I
myślę, że w tym tkwi geniusz tej serii. Bohaterowie są jak żywi, są prawdziwymi
ludźmi, a nie wyidealizowanymi postaciami, które tylko wzdychają do księżyca,
błyszczą, albo ratują świat, bo są takie super.
Piękno tej powieści tkwi właśnie w takim pokazywaniu
każdej sytuacji z jej ciemnej i jasnej strony. Nie wszystko jest jednoznaczne i
moralnie czyste, gdyż tak się czasami nie da, szczególnie w tej
fantastyczno-średniowiecznej rzeczywistości. W tomie pierwszym najbardziej
pokochałam Aryię. Daenerys uwielbiam, ale Arya to moje dziecko. To tak
niesamowicie dzielna osoba… Życie ustawiło ją w ekstremalnie trudnej sytuacji
(czy raczej autor, ale nie wychodźmy z roli realizmu powieści). Ma zaledwie
dziesięć czy jedenaście lat, a przeżyła więcej niż niejeden dorosły.
Przerzucana z miejsca na miejsce, z córki lorda zamieniona w pomywaczkę,
później pazia, znowu uciekiniera. Sierota, której jedyną bronią jest jej własna
inteligencja i wola przeżycia. To, w jaki sposób sobie radzi, niejednokrotnie
sprawiało, że zapominałam iż ma zaledwie te jedenaście lat. Naprawdę jestem
ogromnie ciekawa na kogo wyrośnie, skoro już teraz jest taka twarda, a ludzi
zabiła więcej niż jej starszy brat który jest królem Północy. Nie śledzę co się
dzieje na forach, w komentarzach, ale jestem ciekawa, czy komuś jej postać
wydaje się kontrowersyjna. Rzadko się spotyka na kartach powieści, czy w
filmach takie osoby.
Moim ulubionym fragmentem książki są strony 855-864. To
najlepiej opisana scena walki ever. I najlepsza scena z Tyrionem. Czytałam to,
dosłownie płynąc przez strony. Czas zatrzymał się w miejscu, a ja byłam tam, w
środku walki, na koniu, czułam gorączkę bitewną, w jaką popadł Tyrion. W „Grze
o tron” nie zrobił na mnie jakiegoś wielkiego wrażenia (chyba by się obraził za
te słowa), ale tutaj… Już rozumiem, czemu jest taki lubiany. Nagle urósł do
miana jednego z mojej piątki ulubionych bohaterów. W tej części zdecydowanie
prześcignął Daenerys, ale cóż, jej prawie nie było. Szkoda tylko, że nie ma już
trzy czwarte nosa, ale przynajmniej żyje (Tyrion, nie Daenerys).
I czy tylko mi się wydaje, że między Sansą a Clegane
będzie „coś”?! Czy już jest. Przecież on się rozpłakał jak ona mu zaśpiewała!
Choć Sansy nadal nie lubię, to ich razem owszem.
Aż się boję, kogo w części trzeciej zabije George R.R.
Martin, prawdziwy władca wszystkich królestw…
„Starcie królów” George R.R. Martin, wyd. Zysk i S-ka
2012, str. 1018